ANNA MIERZYŃSKA

Analizuję dezinformację w sieci i jej wpływ na ludzi

ANNA MIERZYŃSKA

Aż 46 kanałów na Telegramie z rosyjskimi fake newsami po polsku! 


Kremlowska propaganda na Telegramie uderza w Ukrainę, USA, Unię Europejską i Polskę. Dziewięć z 46 kanałów to kanały rosyjskie – rozpowszechniają tłumaczone na polski materiały kremlowskiej propagandy. Piętnaście założono po wybuchu wojny. Te powstałe wcześniej zazwyczaj są związane z antyszczepionkowcami

Telegram to platforma bardzo popularna w krajach wschodnich, ale ostatnio coraz częściej używają jej także Polacy. W styczniu 2022 roku liczba polskich użytkowników Telegramu wynosiła 3,7 miliona (dane z badania Mediapanel), dziś jest na pewno wyższa, ponieważ zainteresowanie tą platformą wzrosło w naszym kraju po wybuchu wojny.

Telegram, chociaż daje możliwość łatwego komunikowania się zwolennikom opozycji w Rosji i na Białorusi, czy umożliwia szybki kontakt między Ukraińcami, jest także siedliskiem rosyjskiej dezinformacji.

Niemal każdy użytkownik zetknie się tu z kremlowskimi fake newsami, sfabrykowanymi dokumentami i antyukraińskimi manipulacjami.

W czasie wojny rosyjska machina propagandowa wypuszcza bowiem dezinformacje w zasadzie codziennie.

Rosyjskie treści docierają do tysięcy Polaków
Przeanalizowałam kilkadziesiąt polskojęzycznych kanałów na Telegramie (nie podajemy ich nazw, aby ich nie promować). Na 46 regularnie pojawiają się treści antyukraińskie i prorosyjskie:

  • dziewięć z nich to kanały rosyjskie – choć publikują w języku polskim i najczęściej nie eksponują swoich związków z Rosją. Zidentyfikowałam je jako rosyjskie, ponieważ albo należą do rosyjskich siatek propagandowych (na co wskazują ich nazwy oraz podawane treści), albo są powiązane z rosyjskimi mediami, albo w pierwszym okresie swojego istnienia publikowały po rosyjsku;
  • piętnaście powstało po inwazji Rosji na Ukrainę;
  • kolejnych piętnaście to kanały istniejące od 2020 lub 2021 roku i rozpowszechniające treści antyszczepionkowe.
    Największy z dziewięciu rosyjskich kanałów publikujących w języku polskim ma 17,5 tysiąca obserwujących, a średni zasięg jednej jego publikacji wynosi aż 70 tysięcy. Możliwe, że tak wysoki ruch jest generowany sztucznie, przez boty lub podobne do nich konta: kanał zyskał prawie 14 tys. obserwujących zaraz po uruchomieniu go w marcu, a potem przyrost liczby subskrybentów gwałtownie wyhamował.

Na pozostałych kontach średni zasięg publikacji jest znacznie niższy i waha się od kilkuset użytkowników do kilku tysięcy. Treści z tych kanałów są rozpowszechniane między innymi na Telegramowych grupach. Osiem największych polskich grup w sumie ma 38 tysięcy członków, dziennie pojawia się na nich po kilkaset nowych wpisów.


Prokremlowskie fałszywki
Trzy z kanałów identyfikowanych przeze mnie jako rosyjskie powstały przed wojną. Pierwszy – pod koniec października 2020 roku. Ma obecnie 10,5 tys. subskrybentów. Od początku publikował treści dotyczące wydarzeń w Polsce – ale zawsze z rosyjskim komentarzem.

Przez dłuższy czas wszystkie wpisy miały dwie wersje językowe: polską i rosyjską, zaś publikowane na kanale newsy często pochodziły z rosyjskojęzycznych kanałów na Telegramie. Dziś wpisy są wyłącznie po polsku, za to ich treść w pełni koresponduje z rosyjską propagandą.

Oto przykłady:

– 30 maja na kanale można było przeczytać: „Dotychczas wszystkie kraje wstrzymały dostawy broni na Ukrainę. Przekazaliśmy na Ukrainę 18 pojazdów samobieżnych Krab. Dlaczego? Przed kim kłania się nasz rząd?” „Nasz rząd” – czyli w domyśle: polski rząd. Wpis zawiera fałszywą informację – nie wszystkie kraje wstrzymały dostawy broni na Ukrainę. Wciąż dostarczają ją (poza Polską) USA, Francja czy Niemcy, zaś 23 maja na spotkaniu międzynarodowej grupy kontaktowej koordynującej pomoc zbrojeniową dla Ukrainy wsparcie zadeklarowały także: Włochy, Dania, Grecja i Norwegia. Mimo iż jest to fake news, czytelnicy dyskutowali na jego temat wierząc w przekazywaną treść.

– 27 maja na tym samym kanale opublikowano zdjęcia polskich samochodów z naklejonymi na karoserię nalepkami „Wołyń`43 Pamiętamy!” i komentarzem: „Nie zapomnieliśmy! I każdy Polak przypomina sobie i ludziom o tamtych wydarzeniach. Nie pozwólmy, by Ukraińcy zniszczyli Polskę finansowo i kulturowo!” Te same zdjęcia były później publikowane na innych polskojęzycznych kanałach na Telegramie.

– Również 27 maja kanał podał nieprawdziwą informację o tym, że w Ukrainie walczą polscy żołnierze. Dowodem miały być screeny postu z Facebooka, autorstwa jednego z polskich nacjonalistów, według którego „Polska wysłała 1500 żołnierzy na front”. To fake news, Polska nie wysłała żołnierzy na Ukrainę, zresztą w poście nie ma żadnego źródła potwierdzającego tę rewelację. Ale brak potwierdzeń w niczym nie przeszkadza. „Coraz częściej słyszy się, że nasi żołnierze giną na Ukrainie. Rząd kontynuuje nieoficjalną mobilizację, wysyłając na front oddziały żołnierzy. Za co umierają?” – tak fałszywe doniesienie skomentowali administratorzy kanału.

W sierpniu 2021 roku swój kanał uruchomił na Telegramie Niezależny Dziennik Polityczny (NDP) – portal informacyjny, wielokrotnie przyłapany na rozpowszechnianiu dezinformacji, podejrzewany o związki z rosyjską propagandą, zablokowany w Polsce na wniosek ABW po rozpoczęciu wojny.

Ale osoby z nim związane w 2021 r. nie tylko założyły kanał NDP, postarały się także o dotarcie do odbiorców niezainteresowanych polityką. W październiku powstał kolejny kanał, zbierający newsy na tematy kryminalne. Napisano na nim, że jest on adresowany do „fanów kryminałów, detektywów i zbrodni… Dla ludzi o mocnych nerwach i stabilnej psychice”.

Ale już w piątym wpisie pojawił się tam link do Niezależnego Dziennika Politycznego. Potem kolejny i kolejny. I tak już zostało – linki do NDP serwującego treści zgodne z rosyjskimi interesami, przeplatane są innymi materiałami, dotyczącymi zdarzeń o charakterze kryminalnym. To świetny przykład podawania rosyjskich narracji tak, by czytelnicy nie zorientowali się, czym naprawdę są „karmieni” – że nie o „kryminałki” tu chodzi, lecz o rosyjską propagandę.

Rosyjska dezinformacja w kilkunastu językach
Najwięcej o rosyjskich działaniach propagandowych mówią jednak polskojęzyczne kanały zakładane już po wybuchu wojny. Pierwszy powstał 24 lutego, czyli w dniu inwazji Rosji na Ukrainę, a pierwszym udostępnionym materiałem było wideo z wypowiedzią Władimira Putina (z polskimi napisami) o „specjalnej operacji wojskowej”.

Drugim – rosyjskie wideo spod ukraińskiego Melitopola, prezentujące „dokonania” rosyjskiej armii, czyli „zniszczoną kolumnę Sił Zbrojnych Ukrainy”. Na początku na kanale publikowano wyłącznie wpisy prorosyjskie, później starano się przekaz pozornie obiektywizować, posługując się metodą opisaną w poprzednim akapicie: rosyjską propagandę przeplatano z innymi informacjami, by nadać kanałowi pozór obiektywnego. Dziwnym trafem jednak materiały z innych źródeł dobierane są tak, by pasowały do rosyjskich przekazów…

Większość rosyjskich kanałów z informacjami o wojnie, nadających po polsku, powstało jednak w marcu, i to w bliskich odstępach czasowych. Zakładano je w dniach: 1, 3, 4, 6, 10, 12, 13, 15, 16, 17, 26, 27, 31 marca.

1 marca powstał jeden z najbardziej radykalnych kanałów antyukraińskich w tej grupie. 3 marca – kanał związany z rosyjskim portalem informacyjnym, działającym na Krymie, na którym uruchomiono podstrony w kilku wersjach językowych, by docierać z propagandą na Zachód mimo blokady Sputnika i RT.

6 marca ruszyło konto prezentujące oryginalne rosyjskie materiały propagandowe, tyle że tłumaczone na polski. To fragment znacznie większej siatki, zajmującej się rozsiewaniem rosyjskich treści na Zachód –

Główny kanał w tej siatce, rosyjski, zajmuje się tłumaczeniem kremlowskiej propagandy na osiemnaście języków!

Są to nie tylko języki krajów europejskich, ale także turecki, chiński, japoński, arabski i hebrajski. Pozostałe kanały z siatki służą do rozprowadzania tych tłumaczeń wśród użytkowników komunikujących się w danym języku.

Oczywiście nie mają one oznaczeń, że należą do grupy związanej z Rosją, odbiorca nie ma więc pojęcia, że właśnie natknął się na materiał z kremlowskiej siatki propagandowej. Poza opisywanym kanałem, powstałym 6 marca, zidentyfikowałam jeszcze dwa, które rozpowszechniają te same rosyjskie treści po polsku. Oba powstały w ostatniej dekadzie marca. Jeden z nich ma rekordowe (jak na polskojęzyczne kanały na Telegramie) zasięgi publikacji. Pozostałe nie cieszą się dużą popularnością – i to jedyna pozytywna wiadomość. Trzeba jednak pamiętać, że prezentowane materiały trafiają też na Telegramowe grupy, a tam docierają do tysięcy Polaków.

Rosyjska „Wojna z fejkami” w polskiej wersji
Natomiast w połowie marca powstał kanał, który najpierw nosił nazwę „Ukraińska prawda i nieprawda”, potem ją zmienił na bardziej neutralną i od 18 marca „dementuje” wiadomości, które uznaje za ukraińskie fake newsy. Robi to jednak w specyficzny sposób: fact-checking często polega po prostu na stwierdzeniu, że to, co podała strona ukraińska, jest nieprawdą, bo… tak.

Na przykład:

– Fake newsem ma być prezentowane w marcu nagranie rozmowy telefonicznej rosyjskiego oficera z rodziną. Dementi brzmi: „To oszustwo. Po pierwsze, personel wojskowy nie posiada telefonów komórkowych i kart SIM.” Idąc dalej tym tropem trzeba by uznać, że jeśli ktoś z rosyjskiej armii gdzieś dzwoni, to od razu wiadomo, że to fałsz, ponieważ – zgodnie z dementi – rosyjscy żołnierze nie mają telefonów komórkowych. Nie, nie jest to dowcip, takie dementi przedstawiono zupełnie poważnie.

– 31 marca w sieci pojawiła się informacja, że rosyjscy żołnierze nie otrzymają obiecanych im przez państwo rekompensat pieniężnych, przyznawanych za odniesione obrażenia w czasie „specjalnej operacji wojskowej na Ukrainie”. Na kanale od razu pojawiło się wyjaśnienie: „Nie jest to prawda. Wszyscy żołnierze, którzy odnieśli obrażenia podczas specjalnej operacji wojskowej, otrzymają obiecane świadczenia pieniężne”. I już. Nie jest to czyjaś wypowiedź, cytat, fragment pisma – po prostu stwierdzono fakt.

Kto tworzy tak zaskakujące dementi? Po sprawdzeniu okazało się, że kanał publikuje przetłumaczone wpisy popularnego rosyjskiego kanału na Telegramie „Wojna z fejkami” (@warfakes, ponad 700 tys. subskrybentów). Założony 24 lutego, czyli w dniu rosyjskiej inwazji, zapoczątkował znacznie szerszy prokremlowski projekt, wykorzystywany w wojnie informacyjnej.

Na początku kwietnia uruchomiono stronę internetową waronfakes.com, która w sześciu językach (ale nie po polsku) przekonuje, że Ukraińcy oszukują, przekazując dane dotyczące „specjalnej operacji wojskowej”. W każdym z sześciu języków działają też kanały „War on fakes” na Telegramie, jest nawet bot, za pomocą którego można zgłaszać newsy do sprawdzenia.

Fałszywy fact-checking
Oficjalnie mamy więc do czynienia z rosyjskim fact-checkingiem. Ale gdy przyjrzeć się dokładnie publikowanym materiałom, okaże się, że po pierwsze – dementowanie „fałszywych” informacji często wygląda tak, jak wcześniej opisałam, czyli nie ma nic wspólnego z profesjonalnym fact-checkingiem, opierającym się na wiarygodnych źródłach i sprawdzonych informacjach.

Po drugie zaś – projekt służy przede wszystkim dezinformacji. Na kanałach i stronie internetowej podważane są te doniesienia ukraińskie, które nie pasują do rosyjskich przekazów. To na kanałach należących do tego projektu „dementowano” doniesienia o ofiarach cywilnych w ukraińskiej Buczy sugerując, że publikowane materiały są zachodnią inscenizacją.

To tutaj dementowano (oczywiście w sposób korzystny dla Rosji) informacje, że rosyjscy żołnierze celowo ostrzeliwują obiekty cywilne (choćby w Charkowie czy Mariupolu).

W kwietniu analityk Bellingcat Benjamin Strick na Twitterze pokazał, że materiały z anglojęzycznej wersji „War on Fakes” są powielane przez konta rosyjskich ambasad w mediach społecznościowych.

Ambasady Rosji wprost promują WarOnFakes, zachęcając do czytania zamieszczanych tam „analiz”. Widać, że projekt ten ma poparcie rosyjskich władz. Do tej pory wydawało się jednak, że nie był on adresowany do polskich odbiorców – nie istniała podstrona portalu w naszym języku ani kanał na Telegramie. A jednak! Choć nazwa zidentyfikowanego przeze mnie kanału jest inna i nie kojarzy się z rosyjskim projektem – treści są identyczne, tyle że przetłumaczone na polski.

Większymi zasięgami niż polska wersja @warfakes może się pochwalić kanał założony 31 marca, nawiązujący do rosyjskiego kanału „POKOT Z” (czyt. z rosyjskiego „rokot”, w języku rosyjskim – hałas, łoskot). Tutaj powiązań rosyjskich nikt nie ukrywa – na zdjęciu profilowym kanału widnieje charakterystyczne, wojenne rosyjskie „Z”.

To część kolejnej siatki, siejącej rosyjską propagandę w wielu wersjach językowych, w tym po polsku. Pierwszy wpis na polskojęzycznym koncie pochodzi z 2 kwietnia – jego autorzy dowodzą, że żołnierze ukraińskiego pułku Azow rozstrzeliwali dzieci w Mariupolu. Nie ma żadnych wiarygodnych doniesień, które potwierdzałyby tego rodzaju informacje, co nie przeszkadza w ich rozpowszechnianiu przez kremlowskich propagandzistów.

Zresztą podobne fake newsy pojawiają się tu niemal codziennie. Ot choćby jeden z ostatnich – 1 czerwca opublikowano fałszywą informację o tym, że „Polska zorganizuje referendum i dołączy zachodnią Ukrainę”. Podano nawet link do informacji na ten temat – prowadzi do jednej z polskich witryn internetowych, które szerzą rosyjską propagandę.

Agresywni uchodźcy kontra mili wyzwoliciele
Na innych kanałach, powstałych po wybuchu wojny, nie widać aż tak jednoznacznych powiązań z rosyjskimi operacjami dezinformacyjnymi, ale na wszystkich rozprzestrzeniane są nieprawdziwe informacje – głównie dotyczące przebiegu wojny, uderzające w ukraińskich uchodźców oraz w Polskę.

W opublikowanym 31 maja raporcie think tanku DFR Lab, autorstwa analityków Givi Gigitashvili i Estebana Ponce de Leon, zidentyfikowano 27 polskojęzycznych kanałów na Telegramie, które rozpowszechniały nieprawdziwe lub niewiarygodne twierdzenia na temat ukraińskich uchodźców.

„Analizowane kanały podawały bezpodstawne twierdzenia, że ​​ukraińscy uchodźcy są bardziej uprzywilejowani niż obywatele polscy, ponieważ otrzymują bezpłatne świadczenia ze strony państwa. Kanały próbują również zniechęcić polskie rodziny do przyjmowania uchodźców, przedstawiając ich jako osoby agresywne, zagrażające bezpieczeństwu publicznemu w krajach przyjmujących. Natomiast rosyjskie siły zbrojne są często przedstawiane jako mile widziani wyzwoliciele” – zauważyli analitycy.

Na niektórych kanałach opublikowano identyczne posty z niesprawdzoną historią o tym, że ukraińscy uchodźcy w Niemczech okradli mieszkanie swojego gospodarza. Innym razem oskarżano wojennych uchodźców o bójkę w polskim autobusie.

Oskarżenia o… handel organami
Podczas monitoringu moją uwagę zwróciła także wielokrotnie powtarzana narracja o handlu dziećmi i handlu ludzkimi organami, do których miałoby dochodzić w Ukrainie.

Takie informacje nie są oczywiście w żaden sposób uwiarygadniane, ich celem jest budzenie silnych, negatywnych emocji u odbiorców. Narracja zresztą często się zmienia, zależnie od bieżących potrzeb politycznych: raz organy usuwają dzieciom Ukraińcy, raz Polacy, innym razem mowa jest „jedynie” o handlu dziećmi, a nie organami, ale za to z udziałem Amerykanów.

Wygląda to choćby tak jak we wpisie z 12 maja, rozpowszechnionym na kilkunastu polskojęzycznych kanałach: „W mieście Chersoń powstrzymano Ukraińców przed wywozem na zachód 58 dzieci, które miał być wywiezione m.in. do Polski i pokrojone na organy. Przed samą wojną z Ukrainy wywieziono tysiące Amerykanów i milionerów z zachodu, którzy już tam byli na miejscu po organy porywanych dzieci.” Gdybyśmy się zaczęli zastanawiać, kto w Chersoniu powstrzymał Ukraińców – to szybko by się okazało, że „bohaterskiego” czynu dokonali oczywiście Rosjanie.

Ten materiał pierwotnie opublikowano na rosyjskim kanale z kremlowską propagandą, potem przetłumaczono go na inne języki, w tym na polski. Właśnie tak Rosja tworzy swoje narracje: jest bez znaczenia, czy mają one racjonalne podstawy, ważne, by na poziomie emocjonalnym wpływały na poglądy odbiorców. Bo wtedy jest szansa, że gdzieś w pamięci zostanie przekaz, że Ukraińcy to ci źli (bo krzywdzą dzieci), a Rosjanie – dobrzy (bo dzieci uratowali). I o to chodzi kremlowskim propagandzistom.

Popularne wśród antyszczepionkowców
Tego rodzaju treści widoczne są nie tylko na kontach, które można powiązać z Rosją. Od 24 lutego regularnie pojawiają się także na grupach i kanałach, które były i są wykorzystywane do rozpowszechniania treści antyszczepionkowych. To piętnaście z analizowanych przeze mnie kanałów oraz pięć grup.

Mimo oficjalnego zakończenia pandemii tematyka dotyczą szczepień i chorób zakaźnych jest na nich stale obecna, teraz najbardziej popularne wpisy dotyczą krytycznej oceny działań władz i instytucji w związku z małpią ospą. Od 24 lutego jednak w tego rodzaju dyskusjach publikowane są także materiały na temat wojny rosyjsko-ukraińskiej. Analitycy DFR Lab sprawdzili, jak często na polskojęzycznych kanałach atakujących uchodźców używano określonych słow. Okazało się, że najczęściej pojawiło się słowo COVID – 2809, potem „szczepień” – 2094, a na trzecim miejscu „Ukraina” – 1298 razy. Jak widać, te dwa tematy współwystępują w dyskusjach polskich użytkowników Telegramu.

Jednocześnie trzeba zauważyć, że istnieją polskojęzyczne kanały antyszczepionkowe, których administratorzy nie publikują żadnych informacji dotyczących wojny. Są także kanały niezwiązane ze szczepieniami czy rosyjskimi siatkami dezinformacyjnymi, które jednak szerzą treści antyukraińskie – należy do nich choćby kanał gromadzący polskich wyznawców popularnego w USA ruchu QAnon czy kanały nawiązujące do teorii tzw. Wielkiej Lechii. Rosyjskie narracje rozchodzą się najlepiej wśród wyznawców rozmaitych teorii spiskowych.

Telegram staje się coraz istotniejszą platformą społecznościową w Polsce. Publikowane tam treści nie mają milionowych zasięgów, ale trafiają prosto do osób o poglądach antysystemowych, które nie ufają oficjalnym informacjom ani mainstreamowym mediom. Stąd rozchodzą się dalej – trafiają na Facebooka, Twittera czy YouTube.

Kiedy obraz polskojęzycznego ekostystemu na Telegramie zestawimy z danymi dotyczącymi portali z rosyjską propagandą – okaże się, że mimo zablokowania rosyjskich mediów w krajach Unii Europejskiej, także w Polsce, kremlowscy propagandziści są w stanie docierać ze swoimi przekazami do Polaków. I robią to każdego dnia, cierpliwie i systematycznie.

Tekst opublikowany na portalu OKO.press

Czytaj dalej

Narodowcy z Korwinem i Kają Godek tworzą antyunijną koalicję, silną w sieci. To problem dla PiS.

Skrajna prawica w Polsce ma imponujące wpływy w sieci, dziesiątki portali i stron, a przekaz coraz silniej antyunijny i antyrządowy. Dociera do kilku milionów odbiorców. Rośnie problem dla PiS, ale cenę zapłacimy wszyscy, gdy rządzący zaczną się radykalizować, by neutralizować ekstremę. Przykładem antyniemieckie wystąpienie Morawieckiego w Auschwitz

Kiedy polityczny mainstream w Polsce zajmuje się sobą, radykalna prawica intensywnie przygotowuje się do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Jej największe ugrupowania: Ruch Narodowy i Wolność Janusza Korwin-Mikke budują antyunijną koalicję, do której co chwilę dołączają kolejni liderzy prawicowej opinii publicznej:

  • Grzegorz Braun, były kandydat na prezydenta RP;
  • Piotr Krzysztof Marzec, czyli Liroy – raper, były poseł Kukiz’15, a obecnie poseł klubu Wolność i Skuteczni;
  • Robert Winnicki, prezes Ruchu Narodowego, były poseł Kukiz’15, obecnie niezrzeszony
  • oraz – to wiadomość najnowsza – Kaja Godek, liderka ruchu antyaborcyjnego w Polsce.

Godek, niezadowolona z tego, iż PiS nie wprowadził całkowitego zakazu aborcji, przeszła właśnie do obozu nie tylko antyunijnego, ale także antyrządowego.

„Głos na PiS jest głosem za aborcją. Ogłaszamy wielki Marsz dla Życia – marsz na wybory” – zapowiedziała.

 

I jeszcze partia Polexit

Co chwilę rodzą się też nowe, niszowe, ale zaskakujące inicjatywy polityczne – w styczniu powstała partia Polexit, założona przez prezesa Kongresu Nowej Prawicy, eurodeputowanego Stanisława Żółtka.

28 stycznia pojawiła się także zapowiedź  niespodziewanego sojuszu wyborczego Marka Jakubiaka i Marka Jurka, czyli Federacji dla Rzeczpospolitej i Prawicy Rzeczpospolitej (zapowiedział go 28 stycznia poseł Jakubiak w programie „Kwadrans polityczny” TVP Info).

Ze względu na niski poziom poparcia działania radykałów wydają się nie mieć politycznego znaczenia dla partii mainstreamowych, zwłaszcza dla PiS i PO.

Antyunijna koalicja Ruchu Narodowego i Wolności może, wg sondaży, liczyć zaledwie na ok. 3 proc. poparcia, nie zanosi się więc na to, by zmieniła układ sceny politycznej w Polsce.

Pozostałe inicjatywy zaś mają poparcie śladowe. Mimo to PiS ma z radykałami spory problem. Nie tyle z powodu aktywności tych niszowych polityków, ile wskutek intensywnej działalności informacyjnej ekspertów, publicystów i dziennikarzy związanych z radykalną prawicą.

Skrajna prawica i jej informacyjne pułapki

Każde z radykalnych środowisk stworzyło w sieci swój własny ekosystem informacyjny: powiązanych ze sobą portali, fanpage’y, kanałów video, grup na Facebooku, kont na Instagramie, propagujący ważną dla środowiska treść oraz kreujący własnych ekspertów i liderów.

Obecnie ze względu na wspólny cel wyborczy – wejście do Europarlamentu w majowych wyborach – te środowiskowe systemy obiegu informacji coraz częściej budują wspólny przekaz, tworząc duży ekosystem polskiej radykalnej prawicy.

W każdym miesiącu dołączają do niego kolejne źródła informacji i grupy odbiorców, niektóre oczywiste, bo powiązane z konkretnymi ugrupowaniami już na pierwszy rzut oka, niektóre zaś trudne do szybkiej identyfikacji, wabiące niezdecydowanych wyborców.

I tak jak w ekosystemie PiS-u, gdzie najważniejszą narrację w mediach społecznościowych tworzą nie politycy, lecz publicyści oraz media, tak i tutaj:

najistotniejszy przekaz dociera do wyborców za pośrednictwem występujących w sieci ekspertów i publicystów.

Antyunijni i antyrządowi

A jaki to przekaz? Nie tylko antyunijny. Od mniej więcej roku jest też antyrządowy.

Ekosystemy informacyjne działają trochę jak niewidzialne pułapki: kto raz wpadnie w objęcia choćby jednego fanpage’u czy portalu, jest bombardowany podobnymi informacjami – pomaga w tym m.in. algorytm Facebooka, który podpowiada użytkownikom posty i strony podobne do odwiedzanych przez nich wcześniej.

Użytkownik, który raz natrafił na przekaz narodowców i zainteresował się nim, w kolejnych dniach zobaczy tego typu informacji jeszcze więcej. Przeczyta o antyunijnej koalicji nie na jednej, ale na pięciu stronach, posłucha ekspertów, weźmie udział w dyskusji na FB, gdzie będzie przekonywany do radykalnej narracji.

Taka aktywność sprawia, że antyrządowy przekaz skrajnej prawicy dociera wciąż do nowych wyborców. Paradoksalnie więc, mimo niskiego poziomu poparcia politycznego radykałowie są w stanie wpływać na nastroje społeczne w Polsce.

1,8 mln followersów na Facebooku

W jakim stopniu jest to poważny wpływ? Aby to ocenić, warto spojrzeć na liczby dotyczące kluczowych punktów ekosystemu.

Zacznijmy od liczb fanów na fanpage’ach ugrupowań i liderów tworzących antyunijną koalicję:

– Ruch Narodowy, Młodzież Wszechpolska i stowarzyszenie Marsz Niepodległości (bezpośrednio związane z RN) razem mają 314 tys. fanów;

– liderzy RN Robert Winnicki i Krzysztof Bosak – razem 134 tys. fanów;

– partia Wolność Janusza Korwin-Mikkego – 200 tys. fanów,

– Janusz Korwin-Mikke – 750 tys. fanów,

– Grzegorz Braun – 99 tys. fanów,

– Liroy – 319 tys. fanów,

– Kaja Godek – 9 tys. fanów, a jej Fundacja Życie o Rodzina – 5,9 tys. fanów.

W sumie daje to ok. 1,8 mln followersów. Liczba ta może robić wrażenie, choć jednocześnie trzeba pamiętać, że dane dotyczące liczby fanów na FB najłatwiej zmanipulować, dokupując komercyjnie fałszywe lajki, zaś na pewno część fanów na tych stronach powtarza się (lubią kilka z wymienionych fanpage`y). Mimo to zestawienie daje pewien obraz, o jakim poziomie wpływu środowiska radykalnego na użytkowników Facebooka trzeba mówić.

Dla porównania:

  • fanpage Roberta Biedronia ma 499 tys. fanów,
  • PiS-u – 205 tys.,
  • Platformy – 170 tys.,
  • Beaty Szydło – 184 tys. fanów,
  • Grzegorza Schetyny – 34 tys.

Antyunijna koalicja bije więc pod tym względem cały polski polityczny mainstream.

Michalkiewicz powszechny

To jednak dopiero początek. Ten radykalny ekosystem informacyjny budują przede wszystkim publicyści oraz związane z nimi portale informacyjne i fanpage’e.

Kluczową postacią jest Stanisław Michalkiewicz. Prawicowiec, związany z wieloma prawicowymi mediami („Nasz Dziennik”, Radio Maryja, TV Trwam, „Gazeta Polska”, „Opcja na prawo”, „Najwyższy CZAS”) , jest bardzo aktywny w sieci.

I choć jego własny fanpage ma na FB 33 tys. fanów, ma on do dyspozycji jeszcze przynajmniej dwa portale: nczas.com i wolnosc24.pl, blisko ze sobą współpracujące.

Wolnosc24 ma na FB 35 tys. fanów, nczas.com – 22 tys. Niewiele. Za to jak sprawdzimy liczby wejść na te strony w internecie, robi się ciekawiej:

  • wolnosc24.pl w grudniu 2018 roku odnotowała 720 tys. wejść,
  • zaś nczas.com – 10,8 mln (dane wg SimilarWeb)!

Prawie 11 mln odwiedzin w ciągu miesiąca – to pokazuje, jak szeroki zasięg mają informacje prezentowane na tym portalu.

Nczas.com o koalicji antyunijnej informuje wyjątkowo chętnie – na bieżąco przekazuje newsy (choćby ten o Kai Godek)

Zaś sam Michalkiewicz systematycznie przekonuje, że Unia Europejska nam, Polakom, szkodzi, zabiera pieniądze i w ogóle jest fatalnym pomysłem.

W wielu wcześniejszych artykułach na OKO.press wskazywałam, że nczas.com to także portal szerzący narrację zgodną z linią Kremla – nic więc dziwnego, że jest on zaangażowany także w popularyzowanie działań antyunijnej koalicji.

Newsy na ten temat, które w mainstreamowych mediach pojawiają się rzadko, można znaleźć także na innym prokremlowskim portalu – Kresy.pl (880 tys. wejść w grudniu 2018).

 

Dlapolski.pl, czyli… mięczakowatość prezydenta

Przeanalizowałam, na jakich jeszcze portalach możemy znaleźć stały dopływ świeżych informacji nt. koalicji radykałów. W ten sposób odkryłam portal dlapolski.pl.

Na pierwszy rzut oka kojarzy się z obozem PiS – w menu wskazuje media, z którymi współpracuje, i są to zarówno Radio Maryja i TV Trwam, jak i Polskie Radio czy TVP Info.

Dopiero dokładne przyjrzenie się zawartości strony pozwala dostrzec, że programy z tych mediów są po prostu linkowane, zaś poza tym portal ma własne artykuły i materiały video, z wyraźną narracją antyrządową i antyunijną.

W dniu, w którym piszę ten artykuł, tj. 28 stycznia, cztery czołówkowe tematy na dlapolski.pl to trzy wypowiedzi Michalkiewicza (w tym jedna stricte antyunijna) oraz jedna Grzegorza Brauna, który dowodzi, że „Duda i Morawiecki ocierają się o działalność kryminalną”.

Takie artykuły nie są wyjątkami.

Dlapolski.pl objęło też swoim patronatem książkę – biografię prezydenta Andrzeja Dudy, napisaną przez Jerzego Roberta Nowaka. Jest to publikacja (z listopada 2018) stawiająca prezydenta w niekorzystnym świetle.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać spis treści:

  • rozdział trzeci nosi tytuł „Mięczakowatość prezydenta”,
  • inny  – „Prezydent partaczunio”,
  • kolejny – „Notoryczny kłamca Duda”.

Do jej przeczytania zachęca Grzegorz Braun, jeden z liderów koalicji antyunijnej.

Portal dlapolski.pl miał w grudniu 350 tys. wejść na stronę, a na FB zgromadził 7885 fanów. Częścią portalu jest inna strona internetowa: rozmowy.eu (120 tys. wejść). Działa zaledwie od października, ale zdobyła już spore grono współpracowników.

Z informacji na stronie wynika, że współpracują z nią:

  • Stanisław Michalkiewicz,
  • Witold Gadowski,
  • Rafał Ziemkiewicz,
  • Grzegorz Braun,
  • Janusz Korwin-Mikke,
  • Antoni Macierewicz,
  • Wojciech Sumliński,
  • Leszek Żebrowski
  • oraz mniej znani, lecz popularni w elektoracie prawicowym: Krzysztof Kawęcki, Krzysztof Karoń czy Stanisław Krajski.

O każdym z nich można by napisać oddzielny artykuł, ale najważniejsze, że ich aktywność pozwala powiązać dlapolski.pl i rozmowy.eu z innymi portalami. W tym momencie w polu zainteresowań pojawiają się dwie kolejne duże strony internetowe: wrealu24.pl i wsensie.pl.

Antyrządowy Marcin Rola i wRealu24

Wrealu24.pl (210 tys. wejść w grudniu 2018) to portal, którego twarzą jest Marcin Rola, narodowiec, znany szerzej głównie z tego, że ze względu na radykalną działalność jest niewpuszczany do Wielkiej Brytanii oraz że BBC pokazała go w swoim programie jako przykład radykalnego prawicowca działającego w Polsce.

Rola ma więc problemy z tym, by wjechać do Wielkiej Brytanii, ale w naszym kraju rozwija swoją działalność. Kwitnie zwłaszcza jego telewizja internetowa o tej samej nazwie – TV wRealu24, która jesienią przeniosła się nawet do nowego studia (w historycznym budynku PAST-y przy Zielnej, w centrum Warszawy, gmachu symbolu jednego z największych zwycięstw powstańców warszawskich).

Jej goście to znowu: Korwin-Mikke, Braun, Karoń, Bosak, Krajski. Marcin Rola wcześniej funkcjonował blisko głównego nurtu PiS-u – po programie BBC pojawiły się w sieci zdjęcia Roli z Magdaleną Ogórek, Krystyną Pawłowicz czy Patrykiem Jakim.

Teraz jednak bliżsi są mu narodowcy, a wRealu24 coraz częściej prezentuje materiały krytyczne nie tylko wobec PO, ale także wobec rządu Mateusza Morawieckiego. Warto wiedzieć, że domena wrealu24.pl jeszcze kilka miesięcy temu była zarejestrowana nie na Rolę, tylko na spółkę Zona Zero, której prezesem jest Michał Jeżewski – ten sam, który jest prezesem spółki Fronda PL.

Wsensie.pl i znów Michalkiewicz

Kolejny portal to wsensie.pl (270 tys. wejść w grudniu 2018). Treści są tu łagodniejsze niż na poprzednio wymienionych stronach, ale łączą je eksperci i goście.

Znów mamy Stanisława Michalkiewicza i Stanisława Krajskiego, a wśród gości choćby Barbarę Poleszuk, działaczkę Ruchu Narodowego z Hajnówki, o którą radykałowie w grudniu walczyli w całej Polsce, by wypuścić ją z więzienia (trafiła tam z powodu wyroku za napaść na policjanta).

Michalkiewicz ma tu swój stały program, który prowadzi razem z Rafałem Otoką-Frąckiewiczem.

Dziennikarskimi twarzami portalu są jeszcze: Robert Wyrostkiewicz i Marek Miśko, a domena jest zarejestrowana na Fundację Wsparcia Rolnika POLSKA ZIEMIA.  Choć właściciel strony może dziwić, fundacja ta od dłuższego czasu angażuje się politycznie. Jej prezesem jest Szczepan Wójcik, znany także ze Związku Polski Przemysł Futrzarski i Fundacji Instytut Gospodarki Rolnej. O Wójciku było głośno choćby w sierpniu 2018 roku, gdy udało mu się zablokować ustawę PiS o zakazie hodowli zwierząt futerkowych.

Buduje on też porozumienie organizacji branży rolnej i spożywczej, by móc wpływać na projekty legislacyjne niekorzystne dla tych grup. Wójcik był też sponsorem głośnej wśród młodych wyborców prawicy kampanii społecznej „Respect Us”, powstałej rok temu podczas konfliktu związanego z ustawą o IPN. Młodzi kręcili filmy pokazujące, że to nie Polacy ponoszą odpowiedzialność za Holocaust, a Wójcik je finansował. Kampanię koordynował Marek Miśko, wtedy dyrektor generalny Polskiego Związku Futrzarskiego, dziś jeden z dziennikarzy wSensie.pl.

Kolejny publicysta, Robert Wyrostkiewicz, to jednocześnie redaktor naczelny gazety „Warszawski wieczór” – tej samej, która w tysiącach egzemplarzy pojawiła się na ulicach Warszawy podczas kampanii samorządowej, promując Patryka Jakiego. Wyrostkiewicz ma zresztą bogaty dziennikarski życiorys, współpracował m.in. z „Warszawską Gazetą”, „Niedzielą”, portalami Fronda.pl czy Prawy.pl.

Treści zamieszczane na wSensie.pl nie są tak radykalne jak na pozostałych analizowanych stronach, ale tu także widać zainteresowanie skrajną prawicą oraz otwieranie łamów na związanych z nią ekspertów. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że eksperci ci – jak Michalkiewicz czy Krajski – są związani ze środowiskiem Radia Maryja. Dziś wSensie.pl nie dołączyło do antyunijnej i antyrządowej koalicji, ale wydaje się, że gdyby sytuacja polityczna się miała zmienić na niekorzystną dla branży futrzarskiej czy dla rolników, to także i ten ekosystem informacyjny odnajdzie swoje miejsce wśród skrajnej prawicy.

Jaką cenę zapłacimy, gdy PiS będzie walczył o utrzymanie skrajnej prawicy?

Prawo i Sprawiedliwość ma ze skrajną prawicą problem. Buduje ona antyrządowy przekaz, który dzięki dobrze rozwiniętym ekosystemom informacyjnym dociera do szerokiego grona prawicowych (czyli potencjalnie PiS-owskich) odbiorców.

Licząc tylko same wejścia na wskazane portale internetowe, mówimy o 13 mln wizyt w ciągu miesiąca. Licząc fanów na FB – mówimy o 2 mln fanów (wliczając fanpage’e portali informacyjnych).

Spotykam się czasami z tezą, że to dobrze dla opozycji, iż narodowcy uderzają w PiS, bo to osłabia rządzących. Z jednej strony można się z tą tezą zgodzić. Z drugiej jednak ataki skrajnej prawicy sprawiają, że PiS – zapobiegając ucieczce skrajnych wyborców – radykalizuje swoją narrację, wprowadza do rządu ludzi identyfikowanych z narodowcami,  jak choćby obecnego wiceministra cyfryzacji Adama Andruszkiewicza, byłego lidera Młodzieży Wszechpolskiej, czy podejmuje decyzje, nastawione na utrzymanie radykałów przy sobie.

Wydaje się, że niektóre kontrowersyjne dla mainstreamu wypowiedzi polityków PiS mogą mieć z tym związek. Nawet ostatnia wypowiedź premiera Mateusza Morawieckiego w Auschwitz, podkreślająca niemiecką – a nie nazistowską – odpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej, mogła być kierowana właśnie do skrajnej prawicy, bo to w tym elektoracie  nastawienie antyniemieckie jest najsilniejsze.

PiS radykalizuje się, chcąc spełnić oczekiwania radykałów. Za przypodobanie się narodowcom trzeba zapłacić bardzo wysoką cenę. Główny postulat skrajnej prawicy dzisiaj to przecież Polexit. Janusz Korwin-Mikke formułuje to jeszcze dobitniej – jemu chodzi o zniszczenie Unii.

Do tego postulatu dołączył dziś kolejny – pełen zakaz aborcji. Kaja Godek jasno mówiła o tym na konferencji, na której wyjaśniała swoje powody dołączenia do koalicji: „Głos na Prawo i Sprawiedliwość to głos za aborcją, dokładnie tak samo, jak na Platformę Obywatelską. Z tą różnicą, że PO deklaruje to jawnie, PiS deklaruje bycie za życiem, a w swoich działaniach politycznych jest za aborcją” – mówiła.

Do czego posunie się rząd PiS, by przerwać odpływ radykalnego elektoratu?  Przekonamy się w ciągu kilku najbliższych miesięcy.

 

Artykuł opublikowany także na portalu Oko.Press


Scenariusz rosyjski na wybory do PE: zniszczyć Unię od środka.

 

Celem dalekosiężnym jest bowiem zniszczenie Unii Europejskiej. Właśnie dlatego najbliższe pół roku będzie w sieci okresem wysiłków destabilizacyjnych.

Scenariusz rosyjski

Wyobraź sobie, że jesteś prezydentem wielkiego, ale słabego ekonomicznie państwa, a twoim celem jest wzmocnienie swojej pozycji w Europie. Z tego punktu widzenia najlepiej byłoby, by Unia się rozpadła. Każde państwa pojedynczo będzie dużo słabsze niż Unia w całości.

Jaką przyjąć strategię?

  • Wykorzystać zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego.
  • Doprowadzić do tego, by w jak największej liczbie państw unijnych wystartowały ugrupowania antyunijne. Jeśli w dużej liczbie ich przedstawiciele wejdą do PE, będą dalej sami pracować nad zniszczeniem wspólnoty od środka.
  • Zwiększyć poparcie dla startujących w wyborach ugrupowań antyunijnych. Co zrobić, by ludzie zechcieli głosować na eurosceptyków? Wywołać strach. Strach jest najpotężniejszą i najtańszą bronią.

Trzeba więc Unię rozchybotać wewnętrznie najmocniej, jak się da, aby obserwujący to chybotanie obywatele chcieli głosować na tych, którzy obiecają jak najszybsze opuszczenie niestabilnej łodzi.

Czy prezydent Rosji Władimir Putin właśnie taki ma plan na najbliższe pół roku? Nie wiem. Ale to, co obserwujemy zarówno w realu, jak i w sieci, jest coraz bliższe temu scenariuszowi.

Boty atakują europosłów i unijne instytucje

Do eurowyborów zostało kilka miesięcy. W sieci już od jakiegoś czasu da się zaobserwować działania, które mogą wskazywać na przygotowania do nich rosyjskiej propagandy. Widać to także w polskojęzycznej części mediów społecznościowych.

Przez cały 2018 rok największe przyrosty botów na twitterowych kontach można było obserwować głównie u tych polskich polityków, którzy działają, lub są rozpoznawalni na poziomie europejskim, a nie krajowym.

Opisywałam to kilkakrotnie. Charakterystyczny trend – skokowe przyrosty fałszywych followersów pojawiały się u Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego, Andrzeja Dudy, Jerzego Buzka, Michała Boniego – a były znacznie mniejsze (lub nie było ich wcale) choćby u Mateusza Morawieckiego czy Grzegorza Schetyny.

Kiedy Twitter ogłaszał czyszczenie sieci z fałszywych kont, np. w lipcu – największe spadki także odnotowano u tych samych polityków. W październiku sytuacja się powtórzyła. Dwukrotnie, 5-8 października i 10-12 października, tym samym polskim politykom znów skokowo wzrosła liczba followersów:

  • prezydentowi Dudzie o 2,6 tys. fanów,
  • Donaldowi Tuskowi o 6,5 tys. fanów,
  • Radosławowi Sikorskiemu o 8 tys. fanów,
  • Jerzemu Buzkowi o 3,5 tys.

Te same skoki, w tych samych dniach, można było zauważyć choćby na koncie twitterowym Komisji Europejskiej. Najciekawsze było jednak to, kogo jeszcze obserwowali nowi (i wielojęzyczni) followersi  – bardzo często były to instytucje unijne, posłowie (z różnych państw) do Parlamentu Europejskiego, osoby funkcyjne w strukturach UE.

Niektóre były nastawione na obserwowanie użytkowników z jednego konkretnego państwa, inne stawały się followersami polityków unijnej czołówki politycznej oraz jednocześnie prezydenta USA Donalda Trumpa i innych wiodących polityków amerykańskich.

Pierwszy raz obserwowałam tak licznie konta, które postanowiły śledzić posłów do Parlamentu Europejskiego oraz instytucje unijne. Wcześniej nie cieszyły się one taką popularnością wśród botów.

Może najciekawsze jest jednak to, że kiedy Twitter w listopadzie poinformował o kolejnej akcji usuwania fałszywych kont, z obserwowanych kont polityków zniknęło praktycznie tylu followersów, ilu przyrosło w czasie dwóch skoków w październiku. Chyba najlepiej pokazują to wykresy followersów u Jerzego Buzka i Radosława Sikorskiego.

Trzy grupy Polexit

W tym samym czasie na Facebooku można obserwować aktywność trzech grup wspierających Polexit. Dwie istnieją od kilku lat. Pierwsza, choć w nazwie ma Polexit, w zasadzie o nim nie pisze, informuje szeroko o wydarzeniach politycznych.

Na drugiej zwracają uwagę konta administratorek – trzy, które administrują grupą najdłużej, jako zdjęcia profilowe mają ustawione zdjęcia modelek, zaś aktywność na ich własnych kontach jest zadziwiająco niska.

Alexandra – wg tego, co napisała na FB – mieszka w Nowym Jorku, ma zaledwie czterech znajomych. Antonia także mieszka w Nowym Jorku, na FB nie ma ani jednego znajomego. Monika i Barbara też żyją w NY – zaskakująca zbieżność miejsc i zainteresowań, prawda?

To oczywiście fałszywe konta, nie wiadomo więc, kto zarządza tą grupą ani kto ją stworzył, ale działa na rzecz wyjścia Polski z UE.

Trzecia grupa powstała w kwietniu 2018, jest powiązana z prawicowym fanpage’em Bastion Europy. Była też czwarta, na której można było zaobserwować wysoką aktywność propagandowych kont rosyjskich, ale zniknęła. Prawdopodobnie została zawieszona przez samego Facebooka.

Portal „unijny”, serwery w Malezji

Jednocześnie w sieci pojawiły się i pojawiają kolejne portale quasi-informacyjne. Można np. zaobserwować polskojęzyczne witryny, które robiono na tyle pospiesznie, że przy korzystaniu z szablonu edytora nie usunięto wszystkich technicznych napisów, i te pojawiają się np. przy otwieraniu kolejnej karty – a wtedy widać, że są napisane w języku rosyjskim.

Witryny te na razie nie rozpowszechniają treści politycznych, raczej budują zasięgi zamieszczając clickbaitowe [zachęcające do kliknięcia] materiały.

Dużo poważniejsze to strony, które powstają po to, by – jak się wydaje – wpływać na polityków i urzędników unijnych. To choćby portal euanticorruption.com. Strona, kojarząca się ze względu na nazwę z inicjatywą unijną, nie ma z UE nic wspólnego, jej autorzy są anonimowi, twierdzą, że są grupą freelancerów, pracujących społecznie, oraz że kontrola nad stroną jest rozproszona. Na portalu nie ma adresu redakcji, tylko pusty formularz kontaktowy.

Portal publikuje (w języku angielskim) sensacyjne doniesienia dotyczące wątków korupcyjnych w rozmaitych państwach. Domenę zarejestrowano 16 sierpnia 2018, numer identyfikacyjny – IP – wskazuje na lokalizację w Holandii, ale już serwery pocztowe działają w… Malezji.

Sporo artykułów na portalu dotyczy choćby działającej w Polsce Fundacji Otwarty Dialog – oczywiście w negatywny dla niej sposób. Ale są też bardzo krytyczne materiały na temat państw, które rzadko stają się bohaterami artykułów w mediach zachodnich: Albanii, Mołdawii, Bośni i Hercegowiny, Kazachstanu oraz Rumunii czy Łotwy.

Pojawił się tam news o finansowych powiązaniach Trumpa i Rudolfa Gulianiego (byłego burmistrza Nowego Jorku) z kazachskim oligarchą Ablyazovem, skłóconym z prezydentem Kazachstanu i przebywającym na emigracji.

Tego samego Ablyazova – wg portalu – wspierać miała Ana Gomes, eurodeputowana, wiceprzewodnicząca unijnej Komisji Specjalnej ds. Przestępstw Finansowych.

Gomes stanowczo zaprotestowała, zdementowała tę informację, zawiadomiła też służby o dezinformacji rozpowszechnianej na jej temat przez opisywany portal – ale ten nadal działa.

Z danych Similar Web wynika, że treści tego portalu rozpowszechniane były przede wszystkim na Facebooku, jednak FB zablokował jego fanpage. Teraz głównym kanałem jest Twitter. Po prześledzeniu historii twitterowego konta @eu_anti_corrupt okazuje się, że jego głównym celem jest informowanie o Brexicie, tyle że na samym portalu o Brexicie informacji jak na lekarstwo, za to o Kazachstanie i Mołdawii – znacznie więcej.

„Żółte kamizelki” i rosyjskie trolle

Przygotowania w sieci trwają, aż przychodzi druga połowa listopada. We Francji zaczynają się protesty „żółtych kamizelek”, na Morzu Azowskim wybucha kryzys między Ukrainą a Rosją. W Polsce najpierw żyjemy tym drugim wydarzeniem. Obserwowane przeze mnie portale i konta szerzące rosyjską propagandę intensywnie rozpowszechniają narrację, że to Ukraina jest winna całemu zajściu – oraz że za chwilę dojdzie do wybuchu III wojny światowej, z winy Ukrainy oczywiście.

W social media wybuchają dyskusje, w których narracja ta jest silnie podbijana. Wzór przekazu jest prosty (choć fałszywy): Ukraina jest zła, Rosja dobra, ale musi się bronić przed ukraińską agresją.

W ostatnich dniach listopada jednak, gdy temat Morza Azowskiego nieco opada (III wojna światowa po raz kolejny nie wybuchła), propaganda przerzuca się na Francję. Wcześniej niż protesty we Francji  zainteresują mainstreamowe polskie media, informują o nich m.in. Sputnik i RT (Russia Today), ale też takie portale jak kresy.pl (do 10 grudnia aż 16 artykułów) czy nczas.com (23 artykuły).

Do weekendu 8-9 grudnia dyskutuje o tych wydarzeniach prawie cała prawicowa część polskiego internetu: ich zdaniem protesty są dowodem na to, że Francja nie ma prawa w żadnej dziedzinie pouczać Polski, bo sama nie radzi sobie z własnymi problemami.

W tych dniach relację live z protestów (co ciekawe, tylko z bardziej agresywnych zajść) prowadzi Russia Today – i to na tę transmisję można natknąć się w polskich mediach społecznościowych. W weekend najpierw użytkownicy Twittera, a potem światowe media zaczynają pisać o tym, że coraz więcej jest rosyjskich śladów we francuskich protestach.

Na stronie badawczego projektu Hamilton68, który na bieżąco monitoruje aktywność zidentyfikowanych kont prorosyjskich na TT, widać, że najpopularniejszym używanym przez te konta hashtagiem jest właśnie #giletjaunes (żółte kamizelki), kolejne cztery także dotyczą Francji.

Dzienniki „The Times”, „Bloomberg” i „Le Figaro” informują o aktywności rosyjskich trolli i masowym tworzeniu postów, które zachęcają do udziału w protestach, oraz pokazują (w dużej mierze fake’owe) zdjęcia oraz nagrania agresywnych francuskich policjantów wobec protestujących (po sprawdzeniu często okazuje się, że materiały te nie pochodzą z tych protestów).

Rząd francuski ogłasza, że z tego powodu sprawdza kilkaset kont na Twitterze. Na TT pojawiają się nagrania obserwatorów protestów, na których słychać, że ubrane w żółte kamizelki grupy młodych mężczyzn nawołują się po rosyjsku. Inni twitterowicze sprawdzają powiązania najbardziej aktywnych kont w tym temacie – i natrafiają na klasyczne boty.

Kiedy w weekend zastanawiam się, dlaczego temat ten podbijany jest przez rosyjskie trolle także w Polsce, wśród komentarzy pod artykułem na portalu interia.pl (w chwili, gdy je czytam, jest ich ponad 3 tysiące, to wyjątkowo duża liczba) zauważam taki: „Właśnie obudziła się Francja, czas na pozostałe Eurolandy!”

Może właśnie o to chodzi? O motywowanie obywateli innych państw do wyjścia na ulicę? Zwłaszcza że na Twitterze i niektórych portalach informacyjnych pojawia się kolejna narracja: protesty „żółtych kamizelek” rozszerzają się na całą Europę! Już nie tylko Francja, nie tylko Belgia, ale i Włochy! Na zdjęciu widać co prawda kilkunastoosobową grupę  osób w kamizelkach i nic więcej, ale tweety można napisać.

Trwa chybotanie unijną łódką. Ukraina i zapowiedź III wojny światowej, Francja – i opowieść o protestach rozlewających się na całą Europę. Do tego szczytowa faza negocjacji ws. Brexitu i niestabilna sytuacja w Wielkiej Brytanii, oraz odejście Angeli Merkel z przewodniczącej partii CDU.

To nie przypadek, że właśnie teraz doszło do hakerskich cyberataków na komputery członków Bundestagu, pracowników niemieckich sił zbrojnych i kilku niemieckich ambasad, a przeprowadziła je rosyjska grupa hakerów nazywana Snake?

Ostatni atak miał miejsce, wg Der Spiegel, 14 listopada. Warto pamiętać, że oddziaływanie Rosjan na wybory prezydenckie w USA zaczęło się właśnie od zhakowania skrzynek mailowych kilku polityków z otoczenia Hilary Clinton i z Partii Demokratycznej.

Polska: eurosceptycy razem w eurowyborach

W tym samym czasie w Polsce dochodzi do istotnego wydarzenia, które jednak mało kto zauważa. Ruch Narodowy podpisuje porozumienie się z partią Wolność Janusza Korwin-Mikkego o wspólnym starcie w wyborach do europarlamentu.

Cel jest wspólny: narodowcy chcą wyjścia Polski z Unii, Korwin-Mikke mówi wręcz o zniszczeniu UE. Obie strony prowadzą dalsze rozmowy. Lider RN poseł Robert Winnicki zadeklarował na FB, że będzie namawiał do wspólnego startu zarówno Grzegorza Brauna (skrajnego prawicowca, byłego kandydata na prezydenta RP), jak i Ruch Prawdziwa Europa – nowe ugrupowanie, które w sądzie rejestruje właśnie eurodeputowany Mirosław Piotrowski, a o którym mówi się, że to partia Ojca Rydzyka.

Jednocześnie poseł Marek Jakubiak (biznesmen-narodowiec), który właśnie odszedł z Kukiz’15 i zakłada Federację dla Rzeczpospolitej, poinformował, że jest w trakcie rozmów z Korwin-Mikkem nt. wspólnego startu w wyborach. Jakubiak co prawda chwilę później stwierdza, że nie do końca jest do tego przekonany, ale być może podbija jedynie własną pozycję negocjacyjną.

Jedna eurosceptyczna lista, na której razem startowaliby zarówno narodowcy, jak i zwolennicy Korwin-Mikkego oraz Jakubiaka, z poparciem Rydzyka – stałaby się silną konkurencją dla PiS na prawicy oraz prawdopodobnie wprowadziłaby do PE swoich europosłów.

Wybory do PE to walka o najwyższą stawkę

Komisja Europejska ma świadomość zagrożenia. Jak poinformowano kilka dni temu, w ramach tzw. Code of Practice zobowiązała ona platformy największych mediów społecznościowych: Facebooka, Twittera i Google, by od stycznia do wyborów w PE co miesiąc składały raporty na temat rosyjskiej dezinformacji.

KE zamierza też uruchomić system szybkiego ostrzegania państw członkowskich UE o aktywnych kampaniach dezinformacyjnych. Zwiększyła nawet budżet na wykrywanie dezinformacji z 1,9 mln euro do ok. 5 mln euro rocznie. Dzięki temu ma znacznie się rozwinąć powstała dwa lata temu komórka EU vs Disinfo.

To wciąż niewiele (wg szacunków Rosja na promoskiewskie media wydaje ok. 1 miliarda euro rocznie, do tego dochodzą koszty działalności tzw. trolli), ale pokazuje, że w Unii rośnie świadomość, iż zagrożenie ze strony Rosji jest realne i trzeba mu intensywnie przeciwdziałać.

Także w Polsce musimy sobie uświadomić, że w przyszłym roku istotne są nie tylko wybory parlamentarne – grą o najwyższą stawkę mogą być właśnie wybory do Parlamentu Europejskiego. To nie będzie tylko walka między PiS a PO, z niewielkim dodatkiem eurosceptyków na odrębnej liście. To europejska walka o utrzymanie wspólnoty, w której przeciwnikiem będzie także Rosja.

Jeśli tę walkę przegramy, obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości – znacznie gorszej dla wszystkich, którzy opowiadają się za demokratyczną Polską. Jeśli Polacy zlekceważą wybory do Parlamentu Europejskiego – to może być błąd nie do naprawienia.

PiS: dziesięć grzechów głównych

PiS nie jest zjawiskiem wyjątkowym w polityce. Partię prezesa Kaczyńskiego już dziś osłabiają wysokie sondaże, rozbudowany aparat państwa i popełniane grzechy. Patrząc na PiS marketingowo, widać najedzone, aroganckie ugrupowanie, które nie potrafi wytyczyć nowej ścieżki narracji wierząc, że obecna wystarczy mu jeszcze na długie lata.  Ciekawe, czy się obudzi.

Dyskutujemy ostatnio w Polsce o tym, co robi źle opozycja – nie programowo, lecz marketingowo; sprawdzamy, gdzie błądzi przy budowaniu narracji, wizerunku i strategii politycznej. Ważnym głosem w tej dyskusji jest niedawny wywiad Jakuba Bierzyńskiego dla „Gazety Wyborczej”. Bierzyński, specjalista od marketingu politycznego, rozłożył na części działania polskiej opozycji i wskazał jej błędy.

Chylę czoła, panie Jakubie, przed Pana wiedzą, podpisuję się pod wieloma Pana wnioskami – pozwolę sobie jednak odwrócić wektor tej narracji. Zostawmy na chwilę opozycję i przyjrzyjmy się PiS-owi. Marketingowo oczywiście. PiS i Jarosław Kaczyński nie są przecież zjawiskiem wyjątkowym. To nie mistrzowie marketingu i wpływu społecznego – tylko partia polityczna, kierowana co prawda przez skutecznego polityka, ale popełniająca coraz więcej błędów i podlegająca mechanizmom typowym dla partii władzy.

 

CZYM GRZESZY DZIŚ PIS?

GRZECH PIERWSZY: PRZYSYPIANIE

 PiS śpi – przekazowo. Buduje przekazy, ale stale wykorzystuje do tego te same narzędzia i te same narracje. One owszem, jeszcze działają, ale za chwilę przestaną. Przekaz trzeba odświeżać: wprowadzać nowe obrazy, budować nowe skojarzenia. Tymczasem PiS śpi. Usypiają go wysokie sondaże oraz wielki aparat państwowy, który zresztą podobnie działa na każdą partię będącą u władzy. Rządzącym najczęściej wydaje się, że przekaz oficjalny, głoszony przez rzeczników ministerstw, oświadczenia,  funkcyjnych partii, zamieszczany na fanpage`ach instytucji państwowych – że on wystarcza. Przecież każde ministerstwo, klub poselski, rzecznicy, media publiczne – wszyscy pracują przekazowo na PiS, więc więcej robić już naprawdę nie trzeba. Tymczasem oni owszem, pracują na rządzących, ale z tego powodu przekaz robi się coraz bardziej urzędowy, z trudem trafia do zwykłych ludzi. Widać to dobrze w spotach PiS, którym mimo prób nawiązania do codziennego życia Polaków – brakuje autentyczności. Są sztuczne, kiepsko zagrane. Nie budzą emocji.

PiS przesypia także zmiany w social media. Jakby nie zauważał, że pojawiają się nowe narzędzia budowania wpływów. Kiedy wszystkie inne ugrupowania pracują wykupując w agencjach boty, sprawdzają swoje możliwości podczas socialmediowych akcji, liczą wzmianki i analizują statystyki, PiS wciąż walczy za pomocą swojej (rozbudowanej, to fakt) sieci trolli – z tym że ostrza trolli jakby nieco się stępiły, a zaangażowanie spadło. Poza tym PiS nie jest już w social media jedyny, ma sporo konkurentów – zwycięstwo tu nie będzie wcale oczywiste.

Dodam od razu, że w Polsce w ogóle nie ma dziś ugrupowania politycznego, które by potrafiło strategicznie wykorzystywać social media i internet – ale to już temat na odrębny tekst.

 

GRZECH DRUGI:  AROGANCJA ELITY

Politycy PiS są coraz dalej od zwykłych ludzi – zajęci i zapracowani, wypełniają obowiązki wynikające z pełnionych funkcji, nie mają czasu na spotkania z wyborcami. Do posła – ministra nie sposób się dostać, można co najwyżej porozmawiać z jego asystentem. Niby PiS taki socjalny, a dla ludzi nie ma czasu! To typowa choroba każdej partii władzy – jej skutki narastają z czasem, po dwóch latach można ich jeszcze nie zauważać, po czterech z trudem się je wybacza, po sześciu – zaczynają dominować w ocenie rządzących polityków.

To zresztą bardzo ciekawe zjawisko – PiS definiując swoją polityczną mapę oznaczył na niej polskie elity  jako swego najgorszego wroga. Tymczasem dziś to działacze PiS – powoli, lecz nieubłaganie – stają się polską elitą. Bo mają prestiż i władzę. Bo są coraz bogatsi, pobierając wysokie wynagrodzenia na wysokich funkcjach. Idą w górę w hierarchii społecznej – i wielu z nich nie potrafi oprzeć się pokusie epatowania swoją pozycją. Doskonałym przykładem jest poseł PiS Dominik Tarczyński, słynący z wrzucania zdjęć na Twitterze czy Facebooku, na których pokazuje swoje luksusowe płaszcze, wakacje pełne przepychu czy … własne stopy podczas zasłużonego relaksu w jacuzzi. Inne przykłady – minister Zieliński z ochroniarzem, który niesie nad nim parasol; blokada przejść dla pieszych, gdy przechodzi przez nie minister Macierewicz; wreszcie prezes Kaczyński – niedostępny, bo otoczony przez grono ochroniarzy. To obrazy – symbole, które mówią Polakom: oni są niedostępni, lepsi od nas, my jesteśmy niżej. To oni są elitą!

Narracja PiS-u o złych elitach za chwilę odwróci się więc przeciwko PiS-owi – wystarczy tylko, że suweren pozwoli sobie zobaczyć i zrozumieć te obrazy.

 

GRZECH TRZECI: SAMOUSPRAWIEDLIWIANIE

Czemu te obrazy dziś nie zmniejszają PiS-owi poparcia, a tak duże grono Polaków wciąż spija każde słowo z ust prezesa? Po pierwsze – i trzeba to przyjąć do wiadomości, mówił o tym jasno Jakub Bierzyński – części Polaków żyje się za PiS-u lepiej.  Po prostu. 500 zł na dziecko co miesiąc trafia na konto, a wcześniejsze emerytury cieszą – zwłaszcza że nie odczuwamy dziś jeszcze negatywnych skutków decyzji emerytalnej.

Ale po drugie – i może nawet ważniejsze – dwa lata temu PiS-owi uwierzyło wielu Polaków. Głosowali nie zawsze za PiS-em , często przeciwko PO, ale głosowali. Dziś wcale nie oślepli, widzą, co się dzieje ws. sądów, Trybunału Konstytucyjnego, służby zdrowia, praw kobiet i w wielu innych kwestiach.  Doświadczają więc klasycznego dysonansu poznawczego – stanu nieprzyjemnego napięcia psychicznego, który pojawia się, gdy dwie ważne przestrzenie poznawcze są ze sobą sprzeczne. Czyli: chcemy myśleć o sobie jako o rozsądnym i mądrym człowieku, tymczasem wiemy, że zrobiliśmy coś jednoznacznie głupiego, co nie pozwala nam dalej myśleć o sobie tak dobrze. To jest naprawdę nieprzyjemne uczucie, bolesne, bardzo niekomfortowe!  Doświadczając dysonansu wszyscy natychmiast włączamy mechanizmy, które pozwalają nam znów poczuć się lepiej. Jednym z nich jest przerzucanie odpowiedzialności za nasze zachowanie na innych (to nie my popełniliśmy błąd, tylko oni; znamy to wszyscy: „Przez osiem lat Platforma Obywatelska…”).

Drugi sposób to udowadnianie sobie, że to, co zrobiliśmy, wcale głupie nie było, wręcz przeciwnie – bardzo sensowne! Jeśli kupiliśmy zbyt drogie buty, wyjaśniamy sobie i innym, że te buty są wyjątkowe, takich potrzebowaliśmy, są najlepsze na świecie, a w ogóle to my przecież na te buty zasługujemy. To samo dzieje się w przy podejmowaniu politycznych decyzji – jeśli dobrowolnie zagłosowaliśmy na jakiegoś polityka, chcemy, by okazał się on dobrym politykiem, bo to umożliwia nam dobre myślenie o sobie. Gdy działania polityka rodzą w nas dyskomfort, wybaczamy mu, usprawiedliwiamy go („zmęczony był”, „on tak naprawdę nie myśli”, „musiał coś zjeść, a że akurat były obrady Sejmu, to co miał zrobić” itp.) – żeby de facto usprawiedliwić siebie. I to właśnie dziś wielu Polaków robi w odniesieniu do PiS-u. Usprawiedliwiają go.  Nie zauważają konsekwencji błędnych decyzji, spadku pozycji międzynarodowej Polski. Bo gdyby zauważyli, musieliby sami przyznać się do błędu – a tego każdy z nas stara się za wszelką cenę uniknąć.

Tyle że taka metoda obniżania dysonansu poznawczego działa do czasu. Kiedy sytuacje wywołujące dysonans osiągają masę krytyczną, trzeba włączyć inne metody redukowania nieprzyjemnego napięcia – a w końcu już najprościej jest usunąć to, co wywołuje napięcie. A że napięcie wywołują rządzący…

 

GRZECH CZWARTY: ŚMIESZNOŚĆ

Do dysonansu dochodzi… wstyd. Od dawna twierdzę, że w Polsce nic tak nie niszczy polityków jak doświadczenie wyborcy, że musi się za jakiegoś polityka wstydzić. A kiedy się wstydzi? Kiedy wszyscy się z tego polityka śmieją. Moim zdaniem m.in. z tego powodu wybory przegrał Bronisław Komorowski. Przez wiele miesięcy prowadzono wobec niego kampanię prześmiewczą. Wyśmiewano jego sposób bycia, wygląd, język, zachowanie podczas wizyt zagranicznych i spotkań w Polsce. Każdy pretekst (nieważne, czy prawdziwy) był dobry, by go wyśmiać. A kto by chciał głosować na człowieka, z którego wszyscy się śmieją?

Popatrzmy, co się dzieje z PiS-em. Widać to doskonale w mediach społecznościowych. Z rządu,  z Sejmu, z PiS-u dziś wyśmiewają się nie tylko zdeklarowani wyborcy opozycji, ale też całe grono niezaangażowanych politycznie. To ma ogromne znaczenie – i będzie miało jeszcze większe. Jeśli środowiskom antyPiSowskim uda się utrzymać ten trend, może być on powodem klęski partii rządzącej. Wyśmiewanie to zjawisko, z którym z poziomu politycznego bardzo trudno walczyć.

 

GRZECH PIĄTY: PROPAGANDA

Słabym punktem PiS-u jest także Telewizja Polska, a dokładniej –  uprawiana przez nią propaganda. Doświadczyliśmy tego typu propagandy zbyt dużo, by tak po prostu wierzyć telewizji, która ciągle wychwala rząd i krytykuje opozycję. Kiedy Jakub Bierzyński w wywiadzie z „Gazetą Wyborczą” przypomina opozycji, że totalna krytyka PiS uprawiana bez przerwy traci znaczenie, bo ludzie się do niej przyzwyczajają – odpowiadam, że identycznie jest z ciągłą krytyką totalnej opozycji oraz wychwalaniem pod niebiosa rządu – a właśnie taki przekaz powtarzany jest codziennie np. w „Wiadomościach”. Być może jakaś część elektoratu PiS wierzy w takie informacje, ale znacząca część Polaków pęka ze śmiechu z pasków TVP Info i „Wiadomości” – właśnie dlatego na Facebooku powstają fanpage`e prezentujące co zabawniejsze paski informacyjne. te same paski wykorzystywane są przez kabareciarzy i satyryków. Propaganda w publicznej telewizji jest nachalna i łopatologiczna – jakby redaktorzy TVP nie wierzyli w umiejętność myślenia swoich odbiorców. Co ważne: ona jest nie tylko śmieszna, jest także poniżająca dla widzów. A nikt nie lubi być poniżany.

 

GRZECH SZÓSTY: DOPUSZCZENIE EKSTREMÓW DO GŁOSU

Kolejny strategiczny błąd PiS to dopuszczenie do głosu najbardziej ekstremalnych środowisk prawicowych. Owszem, to właśnie te środowiska pomogły PiS-owi przejąć władzę w Polsce, ale dziś są kulą u nogi. Jak to z ekstremami bywa – są one nisko kontrolowalne, żyją własnym życiem i własnymi interesami. Z ich działań PiS musi się tłumaczyć – i w kraju, i za granicą. Ostatnie przypadki związane z Marszem Niepodległości oraz z powieszeniem zdjęć eurodeputowanych na szubienicach doskonale to pokazują. Dodatkowo środowiska te rozbudowują swoją aktywność korzystając z PiS-owskiej narracji, z której rządzący nie mogą się wycofać. Trudno jest wytłumaczyć, że mimo iż politycy PiS mówią o eurodeputowanych PO per „zdrajcy narodu”, to jednak nie zgadzają się z tym, by ich wieszać na szubienicach. PiS w swojej narracji balansuje między tezami koniecznymi dla podtrzymania emocji w swoim elektoracie  – a zachowaniami ekstremalnymi, które są jawnym przekroczeniem granicy tolerowanej w polityce. Za tą granicą jest już tylko osamotnienie, złe kontakty z krajami sąsiednimi, permanentna krytyka w zagranicznych mediach oraz ataki krajowych publicystów nawet z bliskich rządowi mediów, których nie da się zneutralizować wywiadami w Telewizji Polskiej.

 

GRZECH SIÓDMY:  LEKCEWAŻENIE POTRZEBY WOLNOŚCI

PiS w swojej narracji nie docenia również takich wartości jak wolność i niezależność. Tak jak Platforma rządząc przeceniła te wartości, lekceważąc zmniejszające się wśród Polaków poczucie bezpieczeństwa, tak samo PiS przecenia socjal, nie doceniając wolności. To o wolność walczyli nasi dziadowie (i babcie), nasi rodzice i my sami. Za nią Polacy umierali podczas wszystkich zrywów narodowowyzwoleńczych, dla niej walczyli z komunizmem. PiS definiuje ją dziś wyłącznie jako wolność Polski i narodu,  oraz przeciwstawia ją uzależnieniu państwa od Unii. Tymczasem dla wielu Polaków wolność to przede wszystkim wolność wyboru i swoboda życia. Nie bez powodu najmłodsze pokolenie wchodzących na rynek pracy domaga się głównie elastycznych godzin pracy i pracy online – bo to oznacza wolność.  Chcemy mieć wolny wybór w decydowaniu, jak spędzimy czas w niedzielę, o której godzinie kupimy alkohol, gdzie spędzimy wakacje, kiedy (i czy w ogóle) pójdziemy do kościoła, do jakiej szkoły będą chodzić nasze dzieci, na co wydamy pieniądze z 500+ oraz czy kobieta urodzi dziecko czy nie. Państwo generalnie jest tym lepsze, im rzadziej się wtrąca do naszego życia. Dawać – owszem, może, a nawet powinno. Ograniczać – w żadnym razie. Historia pokazuje, że kiedy Polacy na własnej skórze czują, że tracą wolność – reagują. To właśnie potrzeba wolności sprawia, że Polacy wychodzą dziś na ulice i protestują. Lekceważenie tej potrzeby zemści się na PiS tym szybciej, im mocniej będzie ograniczał indywidualną swobodę obywateli. A ostatnio czyni w tym zadziwiające postępy.

 

GRZECH ÓSMY: BRAK KADR

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden problem PiS-u, istotny podczas wyborów samorządowych.  Otóż PiS obsadzając swoimi ludźmi tak wiele stanowisk w instytucjach i spółkach państwowych pozbawił się kadr w regionach – kadr, których nigdy nie miał zbyt silnych. PiS jest partią – nomen omen – elitarną, aby do niej wejść, trzeba mieć rekomendacje od zdaje się dwóch członków, przejść okres próbny. To nie jest partia liczna ani silnie rozbudowana. Lokalnie ma więc mało kadr, a najbardziej rozpoznawalni politycy z regionów już pełnią rozmaite funkcje, dziś często bardzo lukratywne, i nie w głowie im walka o samorządy. Widać to tam, gdzie odbywają się wybory uzupełniające – PiS w nich bardzo często przegrywa.  W wyborach samorządowych częściej głosuje się na ludzi niż na partyjne szyldy, może poza wyborami do sejmików wojewódzkich – dlatego rozpoznawalni, silni środowiskowo kandydaci są tak istotni. Brak takich kandydatów sprawi, że wybory samorządowe wcale nie będą dla PiS-u łatwym sprawdzianem, tylko prawdziwą walką. Stąd zresztą nerwowe ruchy przy ordynacji wyborczej – by przynajmniej w ten sposób zapewnić sobie lepszy start.

 

GRZECH DZIEWIĄTY: WOJNA Z SUWERENEM

I ostatnia rzecz, na którą dziś chcę zwrócić uwagę: PiS popełnia strategiczny błąd, otwierając zbyt wiele frontów walki jednocześnie i zniechęcając do siebie zbyt wiele środowisk. Kiedy do złych elit PiS zaczyna zaliczać nie tylko polityków, nie tylko sędziów, ale też młodych lekarzy (którzy są klasą średnią, a nie elitą), wszystkich prawników oraz niezadowolonych nauczycieli, byłych funkcjonariuszy wszystkich służb (także tych po 1990 r.), kiedy uderza w protestujących, kiedy usiłuje uniemożliwić działanie ekologom, kiedy zniechęca do siebie wszystkich miłośników przyrody i przeciwników polowań, gdy ogranicza niezależność organizacji pozarządowych, kiedy ogranicza prawa kobiet – liczba „złych Polaków” rośnie w zastraszającym tempie. Ci wszyscy źli stają się oczywiście przeciwnikami PiS-u. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, jak zagłosują podczas wyborów. Ten błąd zemści się na PiS-e bardzo szybko – bo już podczas pierwszego głosowania. A z każdym kolejnym otwartym frontem przeciwników będzie przybywać.

 

GRZECH DZIESIĄTY: PYCHA

Kiedy wszystkie te błędy osiągną poziom krytyczny – będziemy obserwować spadek poparcia dla rządzących. Czy PiS może naprawić te błędy? Niektóre tak, ale wymagałoby to od niego wyjścia poza bieżące reagowanie oraz przyjrzenie się temu, jak wygląda realny świat –  nie ten zza szyb samochodów i zza ramion ochroniarzy. Pozostałe problemy to klasyczne mechanizmy społeczne, których żadne ugrupowanie nie jest w stanie zahamować. Można je spowolnić, można osłabić ich wpływ – ale wśród rządzących nie widać woli do takiego działania. PiS usypia marketingowo, przekonany o swojej potędze i mocy. A jak wiadomo – pycha zawsze kroczy przed upadkiem.
I to jest grzech fundamentalny PiS-u: pycha.

Polityk agresywny jak… Adrian Zandberg?!

„Złodziejstwo; wyśmienicie opłacani medialni aparatczycy; szczucie; moralne dno; pieczeniarze; złodzieje w garniturach; rozdają pieniądze kolesiowskim spółkom; banda cwaniaczków, którzy tylko kombinują, jak się nachapać, działają w stylu uśmiechniętego gangstera” – wiecie, który polski polityk tam mówi?  Nie, tym razem nie cytuję ani posłów Kukiz`15, ani posła Jakiego, ani Krystyny Pawłowicz  (choć przyznaję, oni posługują się bardzo podobnymi sformułowaniami). To Adrian Zandberg. Cytaty pochodzą z jego postów na Facebooku – tych, które cieszyły się największą popularnością.

Przyznaję – długo żyłam w nieświadomości. Adrian Zandberg, lider partii „Razem”, jako polityk kojarzył mi się z człowiekiem umiaru i pewnej powściągliwości, wrażliwym na krzywdę innych, społecznikiem o bardzo lewicowych poglądach. I mimo że się nie zgadzałam ze znaczącą częścią jego spojrzenia na świat, szanowałam jego wrażliwość. Aż nagle postanowiłam przeanalizować jego przekaz na Facebooku – tak jak to zrobiłam z politykami wszystkich innych partii. I… zamarłam ze zdziwienia.

zand10

Przypomnę wyniki moich poprzednich analiz, bo będę się do nich odwoływać: okazało się, że najbardziej agresywnym językiem w przestrzeni publicznej operują posłowie Kukiz`15 i kilku polityków PiS. Ich przekaz opiera się przede wszystkim na atakowaniu innych, budowaniu „wspólnego wroga” (którym są wszyscy nienależący do ich grupy). Niewiele tu pozytywnych propozycji, brak też w social media informacji o tym, co posłowie robią poza polityką i wypowiadaniem się w mediach (nieliczne zdjęcia Pawła Kukiza z wakacji to wyjątki w tej grupie).  Politycy PiS – prawdopodobnie z racji pełnionych funkcji – posługują się dziś językiem bardzo oficjalnym – także w mediach społecznościowych. Politycy opozycji (PO, Nowoczesna, PSL) zaś pokazują w social media swoją działalność polityczna, ale wplatają też elementy życia prywatnego (rodzina, aktywność fizyczna, hobby, zwierzęta domowe, wakacje, czasem nawet przepisy kulinarne). Rzadziej atakują, używają znacznie mniej agresywnego języka.

Jak na tym tle wypada Adrian Zandberg? Analizowałam jego wpisy na oficjalnym fanpage`u na FB, zgodnie z zasadami przyjętymi przeze mnie podczas wcześniejszych badań:  brałam pod uwagę posty z ostatnich trzech miesięcy (sierpień – październik 2017) i tylko te, które cieszyły się największą popularnością, tj. osiągnęły ponad 1 tys. reakcji. Oczywiście, aby mówić o pełnym przekazie, czytałam wszystkie posty zamieszczonego przez niego na FB. Wnioski wbiły mnie w fotel.

zand6

Adrian Zandberg – wnioski:

1. Gdybym mogła obstawiać, uznałabym, że profil posła Adama Andruszkiewicza, najagresywniejszego językowo posła Kukiz`15, i profil Adriana Zandberga prowadzi ten sam admin. Podobieństwa są zadziwiające! Podobny sposób kreowania wizerunku, podobny język. Różnią ich infografiki, którymi partia Razem posługuje się często, a Kukiz`15 – bardzo rzadko. I tyle. Ci dwaj politycy mówią w bardzo podobny sposób – tyle że oczywiście ich oceny mają przeciwny wektor, bo stoją dokładnie po przeciwnych stronach polskiej sceny politycznej. Czyli kiedy Andruszkiewicz pisze o złodziejach, ma najczęściej na myśli Platformę Obywatelską i PSL. Kiedy o złodziejach pisze Zandberg, ma zazwyczaj na myśli Prawo i Sprawiedliwość. Ale obaj potrafią pisać równie źle o wszystkich (poza ich własnym ugrupowaniem). Zandberg o Ryszardzie Petru : „nienachalny intelekt wodza .N”, o Platformie: działa „w stylu uśmiechniętego gangstera”. Andruszkiewicz, jeśli trzeba, równie negatywnie napisze o PiS-e.

zand9

2. W czym przejawia się agresja Zandberga? Tak samo jak u posłów Kukiz`15, w języku. Kilka przykładów już poddałam, służę kolejnymi. To w postach Adriana Zandberga – tych najpopularniejszych, a więc podobających się jego odbiorcom – możemy przeczytać takie frazy: „gęby pełne prawa i sprawiedliwości, a kiedy nikt nie patrzy, wyciągacie miliony złotych z państwowych firm”, „ żałośni geszefciarze”, „ordynarny skok na publiczną kasę”, „ich tradycja to nie AK, raczej szmalcownicy i kolaboranci gestapo”, „państwowy majątek jak koryto”, „skorumpowana elita”, „bezczelne nadużycie”, „złodzieje w garniturach”, „banda cwaniaczków, którzy kombinują, jak się nachapać kosztem państwa”.
Od razu służę – dla porównania – cytatami z postów posłów Kukiz`15: „pasożyty, donosiciele, obłudnicy, zdrajcy, bojówkarze, cwaniacy, kłamcy, karierowicze i aferzyści, którzy knują, robią chlew, marzą o korycie,  dzielą Polskę, straszą, pajacują, rozkradają majątek, zawłaszczają w bolszewicki sposób i „zachowują się jakby oszalali”. Tutaj słów obraźliwych jest trochę więcej niż u Zandberga, Zandberg za to częściej używa słów świadczących o wyższym wykształceniu (obraża bardziej „intelektualnie”), ale określenia mają identyczny ładunek emocjonalny. Część się powtarza.

Czy któraś ze stron ma rację w swoich opiniach? Zapewne przyznasz rację tej stronie, do której Ci bliżej politycznie. Ale chcąc wyrobić sobie pogląd o polityce na podstawie postów tych właśnie polskich polityków, można by dojść do wniosków, że z której strony nie spojrzeć, wszyscy są złodziejami, aferzystami i geszefciarzami oraz cwaniaczkami marzącymi o korycie. Jak żyć???

Znasz jakiegoś polityka osobiście? Ja poznałam wielu, z różnych partii. Byłam dziennikarką polityczną, potem pracowałam w biurze poselskim. Parlamentarzyści to zazwyczaj normalni ludzie – jedni sympatyczni, inni mniej, jeszcze inni w ogóle, ale tak jak Jarosław Kaczyński podczas wywiadu zrobił na mnie wrażenie swoją intelektualną sprawnością (lata temu, przyznaję), tak samo Grzegorz Schetyna oraz Włodzimierz Cimoszewicz ujęli mnie swoją konkretnością. Nie spotkałam też wśród polityków zbyt wielu geszefciarzy, o złodziejach nie wspominając.

To ciekawe, że politycy budujący skrzydła polskiej sceny politycznej (Kukiz`15 i partia „Razem”) budują obraz polityków(czyli grupy społecznej, do której sami należą!)  jako najgorszych ludzi na świecie. To uderza nie tylko w ich politycznych przeciwników, ale też w nich samych! Przeciętny odbiorca uogólnia te stwierdzenia i nie dzieli polityków na złych i dobrych, tylko wszystkim doczepia etykietkę złodziei i pazernych cwaniaków.  Adrian Zandberg i poseł Andruszkiewicz używając tak agresywnego języka szkodzą więc sami sobie – wydaje się jednak, że tego nie dostrzegają.

3. Przekaz Zandberga i polityków Kukiz`15 jest do siebie podobny także przez sposób dobierania prezentowanych treści. Tak jak u Andruszkiewicza, Tyszki czy Jakubiaka, tak samo i u Zandberga z jego fanpage`a nie dowiemy się niczego poza tym, jaki ma pogląd na konkretne tematy polityczne. W ciągu ostatnich trzech miesięcy lider partii „Razem” nie zamieścił ani jednego zdjęcia innego niż stricte polityczne. Nie znajdziemy tam zdjęć z rodziną czy przyjaciółmi, fotografii z wakacji czy jakichkolwiek dowodów na życie inne niż polityczne. Mało jest też informacji o spotkaniach z ludźmi, rozmowach itp. Czytając fanpage Zandberga nie dowiemy się też o nim nic jako o człowieku (poza jego poglądami politycznymi).  Są tam bowiem zamieszczane głównie linki do jego wystąpień medialnych, w tym do felietonów w „Super Expresie”, oraz komentarze do bieżących wydarzeń. Tak samo prowadzą fanpage`e posłowie Kukiz`15 i wielu z PiS – zupełnie inaczej politycy z PO i Nowoczesnej, o czym wspominałam wcześniej.

Oczywiście zaznaczam, że mam na myśli najpopularniejszych polityków każdego ugrupowania – prowadząc analizy skupiałam się na tych o najwyższej liczbie fanów na FB.

4. Co różni Adriana Zandberga od posłów Kukiz`15, poza odwrotnym wektorem wygłaszanych ocen? Otóż Zandberg częściej przedstawia na fapage`u informacje pozytywne, głównie programowe propozycje partii „Razem”. Ma też więcej postów, w których nie używa języka agresji. Co istotne jednak – tego typu posty cieszą się znacznie mniejszym zainteresowaniem niż te agresywne i bardzo krytyczne. Pojawia się więc pytanie, czy Zandberg używa coraz bardziej agresywnego języka, bo to przynosi mu korzyść w postaci większej liczby lajków, wtedy byłby to świadomy zabieg wizerunkowy – czy też jest to normalny dla niego sposób komunikowania się, a lajki są tylko wartością dodaną?

Nie znam odpowiedzi. Wiem natomiast że „skrzydłowi” polskiej sceny politycznej są w zaskakujący sposób do siebie podobni, choć jednocześnie światopoglądowo różnią się wszystkim. Oba skrzydła budują swój najpopularniejszy przekaz na językowej agresji, a tym samym tworzą sobie i swoim fanom świat pełen wrogów, w którym są tylko dwie czarno-białe grupy: ONI – czyli wrogowie, źli politycy, oraz MY – czyli dobrzy politycy, inni niż reszta. A kto nie jest z nami, jest – jak wiadomo od lat – przeciwko nam. 

 

Przypowieść o pokorze

To będzie mój najbardziej osobisty wpis na blogu. Piszę go z nadzieją, że odnajdziecie w nim także swoje doświadczenia – i że wspólnie uda nam się z nich skorzystać.

Jednym z najsmutniejszych moich doświadczeń jest obserwowanie firm, organizacji, instytucji, osób publicznych bliskich memu sercu, które popełniają fundamentalne błędy przekazowe i wizerunkowe, na własne życzenie fundując sobie kryzysy wizerunkowe, utratę wpływów i pozycji, odwrót klientów itd. – i nie chcą dać sobie pomóc. Patrzenie na kolejne wpadki firmy, w której powstanie byłam zaangażowana, zwyczajnie sprawia mi ból. Ok, staram się nie patrzeć – ale sami wiecie, jak jest. Świat jest mały, a o wpadkach wizerunkowych wiedzą przecież wszyscy, na tym wszak polega wizerunek – że jest publiczny.

Błędy są normalne i często potrzebne – pod warunkiem, że się na nich uczymy. Kiedy firma brnie jednak dalej, powtarzając je co chwilę, krzywdzi samą siebie, marnuje swój potencjał, a w perspektywie – znika, znika z rynku, nie ma innego wyjścia. Chyba że ktoś ją uratuje…

Dlaczego nie można takiej firmie pomóc? Najczęściej powód jest jeden: jej właściciele tego nie chcą. Są przekonani o własnej nieomylności, o kontrolowaniu wszystkiego i wszystkich, a swoje ego stawiają ponad dobro i rozwój przedsiębiorstwa czy organizacji, które powołali do życia. Gdy ego dominuje nad zdrowym rozsądkiem, skutki są opłakane. Oczywiście, nie tylko wizerunkowe, widać je w każdej strefie działania firmy – ale ja, z racji swojej specjalizacji, obserwuję najczęściej właśnie te.

Próbowałeś/-aś kiedyś komuś pomóc, a ten ktoś uparcie odmawiał pomocy i pozostawało Ci tylko obserwowanie jego drogi prosto w dół? Bolesne także dla obserwatora, prawda?

Jestem aktywna, bezsilne obserwowanie upadku frustruje mnie ogromnie, zwłaszcza gdy dotyczy kogoś/czegoś ważnego dla mnie. Tak czasem dzieje się z ludźmi, ale tak samo dzieje się z firmami, organizacjami, instytucjami. Wiem, wiem, nie można pomóc nikomu wbrew jego woli, także w biznesie czy życiu publicznym. Ale bywają sytuacje, gdy bardzo mnie to smuci.

Rozmawiałam kiedyś z doradcą medialnym jednej z największych polskich spółek państwowych. Opowiadał o kryzysach medialnych, których doświadczali jego klienci, o sposobach ich rozwiązywania. Podkreślał, że wielu z nich można było uniknąć, gdyby pomyślano o tym wcześniej. Zapytałam go, czy zarząd tej spółki na etapie planowania zasięga jego rad, aby uniknąć problemów z mediami.

– W żadnym razie! Gdyby planując pytali o radę, do 90 proc. kryzysów nigdy by nie doszło. Ale przecież oni zawsze wiedzą lepiej, choć na mediach nie znają się zupełnie – odpowiedział w przypływie szczerości. – Po radę dzwonią zawsze wtedy, gdy kryzys już rozkwita. Wtedy dostaję telefon i słyszę: ratuj!

Skąd to się bierze? I to nie wśród początkujących przedsiębiorców, lecz w potężnych firmach z doświadczeniem, wieloletnią tradycją, wielkimi budżetami? Długo nad tym myślałam. I chyba jest tylko jedna odpowiedź: z braku pokory. To pokora każe nam ciągle szukać nowych rozwiązań, szkolić się, podpatrywać lepszych od siebie (tacy zawsze są), sprawdzać, analizować, wymyślać niestandardowe działania. Oraz pytać innych, zwłaszcza o ich potrzeby. Słuchać opinii ludzi, którzy z perspektywy naszej działalności są dla nas ważni (klientów, odbiorców, słuchaczy, telewidzów, wyborców, czytelników). Dobre rozwiązania biorą się właśnie z pokory: wobec sytuacji, miejsca, ludzi. Mój znajomy fotograf (naprawdę świetny) twierdzi, że także dobre zdjęcia powstają dzięki pokorze fotografa wobec tego, co widzi. Fotografowie ( jak i wszyscy artyści) dobrze znają to uczucie – najlepsze zdjęcia robią wtedy, gdy poddają się atmosferze i nastrojowi, gdy czują się tylko pośrednikami w przekazywaniu dostrzeżonego obrazu, a nie jego twórcami. To rodzaj „flow” – przepływu, którego doświadczyć można w każdej dziedzinie życia, gdy znika ego, a pojawia się pokora i otwartość na doświadczenie, sytuację, wspólną pracę.

Przy czym – nie chodzi o to, by umniejszać własną wiedzę czy doświadczenie. Nie! Róbmy to, co robimy, z przekonaniem o swoich umiejętnościach. Korzystajmy z nich. Ale jednocześnie zachowujmy w sobie otwartość na innych. Pamiętajmy, że świat nie działa tak, jak my chcemy, że rządzi się własnymi prawami, a jego stała cechą jest… zmienność. I wobec tej zmienności pokora jest niezbędna.

Pokorę zabija przekonanie o wyższości nad innymi, o własnej nieomylności, prawie do władzy i kontroli absolutnej (nawet jeśli to prawo dotyczy jedynie trzech pracowników w małej firmie). Takie nastawienie sprawia, że zamiera dyskusja i znika kreatywność. A gdy one umierają, po jakimś czasie umiera też  firma czy organizacja.

Często to niestety obserwuję…

A Ty?

Czego Polacy nie wybaczą politykom?

Polacy są narodem wybaczającym. Potrafią darować swoim politycznym przedstawicielom: pijaństwo, gwałt, romanse na boku, lenistwo, rażący brak wiedzy i kompetencji, wulgaryzmy, pychę, korupcję, wywyższanie się, brak kultury osobistej. Ale jednego nie wybaczają nigdy: kiedy muszą się za polityka wstydzić. To właśnie wstyd jest emocją, od której jako obywatele uciekamy i z którą nie chcemy mieć nic wspólnego. Nie chcemy się wstydzić za siebie – a już tym bardziej nie chcemy się wstydzić za tego, którego wybraliśmy.

A kiedy się za niego wstydzimy? Być może odpowiedź właśnie na to pytanie jest najbardziej charakterystyczna dla Polaków. Otóż wstyd za polityka odczuwamy wtedy, gdy wszyscy dookoła mówią, że to, co zrobił ów polityk, jest wstydliwe (albo po prostu – obciachowe). Najważniejsze, gdy mówią o tym media, zwłaszcza media zagraniczne. Oraz gdy mówią o tym ludzie, z których opinią się liczymy.

Czyli: wstydzimy się za polityka nie wtedy, gdy zrobił coś złego lub głupiego, ale gdy nasze otoczenie uważa to za wstydliwe. Ta zasada działa też w drugą stronę – polityk mógł nie zrobić nic złego czy głupiego, mógł w ogóle nic nie zrobić, ale jeśli otoczenie zaczyna mówić o nim, że jest „obciachowy”, natychmiast odcinamy się od popierania obciachu.

Dokładnie w tym momencie polityk  traci poparcie – i przegrywa w najbliższych wyborach.

Przykładów na poparcie tej tezy jest aż nadto. Ale zanim przykłady, zajmijmy się samym wstydem. Wstyd to wg Słownika Języka Polskiego PWN: „przykre uczucie spowodowane świadomością niewłaściwego postępowania, niewłaściwych słów itp., zwykle połączone z lękiem przed utratą dobrej opinii.” Psychologowie rozszerzają tę definicję. Patricia i Ronald Potter-Efronowie w książce „Letting go of shame. Understanding how shame affects your life.” twierdzą, że wstyd to „bolesne przeświadczenie o własnej zasadniczej ułomności jako istoty ludzkiej. A osoba owładnięta wstydem czuje, że jako człowiek ma jakiś zasadniczy brak, defekt czy upośledzenie.” Już J.J. Rousseau pisał: „Nie to najciężej wyznać, co w nas jest zbrodnicze, ale co wstydliwe i śmieszne.”

Nie chcemy czuć wstydu – i już. Jest gorszy niż złość, smutek czy nienawiść. Stosujemy rozmaite mechanizmy obronne, by go nie czuć: zaprzeczamy, że jest; zaczynamy unikać ludzi i miejsc, które przypominają nam o wstydliwych sytuacjach. Zamieniamy wstyd w złość. Albo też wywyższamy siebie, a poniżamy innych – dzięki temu natychmiast wraca nam dobre samopoczucie.

O mechanizmach obronnych wobec wstydu świetnie pisze Anna Dodziuk: http://www.prometea.pl/index.php?list=go&idx=65

Ponieważ wstyd to tak trudne do zniesienia uczucie, polityk dostaje od swego wyborcy podstawowe zadanie: nie przynieś mi wstydu. To oczekiwanie ważniejsze od działania na rzecz kraju, miasta czy regionu, pomagania potrzebującym, tworzenia dobrego prawa etc. Wyborca oczekuje i żąda, by przez cztery lata nie musiał się wstydzić wyznając kolegom/koleżankom, na kogo głosował. Bo najgorszym obciachem w obywatelskiej Polsce jest głosować na obciachowego polityka. Koniec i kropka.

Problem w spełnieniu tego oczekiwania polega na tym, że polityk przynosi wstyd wtedy, gdy otoczenie uzna, że go przynosi – niezależnie od tego, czy rzeczywiście zrobił coś złego lub głupiego, czy też przytrafił mu się jakiś drobny, zupełnie ludzki błąd (niewstydliwy). Dla wyrobienia opinii istotne jest, czy polityk dał się na swoim błędzie złapać oraz jak na to zareagował – no i jak to zinterpretowały masowe media (do których dziś należy zaliczyć także portale społecznościowe). Jeśli dał się złapać, a na dodatek się tego wypiera – przegrał. Wywołuje obciach i zapłaci za to podczas najbliższych wyborów. Wielu polityków w Polsce doświadczyło tego na własnej skórze.

Oto najbardziej wyraziste przykłady:

1.Ryszard Petru, lider Nowoczesnej. Zrobiono mu zdjęcia, jak podczas kryzysu parlamentarnego w grudniu 2016 roku, gdy członkowie jego partii protestowali w Sejmie okupując salę sejmową, poleciał samolotem na Maderę razem z jedną z posłanek. Na zdjęciach wyglądali na zaprzyjaźnionych.

Czego wstydzili się wyborcy .N? Oficjalnie tego, że Petru złamał zasadę solidarności i w tak trudnej sytuacji zostawił swoich ludzi samych. Nieoficjalnie – prawdopodobnego romansu z posłanką. I tu znowu: nie sam romans był powodem do wstydu, ale fakt, że Ryszard Petru dał się na nim przyłapać. Z analizy opinii na ten temat, które ukazywały się wówczas na portalach społecznościowych, wynika właśnie to – romans nie wzburzył wyborców tak bardzo, jak fakt przyłapania na nim. Co więcej – nie miało znaczenia, że i Ryszard Petru, i posłanka zaprzeczyli swoim bliskim kontaktom, ani też to, że oboje natychmiast po wylądowaniu na Maderze wsiedli w samolot powrotny do Polski. Opinia publiczna już ich oceniła.

Efekt? Wyraźne spadki w poparciu dla .Nowoczesnej, jeszcze większe – dla jej lidera. Na pewno nie tylko z powodu wyjazdu na Maderę, ale największe spadki odnotowano właśnie po nagłośnieniu tego wydarzenia.

2. Jacek Protasiewicz, wówczas wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego i członek Platformy Obywatelskiej. Niemiecki tabloid zamieścił artykuł o tym, jak to (wg dziennikarzy) pijany europoseł na lotnisku we Frankfurcie krzyczał do obsługi lotniska „Heil Hitler”. „Bild” opisał sytuację na swojej stronie internetowej. Według tabloidu, Protasiewicz był pijany, krzyczał „Heil Hitler” i awanturował się z obsługą lotniska. Do tego, według „Bilda”, polski polityk zabrał innemu pasażerowi wózek na bagaże, słaniał się na nogach i jednocześnie był agresywny. Był to spory skandal europejski, bo Protasiewicz był wówczas wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Europoseł twierdził jednak, że było zupełnie inaczej. Przedstawiał swoją wersję wydarzeń, wskazywał na agresję obsługi lotniska – nic to nie dało. Opinia publiczna już uznała go za obciachowego, bo jednym z największych powodów „obciachu” jest napiętnowanie polskiego polityka w mediach zagranicznych.

3. Karol Karski – w 2008 r. jako europoseł PiS pojechał na Cypr na spotkanie Rady Europy. A tam podobno razem z kolegą wsiadł wieczorem do wózka golfowego. Przejażdżka melexem nie tylko odbiła się na stanie hotelu i jego otoczenia, ale też zakończyła się zatopieniem wózka w morzu. Podobno – bo zdjęć nie było. Ale media napisały. Wstyd na całą Polskę… A nawet Europę. Na nic wyjaśnienia głównego bohatera – wstyd był i już. Karol Karski zniknął potem na jakiś czas z polityki, po czym wrócił i udowodnił, że po kilku latach wstyd się zmniejsza, a wyborcy jednak wybaczają – w 2014 roku został ponownie wybrany eurodeputowanym. Ale zauważcie – stało się to dopiