ANNA MIERZYŃSKA

Analizuję dezinformację w sieci i jej wpływ na ludzi

ANNA MIERZYŃSKA

Szczyt irański w Warszawie masowo wspierały boty – tweetowały w farsi

11 tweetów na sekundę – tak wysokiej aktywności z użyciem jednego hashtagu na Twitterze Polska chyba jeszcze nie widziała. Większość tweetów napisano w języku perskim. Celem było stworzenie pozorów dużego zainteresowania Irańczyków szczytem w Warszawie. Było to w interesie administracji USA, inicjatora szczytu.

Na uczestników konferencji na temat Iranu w Warszawie (13-14 lutego 2019) próbowano wpływać za pomocą skoordynowanych działań na Twitterze. Duży udział w nich miały boty.Akcja miała dwie odsłony – pierwszą zaobserwowano w styczniu, zaraz po ogłoszeniu informacji o konferencji. Druga odbyła się podczas bliskowschodniego szczytu.Tym razem sieciowej narracji nie budowała Rosja ani Iran,

przekaz był bowiem korzystny nie dla tych państw, lecz dla organizatorów konferencji, czyli przede wszystkim dla USA. Był również zbieżny z interesami Izraela.

Z tweetów wynika, że akcję miała organizować opozycja irańska oraz sami Irańczycy niechętni obecnym władzom, narzędzia analityczne pokazują, że większość wzmianek powstała nie na terenie Iranu, lecz Bahrajnu.11 tweetów na sekundę, 359 na minutę, 2869 na godzinę – tak wysokiej aktywności z użyciem jednego hashtagu na Twitterze  Polska chyba jeszcze nie widziała.Aktywność na Twitterze nie była jednak adresowana do Polaków — większość tweetów napisano w języku perskim — farsi (to język urzędowy w Iranie).Alfabet łaciński pojawiał się tylko w użytym hashtagu #WarsawSayNoToMullahs („Warszawo, powiedz nie mułłom”).

BBC: większość z 14 tys. tweetów pochodziła z 8 kont

To nie jedyny hashtag związany ze szczytem bliskowschodnim. Dużo wcześniej, w styczniu 2019, zaraz po ogłoszeniu, iż konferencja na temat Iranu odbędzie się w Warszawie, w sieci pojawiły się dwa inne hashtagi:– #iransupportfrompolandużywany przez osoby, które chciały przypomnieć, że historycznie Iran wielokrotnie wspierał Polaków, a decyzja o organizacji konferencji w Polsce jest zdradą wobec wieloletniej przyjaźni między tymi państwami. Był on jednak rzadko używany.– #WeSupportPolandSummit — hashtag jako wyraz poparcia dla warszawskiego szczytu. On także nie cieszył się zbyt dużą popularnością, ale w dniach 15-24 stycznia funkcjonował w sieci dość aktywnie.Co ciekawe, pojawiał się głównie na kontach zlokalizowanych w Bahrajnie – kraju położonym w Zatoce Perskiej, będącym monarchią. Tamtejsza rodzina królewska utrzymuje bardzo dobre kontakty z USA i Wielką Brytanią, oba te kraje mają też w Bahrajnie ulokowane swoje wojska.Przed rozpoczęciem warszawskiej konferencji hashtag #WeSupportPolandSummit przeanalizowało BBC. Sprawdzono 14 tys. tweetów, które pojawiły się na TT w ciągu ostatniego miesiąca. Jak się okazało, większość z nich pochodziła z zaledwie 8 kont – za to bardzo aktywnych.BBC postawiło tezę, że celem takich działań jest stworzenie sztucznego wrażenia popularności i poparcia dla warszawskiego szczytu – i opublikowało wyniki swojej analizy m.in. na Twitterze.

Odezwały się głosy oburzenia, aktywne konta zaczęły zapewniać, że nie są botami, ale szybko zaprzestano używania analizowanego hashtagu. Za to błyskawicznie zaczęła rosnąć popularność kolejnego – #WarsawSayNoToMullahs.W trakcie konferencji tweetowano także używając wyrażeń #PolandSummit i #WarsawSummit, a po pojawieniu się pierwszych kontrowersyjnych wypowiedzi doszedł hashtag #WarsawCircus (używany przez przeciwników szczytu, głównie z Iranu), jednak ich używanie na TT było dość typowe.#WarsawCircus użył jako pierwszy irański minister spraw zagranicznych Javad Zarif, zniesmaczony jedną z wypowiedzi premiera Izraela Benjamina Netanjahu.#PolandSummit i #WarsawSummit pojawiały się w wielu neutralnych wpisach, w których po prostu odnoszono się do trwającej konferencji.

Jak boty pracowały w akcji #WarsawSayNoToMullahs

Natomiast hashtag #WarsawSayNoToMullahs posłużył do uruchomienia skoordynowanej akcji, w której brali udział autentyczni użytkownicy TT, ale do której włączono też automatyczne konta, czyli boty. Nie trzeba analizować treści tweetów, by stwierdzić udział botów. Wystarczyło obserwować, jak często wzmianki z analizowanym hashtagiem pojawiały się na Twitterze.W okresach nasilenia działań, np. 13 lutego ok. godz. 15.00  na TT pojawiało się nawet 11 tweetów na sekundę.

W szczytowym momencie częstotliwość wyniosła 359 tweetów na minutę.

Treść wpisów nie była taka sama, ale wiele sprawiało wrażenie, że są to wcześniej przygotowane frazy w języku farsi, w niewielkim stopniu powiązane z sytuacją bieżącą, do których to fraz po prostu dołączano hashtag w języku angielskim.Jednak to nie treść ani liczba tweetów były najistotniejsze – tylko to, w jakich przedziałach czasowych się ukazywały. Widać to już na powyższym wykresie: 13 lutego tweety pojawiały się w ogromnych ilościach w krótkim czasie, przez ok. 5-7 minut, potem następowało wyhamowanie aktywności do zera.Po kilkunasto- lub kilkudziesięciominutowej przerwie znów  następował wysyp wpisów – a potem ponownie pauza. Takie piki aktywności widać też w zestawieniach godzinowych: oto między godz. 19.00 13 lutego, a godz. 16.00 14 lutego nie ma żadnych tweetów z analizowanym hashtagiem. Żadnych. Nawet jeśli przyjąć, że w nocy Irańczycy zrobili sobie przerwę  – trwała ona zbyt długo, bo aż do godz. 16.00 następnego dnia.

Ponadto na wykresach z 14 lutego można zauważyć, że przez kilka godzin liczba tweetów była prawie taka sama, różnice wynosiły zaledwie kilka wzmianek – po czym nagle spadła do zera, a potem znowu wzrosła do tego samego poziomu.Ruch organiczny w social media, czyli generowany przez rzeczywistych użytkowników, nigdy nie będzie wyglądał w ten sposób. Autentyczne akcje, które poruszają tysiące prawdziwych twitterowiczów, mają to do siebie, że wzmianki z popularnym hashtagiem pojawiają się bez przerwy, także w nocy, i do tego z różnym natężeniem.Użytkownicy korzystają z TT o różnych porach, nie da się również w sposób naturalny wyciszyć nagle hashtagu do zera.  Kto się jeszcze nie znudził wykresami, może zobaczyć, jak wygląda autentyczny ruch w sieci na przykładzie innego hashtagu używanego w związku z tą samą konferencją – #WarsawCircus.Widać tam zarówno szczyt zainteresowania po wypowiedzi ministra Javada Zarifa, przerwę nocną (dużo krótszą niż w przypadku poprzedniego hashtagu), oraz wykorzystywanie wyrażenia w następnym dniu – ze zmiennym natężeniem, ale bez przerw, aż do wygaśnięcia zainteresowania tematem.

Komu zależało na stworzeniu pozorów poparcia szczytu?

Kilkuminutowa bardzo wysoka aktywność, potem nagły spadek do zera, wielokrotne powtarzanie się takiego układu aktywności mogą świadczyć tylko o jednym:  znaczącą większość tweetów z hashtagiem #WarsawSayNoToMullahs wygenerowano automatycznie, czyli za pomocą botów.Cel tej aktywności był taki sam jak użycie pierwszego hashtagu #WeSupportPolandSummit, opisanego przez BBC: stworzenie pozorów dużego zainteresowania Irańczyków szczytem w Warszawie, pokazanie (pozornego) wysokiego poziomu poparcia dla trwającej konferencji i zapadających na niej decyzji. Tyle że to manipulacja.Kto zorganizował akcję? Na pewno nie Polska. Stali za nią zapewne ci, którzy mieli interes w pokazaniu, iż konferencja cieszy się poparciem w Iranie.

Pierwsza możliwość to opozycja irańska, która dzięki botom wzmocniłaby swój przekaz i zyskała szansę na dotarcie z nim do polityków biorących udział w szczycie.

To ma sens także dlatego, że irańska opozycja jest rzeczywiście bardzo aktywna w internecie, a twitterowa akcja była najsilniejsza w czasie wiecu Irańczyków na Stadionie Narodowym w Warszawie. Nie ma wątpliwości, że część kont na TT, używających analizowanego hashtagu, to były konta autentycznych opozycjonistów, zaś ich wpisy zostały wzmocnione aktywnością ich followersów.Jednak tak specyficzny ruch w sieci, jak ten, który opisałam wcześniej, nie jest możliwy do wygenerowania bez automatów. Analizy pokazują, że hashtagu użyto w ok. 350 tys. wzmianek, a ponad 80 proc. wygenerowanego ruchu pochodziło z retweetów.Wydaje się, że tak wysoka aktywność także przekracza możliwości rzeczywistych irańskich opozycjonistów. Zastanawia też,  dlaczego irańska opozycja miałaby korzystać z kont w Bahrajnie? Czy to rodzaj obrony przed filtrowaniem internetu przez irański rząd, który w ten sposób próbuje ograniczyć aktywność opozycji?

Poza opozycją irańską interes we wsparciu szczytu miały także Stany Zjednoczone. To ich pomysł zorganizowania szczytu w Warszawie miało legitymizować poparcie społeczne, wyrażane intensywnie, jeśli nie w samym Iranie, to przynajmniej w sieci.To z ich perspektywy miały znaczenie tweety popierające szczyt, napisane w języku farsi, czyli docierające głównie do Irańczyków (oraz mieszkańców Iraku i Afganistanu) – bo stawały się (pozornym) dowodem na to, że Irańczycy nie tylko popierają szczyt, ale wręcz domagają się usunięcia mułłów,  czyli irańskiego religijnego establishmentu. A więc można przypuszczać, że godzą się na zewnętrzną interwencję w ich państwie.Niezależnie od tego, kto stał za akcją, pewne jest, że użyto w niej automatycznych kont. A to sprawia, że nie poznamy rzeczywistego społecznego zainteresowania warszawskim szczytem w irańskim społeczeństwie.

W Polsce szczytem interesowali się… narodowcy

Warto za to przyjrzeć się, jakim zainteresowaniem cieszyła się konferencja wśród Polaków. Już po raz drugi w ciągu kilku ostatnich miesięcy w Polsce odbyło się wydarzenie polityczne światowej rangi – pierwszym był szczyt klimatyczny w Katowicach.I po raz drugi widać, że takie wydarzenia nie wzbudzają u nas masowego zainteresowania. Tak jak w przypadku COP24, tak i teraz o warszawskim szczycie dyskutowały nieliczne środowiska. W styczniu interesowały się nim głównie narodowcy.Artykuły i posty o konferencji pojawiały się na kontach Ruchu Narodowego, Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, także partii Wolność Janusza Korwin-Mikkego.

Poza tym były też na takich portalach jak Sputnik Polska, kresy.pl, nczas.pl czy Wolność24. Wszystkie koncentrowały się wokół kilku narracji:– konferencja bliskowschodnia to zdrada Polski wobec Iranu,– USA wykorzystuje Polskę do własnych celów,– USA wciąga Polskę w wojnę z Iranem i za to wszystko zapłacą zwykli Polacy.Media Narodowe pisały o „amerykańskich marionetkach”, które organizują antyirański szczyt, a konto górnośląskiego Ruchu Narodowego na TT zamieściło tweeta: „Polscy Obywatele przepraszają Iran za nasz głupi rząd”.

Jan Potocki, były kandydat na prezydenta Warszawy, na YouTube zapraszał do udziału w proteście przeciwko polityce zagranicznej polskiego rządu – miał się on odbyć w Oświęcimiu, w rocznicę wyzwolenia Auschwitz. I odbył się – tyle że protestujący, na czele z Piotrem Rybakiem, mimo zapowiedzi nie wspominali o konferencji bliskowschodniej.Inne protesty organizowało środowisko związane z działaczami, którzy także nazywają się narodowymi, choć znani są raczej z sympatii wobec Rosji: na YouTube można zobaczyć nagrania z niewielkich demonstracji pod ambasadą irańską, w których brał udział m.in. Aleksander Jabłonowski vel Wojciech Olszański, sympatyk Rosji od wielu lat, zaś nagrywał wydarzenie współpracujący z Jabłonowskim Eugeniusz Sendecki. Demonstracje, które – jak mówili protestujący – miały udzielić poparcia dla przyjaźni polsko-irańskiej, były jednak niewielkie i nie miały większego znaczenia.

Inne środowisko, związane z fanpage’em Praca Polska, zapowiadało pikietę pod MSZ-em na 13 lutego, ale na dwa dni przed odwołało ją ze względu na możliwe zagrożenie terrorystyczne (taki powód podali organizatorzy).Poseł Robert Winnicki z Ruchu Narodowego oraz Stowarzyszenie Marsz Niepodległości 13 lutego zorganizowali natomiast konkurencyjną konferencję „Polska – Bliski Wschód”, która pierwotnie miała odbyć się w Sejmie, jednak po interwencji marszałka Kuchcińskiego (informacja wg organizatorów) przeniesiono ją poza parlament.

Bliski Wschód nadal tak samo odległy

Mimo tych wszystkich działań zainteresowanie szczytem było niskie aż do 14 lutego. Wówczas wzrosło ze względu na niekorzystne dla Polski wypowiedzi polityków izraelskich i amerykańskich. Także wtedy jednak temat wywołał największe emocje w środowiskach prawicowych, szeroko relacjonowały go również główne polskie media.Na platformach społecznościowych uderzające w Polskę wypowiedzi polityków izraelskich natychmiast wykorzystano do podsycania nastrojów antysemickich, ale i antyrządowych – narracja ta wciąż budzi zainteresowanie wśród osób o narodowych poglądach.Jednak w porównaniu do poziomu zamieszania, jakie wywołała konferencja bliskowschodnia w polskiej polityce zagranicznej, zainteresowanie tematem Iranu jest w Polsce niewielkie — po 14 lutego jego zasięg wynosił zaledwie ok. 700 tys. postów dziennie.Sytuacja w sieci potwierdza tezę, że chociaż Polska była formalnie gospodarzem bliskowschodniego szczytu, nie była jego rzeczywistym organizatorem, a konflikty na Bliskim Wschodzie nie stały się nagle dla Polaków istotne.Działania online miały związek jedynie z USA, Izraelem i Iranem.  Polska nie była ich podmiotem, a na masowym wymienianiu nazwy polskiej stolicy w sieci w hashtagach zupełnie nic nie zyskaliśmy.

Scenariusz rosyjski na wybory do PE: zniszczyć Unię od środka.

 

Celem dalekosiężnym jest bowiem zniszczenie Unii Europejskiej. Właśnie dlatego najbliższe pół roku będzie w sieci okresem wysiłków destabilizacyjnych.

Scenariusz rosyjski

Wyobraź sobie, że jesteś prezydentem wielkiego, ale słabego ekonomicznie państwa, a twoim celem jest wzmocnienie swojej pozycji w Europie. Z tego punktu widzenia najlepiej byłoby, by Unia się rozpadła. Każde państwa pojedynczo będzie dużo słabsze niż Unia w całości.

Jaką przyjąć strategię?

  • Wykorzystać zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego.
  • Doprowadzić do tego, by w jak największej liczbie państw unijnych wystartowały ugrupowania antyunijne. Jeśli w dużej liczbie ich przedstawiciele wejdą do PE, będą dalej sami pracować nad zniszczeniem wspólnoty od środka.
  • Zwiększyć poparcie dla startujących w wyborach ugrupowań antyunijnych. Co zrobić, by ludzie zechcieli głosować na eurosceptyków? Wywołać strach. Strach jest najpotężniejszą i najtańszą bronią.

Trzeba więc Unię rozchybotać wewnętrznie najmocniej, jak się da, aby obserwujący to chybotanie obywatele chcieli głosować na tych, którzy obiecają jak najszybsze opuszczenie niestabilnej łodzi.

Czy prezydent Rosji Władimir Putin właśnie taki ma plan na najbliższe pół roku? Nie wiem. Ale to, co obserwujemy zarówno w realu, jak i w sieci, jest coraz bliższe temu scenariuszowi.

Boty atakują europosłów i unijne instytucje

Do eurowyborów zostało kilka miesięcy. W sieci już od jakiegoś czasu da się zaobserwować działania, które mogą wskazywać na przygotowania do nich rosyjskiej propagandy. Widać to także w polskojęzycznej części mediów społecznościowych.

Przez cały 2018 rok największe przyrosty botów na twitterowych kontach można było obserwować głównie u tych polskich polityków, którzy działają, lub są rozpoznawalni na poziomie europejskim, a nie krajowym.

Opisywałam to kilkakrotnie. Charakterystyczny trend – skokowe przyrosty fałszywych followersów pojawiały się u Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego, Andrzeja Dudy, Jerzego Buzka, Michała Boniego – a były znacznie mniejsze (lub nie było ich wcale) choćby u Mateusza Morawieckiego czy Grzegorza Schetyny.

Kiedy Twitter ogłaszał czyszczenie sieci z fałszywych kont, np. w lipcu – największe spadki także odnotowano u tych samych polityków. W październiku sytuacja się powtórzyła. Dwukrotnie, 5-8 października i 10-12 października, tym samym polskim politykom znów skokowo wzrosła liczba followersów:

  • prezydentowi Dudzie o 2,6 tys. fanów,
  • Donaldowi Tuskowi o 6,5 tys. fanów,
  • Radosławowi Sikorskiemu o 8 tys. fanów,
  • Jerzemu Buzkowi o 3,5 tys.

Te same skoki, w tych samych dniach, można było zauważyć choćby na koncie twitterowym Komisji Europejskiej. Najciekawsze było jednak to, kogo jeszcze obserwowali nowi (i wielojęzyczni) followersi  – bardzo często były to instytucje unijne, posłowie (z różnych państw) do Parlamentu Europejskiego, osoby funkcyjne w strukturach UE.

Niektóre były nastawione na obserwowanie użytkowników z jednego konkretnego państwa, inne stawały się followersami polityków unijnej czołówki politycznej oraz jednocześnie prezydenta USA Donalda Trumpa i innych wiodących polityków amerykańskich.

Pierwszy raz obserwowałam tak licznie konta, które postanowiły śledzić posłów do Parlamentu Europejskiego oraz instytucje unijne. Wcześniej nie cieszyły się one taką popularnością wśród botów.

Może najciekawsze jest jednak to, że kiedy Twitter w listopadzie poinformował o kolejnej akcji usuwania fałszywych kont, z obserwowanych kont polityków zniknęło praktycznie tylu followersów, ilu przyrosło w czasie dwóch skoków w październiku. Chyba najlepiej pokazują to wykresy followersów u Jerzego Buzka i Radosława Sikorskiego.

Trzy grupy Polexit

W tym samym czasie na Facebooku można obserwować aktywność trzech grup wspierających Polexit. Dwie istnieją od kilku lat. Pierwsza, choć w nazwie ma Polexit, w zasadzie o nim nie pisze, informuje szeroko o wydarzeniach politycznych.

Na drugiej zwracają uwagę konta administratorek – trzy, które administrują grupą najdłużej, jako zdjęcia profilowe mają ustawione zdjęcia modelek, zaś aktywność na ich własnych kontach jest zadziwiająco niska.

Alexandra – wg tego, co napisała na FB – mieszka w Nowym Jorku, ma zaledwie czterech znajomych. Antonia także mieszka w Nowym Jorku, na FB nie ma ani jednego znajomego. Monika i Barbara też żyją w NY – zaskakująca zbieżność miejsc i zainteresowań, prawda?

To oczywiście fałszywe konta, nie wiadomo więc, kto zarządza tą grupą ani kto ją stworzył, ale działa na rzecz wyjścia Polski z UE.

Trzecia grupa powstała w kwietniu 2018, jest powiązana z prawicowym fanpage’em Bastion Europy. Była też czwarta, na której można było zaobserwować wysoką aktywność propagandowych kont rosyjskich, ale zniknęła. Prawdopodobnie została zawieszona przez samego Facebooka.

Portal „unijny”, serwery w Malezji

Jednocześnie w sieci pojawiły się i pojawiają kolejne portale quasi-informacyjne. Można np. zaobserwować polskojęzyczne witryny, które robiono na tyle pospiesznie, że przy korzystaniu z szablonu edytora nie usunięto wszystkich technicznych napisów, i te pojawiają się np. przy otwieraniu kolejnej karty – a wtedy widać, że są napisane w języku rosyjskim.

Witryny te na razie nie rozpowszechniają treści politycznych, raczej budują zasięgi zamieszczając clickbaitowe [zachęcające do kliknięcia] materiały.

Dużo poważniejsze to strony, które powstają po to, by – jak się wydaje – wpływać na polityków i urzędników unijnych. To choćby portal euanticorruption.com. Strona, kojarząca się ze względu na nazwę z inicjatywą unijną, nie ma z UE nic wspólnego, jej autorzy są anonimowi, twierdzą, że są grupą freelancerów, pracujących społecznie, oraz że kontrola nad stroną jest rozproszona. Na portalu nie ma adresu redakcji, tylko pusty formularz kontaktowy.

Portal publikuje (w języku angielskim) sensacyjne doniesienia dotyczące wątków korupcyjnych w rozmaitych państwach. Domenę zarejestrowano 16 sierpnia 2018, numer identyfikacyjny – IP – wskazuje na lokalizację w Holandii, ale już serwery pocztowe działają w… Malezji.

Sporo artykułów na portalu dotyczy choćby działającej w Polsce Fundacji Otwarty Dialog – oczywiście w negatywny dla niej sposób. Ale są też bardzo krytyczne materiały na temat państw, które rzadko stają się bohaterami artykułów w mediach zachodnich: Albanii, Mołdawii, Bośni i Hercegowiny, Kazachstanu oraz Rumunii czy Łotwy.

Pojawił się tam news o finansowych powiązaniach Trumpa i Rudolfa Gulianiego (byłego burmistrza Nowego Jorku) z kazachskim oligarchą Ablyazovem, skłóconym z prezydentem Kazachstanu i przebywającym na emigracji.

Tego samego Ablyazova – wg portalu – wspierać miała Ana Gomes, eurodeputowana, wiceprzewodnicząca unijnej Komisji Specjalnej ds. Przestępstw Finansowych.

Gomes stanowczo zaprotestowała, zdementowała tę informację, zawiadomiła też służby o dezinformacji rozpowszechnianej na jej temat przez opisywany portal – ale ten nadal działa.

Z danych Similar Web wynika, że treści tego portalu rozpowszechniane były przede wszystkim na Facebooku, jednak FB zablokował jego fanpage. Teraz głównym kanałem jest Twitter. Po prześledzeniu historii twitterowego konta @eu_anti_corrupt okazuje się, że jego głównym celem jest informowanie o Brexicie, tyle że na samym portalu o Brexicie informacji jak na lekarstwo, za to o Kazachstanie i Mołdawii – znacznie więcej.

„Żółte kamizelki” i rosyjskie trolle

Przygotowania w sieci trwają, aż przychodzi druga połowa listopada. We Francji zaczynają się protesty „żółtych kamizelek”, na Morzu Azowskim wybucha kryzys między Ukrainą a Rosją. W Polsce najpierw żyjemy tym drugim wydarzeniem. Obserwowane przeze mnie portale i konta szerzące rosyjską propagandę intensywnie rozpowszechniają narrację, że to Ukraina jest winna całemu zajściu – oraz że za chwilę dojdzie do wybuchu III wojny światowej, z winy Ukrainy oczywiście.

W social media wybuchają dyskusje, w których narracja ta jest silnie podbijana. Wzór przekazu jest prosty (choć fałszywy): Ukraina jest zła, Rosja dobra, ale musi się bronić przed ukraińską agresją.

W ostatnich dniach listopada jednak, gdy temat Morza Azowskiego nieco opada (III wojna światowa po raz kolejny nie wybuchła), propaganda przerzuca się na Francję. Wcześniej niż protesty we Francji  zainteresują mainstreamowe polskie media, informują o nich m.in. Sputnik i RT (Russia Today), ale też takie portale jak kresy.pl (do 10 grudnia aż 16 artykułów) czy nczas.com (23 artykuły).

Do weekendu 8-9 grudnia dyskutuje o tych wydarzeniach prawie cała prawicowa część polskiego internetu: ich zdaniem protesty są dowodem na to, że Francja nie ma prawa w żadnej dziedzinie pouczać Polski, bo sama nie radzi sobie z własnymi problemami.

W tych dniach relację live z protestów (co ciekawe, tylko z bardziej agresywnych zajść) prowadzi Russia Today – i to na tę transmisję można natknąć się w polskich mediach społecznościowych. W weekend najpierw użytkownicy Twittera, a potem światowe media zaczynają pisać o tym, że coraz więcej jest rosyjskich śladów we francuskich protestach.

Na stronie badawczego projektu Hamilton68, który na bieżąco monitoruje aktywność zidentyfikowanych kont prorosyjskich na TT, widać, że najpopularniejszym używanym przez te konta hashtagiem jest właśnie #giletjaunes (żółte kamizelki), kolejne cztery także dotyczą Francji.

Dzienniki „The Times”, „Bloomberg” i „Le Figaro” informują o aktywności rosyjskich trolli i masowym tworzeniu postów, które zachęcają do udziału w protestach, oraz pokazują (w dużej mierze fake’owe) zdjęcia oraz nagrania agresywnych francuskich policjantów wobec protestujących (po sprawdzeniu często okazuje się, że materiały te nie pochodzą z tych protestów).

Rząd francuski ogłasza, że z tego powodu sprawdza kilkaset kont na Twitterze. Na TT pojawiają się nagrania obserwatorów protestów, na których słychać, że ubrane w żółte kamizelki grupy młodych mężczyzn nawołują się po rosyjsku. Inni twitterowicze sprawdzają powiązania najbardziej aktywnych kont w tym temacie – i natrafiają na klasyczne boty.

Kiedy w weekend zastanawiam się, dlaczego temat ten podbijany jest przez rosyjskie trolle także w Polsce, wśród komentarzy pod artykułem na portalu interia.pl (w chwili, gdy je czytam, jest ich ponad 3 tysiące, to wyjątkowo duża liczba) zauważam taki: „Właśnie obudziła się Francja, czas na pozostałe Eurolandy!”

Może właśnie o to chodzi? O motywowanie obywateli innych państw do wyjścia na ulicę? Zwłaszcza że na Twitterze i niektórych portalach informacyjnych pojawia się kolejna narracja: protesty „żółtych kamizelek” rozszerzają się na całą Europę! Już nie tylko Francja, nie tylko Belgia, ale i Włochy! Na zdjęciu widać co prawda kilkunastoosobową grupę  osób w kamizelkach i nic więcej, ale tweety można napisać.

Trwa chybotanie unijną łódką. Ukraina i zapowiedź III wojny światowej, Francja – i opowieść o protestach rozlewających się na całą Europę. Do tego szczytowa faza negocjacji ws. Brexitu i niestabilna sytuacja w Wielkiej Brytanii, oraz odejście Angeli Merkel z przewodniczącej partii CDU.

To nie przypadek, że właśnie teraz doszło do hakerskich cyberataków na komputery członków Bundestagu, pracowników niemieckich sił zbrojnych i kilku niemieckich ambasad, a przeprowadziła je rosyjska grupa hakerów nazywana Snake?

Ostatni atak miał miejsce, wg Der Spiegel, 14 listopada. Warto pamiętać, że oddziaływanie Rosjan na wybory prezydenckie w USA zaczęło się właśnie od zhakowania skrzynek mailowych kilku polityków z otoczenia Hilary Clinton i z Partii Demokratycznej.

Polska: eurosceptycy razem w eurowyborach

W tym samym czasie w Polsce dochodzi do istotnego wydarzenia, które jednak mało kto zauważa. Ruch Narodowy podpisuje porozumienie się z partią Wolność Janusza Korwin-Mikkego o wspólnym starcie w wyborach do europarlamentu.

Cel jest wspólny: narodowcy chcą wyjścia Polski z Unii, Korwin-Mikke mówi wręcz o zniszczeniu UE. Obie strony prowadzą dalsze rozmowy. Lider RN poseł Robert Winnicki zadeklarował na FB, że będzie namawiał do wspólnego startu zarówno Grzegorza Brauna (skrajnego prawicowca, byłego kandydata na prezydenta RP), jak i Ruch Prawdziwa Europa – nowe ugrupowanie, które w sądzie rejestruje właśnie eurodeputowany Mirosław Piotrowski, a o którym mówi się, że to partia Ojca Rydzyka.

Jednocześnie poseł Marek Jakubiak (biznesmen-narodowiec), który właśnie odszedł z Kukiz’15 i zakłada Federację dla Rzeczpospolitej, poinformował, że jest w trakcie rozmów z Korwin-Mikkem nt. wspólnego startu w wyborach. Jakubiak co prawda chwilę później stwierdza, że nie do końca jest do tego przekonany, ale być może podbija jedynie własną pozycję negocjacyjną.

Jedna eurosceptyczna lista, na której razem startowaliby zarówno narodowcy, jak i zwolennicy Korwin-Mikkego oraz Jakubiaka, z poparciem Rydzyka – stałaby się silną konkurencją dla PiS na prawicy oraz prawdopodobnie wprowadziłaby do PE swoich europosłów.

Wybory do PE to walka o najwyższą stawkę

Komisja Europejska ma świadomość zagrożenia. Jak poinformowano kilka dni temu, w ramach tzw. Code of Practice zobowiązała ona platformy największych mediów społecznościowych: Facebooka, Twittera i Google, by od stycznia do wyborów w PE co miesiąc składały raporty na temat rosyjskiej dezinformacji.

KE zamierza też uruchomić system szybkiego ostrzegania państw członkowskich UE o aktywnych kampaniach dezinformacyjnych. Zwiększyła nawet budżet na wykrywanie dezinformacji z 1,9 mln euro do ok. 5 mln euro rocznie. Dzięki temu ma znacznie się rozwinąć powstała dwa lata temu komórka EU vs Disinfo.

To wciąż niewiele (wg szacunków Rosja na promoskiewskie media wydaje ok. 1 miliarda euro rocznie, do tego dochodzą koszty działalności tzw. trolli), ale pokazuje, że w Unii rośnie świadomość, iż zagrożenie ze strony Rosji jest realne i trzeba mu intensywnie przeciwdziałać.

Także w Polsce musimy sobie uświadomić, że w przyszłym roku istotne są nie tylko wybory parlamentarne – grą o najwyższą stawkę mogą być właśnie wybory do Parlamentu Europejskiego. To nie będzie tylko walka między PiS a PO, z niewielkim dodatkiem eurosceptyków na odrębnej liście. To europejska walka o utrzymanie wspólnoty, w której przeciwnikiem będzie także Rosja.

Jeśli tę walkę przegramy, obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości – znacznie gorszej dla wszystkich, którzy opowiadają się za demokratyczną Polską. Jeśli Polacy zlekceważą wybory do Parlamentu Europejskiego – to może być błąd nie do naprawienia.

Tak to robi Kreml. Lektura instrukcji dla rosyjskich trolli budzi zimny strach

Sposób działania rosyjskich trolli, ujawniony właśnie przez Amerykanów dzięki opublikowaniu fragmentów rozsyłanych trollom instrukcji, w porażający sposób przypomina to, z czym od kilku lat mamy do czynienia w polskich mediach społecznościowych. Te same lub bardzo podobne słowa-klucze, ten sam mechanizm personalnego atakowania tych, którzy krytykują władze, mediów, polityków. Przygotujcie się na niezły psychologiczny thriller: wystarczy, że w instrukcjach zmienicie nazwiska z amerykańskich na polskie, by poczuć zimny strach: to się dzieje naprawdę.

W Stanach Zjednoczonych upubliczniono kolejny akt oskarżenia dotyczący ingerencji Rosjan w sprawy wewnętrzne USA. Tym razem w dokumencie dotyczącym działalności Eleny Khusyaynovej (zach. pisownię z dokumentu) śledczy przedstawili rzeczywiste instrukcje, jakie dostawały tzw. rosyjskie trolle. Wskazywano im, jak mają reagować w sieci, co pisać na konkretne tematy i do jakich odbiorców się zwracać. Lektura tych wskazówek, w zestawieniu z sytuacją w Polsce, mnie przyprawiała o dreszcze.

 

Kurs marketingu dla rosyjskich trolli

O kulisach prowadzenia przez Rosjan wojny informacyjnej w social media w USA wiemy już sporo, zwłaszcza dzięki pierwszemu aktowi oskarżenia, w którym prokurator Robert Mueller oskarżył kilkunastu rosyjskich agentów o ingerencję w wybory prezydenckie USA w 2016 r. Wiemy więc, że aby wpływać na wyborców Rosjanie posługiwali się fałszywymi danymi personalnymi i botami (czyli automatycznymi kontami do masowego rozpowszechniania treści); zakładali fake`owe konta na Twitterze i Facebooku, fanpage`e fałszywych organizacji pozarządowych, fałszywe wydarzenia, prowadzili też bardzo ostrą negatywną kampanię wobec Hillary Clinton. W ostatnich tygodniach śledczy po raz pierwszy ujawnili jednak fragmenty instrukcji adresowanych do działających w sieci rosyjskich trolli. Pochodzą one z sierpnia 2017 r. Mimo nagłośnienia sprawy wojny informacyjnej Rosjanie nie zaprzestali bowiem swojej aktywności po wyborach prezydenckich.

Osoby pracujące jako trolle przede wszystkim były uczone, w jaki sposób budować przekaz dopasowany do konkretnej grupy odbiorców:  „Jeśli piszesz posty w grupie liberalnej, nie należy używać tytułów z portalu Breitbart (radykalny portal prawicowy – przyp. red.). I odwrotnie, jeśli piszesz posty w grupie konserwatywnej, nie używaj tytułów z Washington Post lub BuzzFeed.” – brzmiała jedna ze wskazówek. Inna: „Kolorowi LGBT są mniej wyrafinowani niż biali; w związku z tym skomplikowane słowa i zwroty nie zadziałają. Uważaj na wszystko, co może zostać odebrane jako treść rasistowska. Podobnie jak zwyczajni Czarni, Latynosi i rdzenni Amerykanie, kolorowi LGBT są bardzo wrażliwi na przywileje białych i reagują na posty i zdjęcia, które faworyzują białych… W przeciwieństwie do konserwatystów, infografiki działają również wśród osób LGBT i ich liberalnych sojuszników, i to działają bardzo dobrze. Jednak ich zawartość musi być prosta do zrozumienia, dlatego muszą zawierać krótki tekst, dużą czcionkę i kolorowy obrazek.”

Z materiałów wynika, że bardzo dbano także o tzw. timing postów – czyli o udostępnianie ich o takiej porze, by były widoczne dla jak największej grupy osób. Radzono m.in., jak radzić sobie z różnicą czasu między USA a Rosją: „Pisanie postów może być problematyczne ze względu na różnicę czasu, ale jeśli udostępnisz post ponownie rano czasu petersburskiego, zadziała on równie dobrze na LGBT jak na liberałów – grupy LGBT są często aktywne nocą. Również konserwatyści mogą wyświetlić Twój post, kiedy obudzą się rano, jeśli wstawisz post późnym wieczorem czasu petersburskiego.”

Te ogólne instrukcje bardziej przypominają wskazówki marketingowe niż działania wojny informacyjnej. Pozostałe ujawnione fragmenty pokazują jednak, z jaką precyzją tworzono przekazy na ważne społecznie tematy. Reakcje zależały przede wszystkim od publicznych wypowiedzi polityków i artykułów w mediach.

 

McCain: „zgred i staruch”

Trollom wskazywano choćby, w jaki sposób mają określać bohaterów tekstów, jak ich wizerunek kreować, kogo wspierać, a kogo hejtować. Oto znany ze swego antyrosyjskiego nastawienia senator McCain podpadł szczególnie, gdy ocenił, iż pomysł budowy muru granicznego, który miałby powstrzymać nielegalnych imigrantów, to szaleństwo. Sterujący przekazem rozesłali wówczas taką instrukcję do trolli:

„McCaina trzeba pokazywać jako zgreda, starucha (w ang. – „old geezer”), który dawno temu powinien trafić do domu starców. Podkreślać, że patologiczna nienawiść McCaina do Donalda Trumpa i krytykowanie wszystkich jego inicjatyw przekracza granice zdrowego rozsądku.”

A gdy republikanin Paul Ryan, spiker Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych, w tym samym czasie oponował przeciwko innemu pomysłowi Trumpa, związanemu z imigrantami, rosyjskie trolle dostały takie wskazówki: „Paul Ryan jest kompletnie i bezwzględnie niezdolny do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Podkreślać, że jako spiker ten dwulicowy krzykacz nie dokonał niczego dobrego dla Ameryki ani dla obywateli amerykańskich.  Jedynym sposobem, aby pozbyć się go z Kongresu, jest głosowanie na rzecz Randy  Brice, amerykańskiego weterana i demokratę.”

Bardzo dużo pracy Rosjanie wkładali w budowanie przekazu nt. możliwości sfałszowania wyborów do Kongresu i Senatu USA. Gdy ukazał się artykuł o tym, że w Kalifornii może być więcej zarejestrowanych wyborców niż mieszkańców, instrukcja brzmiała:

„W Kalifornii, w rejestrach wyborców jest więcej osób zarejestrowanych niż mieszkańców. To jest ten moment, gdy amerykańscy konserwatyści powinni bić na alarm przed wyborami! (…) Podkreślać, że poprzednie fałszerstwa podczas wyborów w USA były uważane za mit; dziś stały się jednak rzeczywistością. Podkreślać, że nie można dopuścić do urn nielegalnych wyborców.

Podkreślać, że istnieje pilna potrzeba wprowadzenia identyfikatorów dla wyborców we wszystkich stanach, przede wszystkim w stanach niebieskich (liberalnych i niezdecydowanych). Przypominać, że większość stanów „niebieskich” nie ma identyfikatorów wyborców, co sugeruje, że właśnie tam dochodzi do fałszerstw wyborczych na dużą skalę fałszerstw.

W końcu stwierdzić, że Demokraci w najbliższych wyborach na pewno będą podejmować próby sfałszowania wyników.”

 

„Republikanie jak zdrajcy” – czyli pogłębianie podziałów

Oczywiście były też sytuacje, gdy zadaniem trolli było wspierać tych, których przekaz pasował do rosyjskiej narracji. Takim „bohaterem” trolli został Michael Savage, konserwatywny publicysta amerykański, który w sierpniu 2017 r. stwierdził, że jeśli dojdzie do prób usunięcia Trumpa, w USA trzeba się liczyć z wybuchem wojny domowej.  Instrukcja brzmiała wówczas: „Zdecydowanie wspierać Michael Savage`a i jego punktu widzenia, podkreślać jego kompetencję i uczciwość. Savage mówi jasno: wszelkie próby usunięcia Trumpa to bezpośrednia droga do wojny domowej w USA. Wskazywać nazwiska tych, którzy sprzeciwiają się prezydentowi i tych, którzy utrudniają jego wysiłki zmierzające do realizacji obietnic przedwyborczych. Skupić się na tym, że antyTrumpowscy republikanie:

  1. a) rzucają mu kłody pod nogi ws. finansowania budowy muru granicznego;
  2. b) nie obniżają podatków;
  3. c) rzucają oszczerstwa na Trumpa i szkodzą jego reputacji (przywołać McCaina);
  4. d) nie chcą anulować przepisów Obamacare;
  5. e) nie spieszą się do przyjęcia przepisów, które sprzeciwiają się wpuszczaniu do USA uchodźców z krajów Bliskiego Wschodu.

Podsumować, że w przypadku, gdy Republikanie nie przestaną działać jak zdrajcy, muszą wziąć na siebie niechęć mieszkańców podczas wyborów w 2018 r.”

Czasem nakazywano też wspierać samego prezydenta Trumpa: „Pełne wsparcie dla Donalda Trumpa i wyrażanie nadziei, że tym razem Kongres będzie zmuszony do działania zgodnie z tym, co mówi prezydent. Podkreślać, że jeśli Kongres w dalszym ciągu działać jak kolonialny rząd brytyjski przed wojną o niepodległość USA, to wywoła kolejną rewolucję. Podsumować, że Trump po raz kolejny udowodnił, że to on rzeczywiście dba o  interesy Stanów Zjednoczonych Ameryki.”

 

Złe elity, złe mainstreamowe media. Jak w Polsce!

Trolle miały także pracować nad podważeniem wiarygodności specjalnego prokuratora Robert Mueller, prowadzącego śledztwo ws. ingerencji Rosji w wybory prezydenckie w USA. Instrukcja na jego temat brzmiała tak: „Specjalny prokurator Mueller jest marionetką establishmentu. Wymieniać skandale, które miały miejsce, gdy Mueller kierował FBI. (…) Podsumować, że Mueller jest osobą zależną politycznie, w związku z tym nie gwarantuje uczciwości ani otwartości dochodzenia.  Podkreślić, że praca komisji śledczej jest szkodliwa dla kraju i ma na celu uruchomienie procedury impeachmentu Trump. Zaznaczać, że tego nie można zrobić, bez względu na wszystko.”

Poza Muellerem uderzano również w media krytykujące Trumpa. Kiedy w portalu online CNN pojawiła się wypowiedź (sierpień 2017), w której Biały Dom za czasów Trumpa porównano do burdelu, trolle dostały rozkaz atakowania mediów:

„Oskarżyć CNN o kolejne kłamstwo. Stwierdzić, że podczas ostatnich wyborów media głównego nurtu, które poparły kandydaturę Hillary Clinton na prezydenta, prawie w 100 proc. rozpowszechniały fake newsy, obraźliwe oświadczenia i kłamstwa na temat Donalda Trumpa i jego zwolenników. Teraz to kontynuują. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego takie źródła informacji jak New York Times, Washington Post, CNN, CBS, Time i Huffington Post nie mogą być traktowane poważnie: są głównymi kanałami propagandy i usiłują mieszać w głowach obywateli amerykańskich.

Przypomnieć czytelnikom, że każde z wyżej wymienionych mediów korzysta z funduszy zależnych od Hillary Clinton, i otrzymywało pieniądze z jej wyborczego funduszu. Te media produkowały fałszywe wyniki badań w sondażach, które przewidywały wygraną Clinton przewagą 10-15 proc. nad Trumpem, starały się obrazić i zdyskredytować Trumpa. Podsumować, że CNN dawno temu stracił swoją reputację, nie można mu ufać, i z dnia na dzień dalej traci wiarygodność.

Prawdziwą burzę wywołał natomiast senator Marco Rubio, związany z popierającą Trumpa Partią Herbacianą (Tea Party), kiedy skrytykował działania prezydenta związane z imigrantami. Instrukcję dla trolli dotyczącą jego wypowiedzi oznaczono słowami „BARDZO WAŻNE” i opisano w niej, w jaki sposób hejtować senatora: „Demaskujemy Marco Rubio jako fałszywego konserwatystę, który zdradził republikańskie wartości, który w duszy gardzi amerykańską Konstytucją i obywatelami amerykańskimi. Przypominać, że Rubio jest protegowanym niedorzecznego Jeba Bush, który jest hańbą dla ruchu konserwatywnego. Stwierdzić, że ofiary przemocy popełnionej przez nielegalnych imigrantów i rodziny ofiar z całego serca nienawidzą Marco Rubio. Innymi słowy: Rubio jest liberałem, który przeniknął do Partii Republikańskiej w celu osłabienia jej od wewnątrz. Podsumować, że głosowanie w wyborach do Senatu na Rubio jest praktycznie tym samym, co głosowanie na Hillary Clinton.

Zaledwie kilka dni później trolle miały podważać wiarygodność innego konserwatywnego polityka, Mitcha McConnella, lidera Republikanów w Senacie. Oczywiście bezpośrednia przyczyną znów była jakaś jego „niewłaściwa” wypowiedź:

„Nadszedł czas dla Mitcha McConnella, powinien już przejść na emeryturę. Podkreślić, że McConnell wyczerpał się jako polityk.

Mitch McConnell zachowuje się, podobnie jak wielu innych republikańskich senatorów, jak renegat i podły liberał. Nie zrobił nic, by pomóc spełnić obietnice wyborcze Trumpa i innych Republikanów. Przypomnieć, że McConnell jest przyjacielem Joe`a Bidena, który nie przestrzega w polityce żadnych zasad. Podkreślić, że bojkot konserwatywnego programu jest najbardziej nieodpowiedzialnym i zdradzieckim zachowaniem w obecnej sytuacji. Podsumować, że ludzie nie głosowali na republikanów w 2014 i 2016 po to, by dziś robili te same rzeczy, co Demokraci, którzy głównie zajmowali się sobą, a nie obywatelami.”

 

Zaplanowana na zimo operacja informacyjna

Wszystkie te cytowane instrukcje pochodzą z pierwszej połowy sierpnia 2017 roku. Widać, jak intensywnie, precyzyjnie i z dużą znajomością sytuacji w USA planowano budowanie przekazu przez trolle. To zaplanowano na zimno operacja informacyjna. Wystarczy tych kilkanaście cytatów, by zauważyć nie tylko określoną narrację, ale też słowa-klucze, pojawiające się w instrukcjach: zdrada, kłamstwo, hańba, podły liberał, media rozpowszechniające fake newsy, złe elity (establishment), fałszowanie wyborów, możliwość wybuchu wojny domowej. Do tego obraźliwe epitety: zgred, renegat, niedorzeczny, nieuczciwy, dwulicowy krzykacz.

Źli są ci, którzy ośmielają się skrytykować Trumpa; którzy nie zgadzają się na niezgodne z prawami człowieka traktowanie imigrantów. Złe są mainstreamowe media, których wiarygodność trolle podważają, wiążąc je z określoną opcją polityczną, tu: z Demokratami i z Hillary Clinton. Obelga jest przynależność do elit. Łatwo zauważyć, że trolle pracują nie tylko na linii Trump – krytycy Trumpa, ale bardzo intensywnie zajmują się też pogłębianiem podziałów w samej Partii Republikańskiej, popierającej przecież obecnego prezydenta USA. Mogłoby się to wydawać dziwne, gdyby nie fakt, że celem wojny informacyjnej prowadzonej przez Rosję jest zwiększanie swoich wpływów przez osłabianie przeciwnika, a to łatwo osiągnąć siejąc chaos, dzieląc społeczeństwo – i polityków – na coraz mniejsze i coraz bardziej skłócone grupy.

 

A w Polsce? Śledztwa nie ma. Kreml jest.

Moglibyśmy się tym wszystkim nie przejmować, sprawa dotyczy wszak USA, gdyby nie fakt, że i słowa-klucze, i metody działania doskonale pasują do tego, co znamy z Polski. Zaledwie kilka dni temu pisałam na Oko.Press o zaskakującej aktywności fake`owych kont, które nie radziły sobie z językiem polskim, a które zaraz po ogłoszeniu wyników I tury wyborów na prezydenta Warszawy próbowały zbudować narracje o sfałszowaniu wyborów.  Zresztą, wystarczy wziąć dowolną instrukcję, choćby tę na temat mediów, i zmienić nazwy, by zobaczyć niesamowite podobieństwo. Oto przykład:

„Oskarżyć TVN o kolejne kłamstwo. Stwierdzić, że podczas ostatnich wyborów media głównego nurtu poparły Platformę Obywatelską, ciągle rozpowszechniały fake newsy, obraźliwe oświadczenia i kłamstwa na temat PiS-u i jego zwolenników. Teraz to kontynuują. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego takie źródła informacji jak TVN, Gazeta Wyborcza, Onet czy Radio Zet nie mogą być traktowane poważnie: są głównymi kanałami opozycyjnej propagandy i usiłują mieszać w głowach Polakom.

(…) Te media w kampanii prezydenckiej produkowały fałszywe wyniki badań w sondażach, które przewidywały wygraną Bronisława Komorowskiego, starały się obrazić i zdyskredytować Andrzeja Dudę. Podsumować, że TVN dawno straciło swoją reputację, nie można mu ufać, i z dnia na dzień dalej traci wiarygodność.”

Pasuje? Perfekcyjnie! Czy to znaczy, że tę narrację zbudowali nam Rosjanie, a część polskiego społeczeństwa im uwierzyła? Niekoniecznie. Z dzieleniem społeczeństwa doskonale radzimy sobie sami, bez pomocy z zewnątrz. Ale podobieństwo tych narracji, popularność tych samych słów-kluczy zarówno w amerykańskiej, jak i polskiej dyskusji politycznej (zdrada, hańba, kłamstwo, złodzieje) powinno zmusić nas do poważnej refleksji. Bo może jednak Rosjanie przeniknęli do polskiej debaty politycznej głębiej niż nam się wydaje. Może ich wpływ trwa dłużej niż ostatnie dwa lata.

Niestety, w Polsce nie ma żadnego śledztwa w tej sprawie. Nie ma prokuratora takiego jak Mueller, który mimo nacisków Trumpa śledzi, oskarża i doprowadza do procesów. Tego nie ma. A Kreml? Och, wpływy Kremla oczywiście są. Doświadczamy ich na co dzień.

 

Tekst ukazał się na portalu Oko.Press

%d blogerów lubi to: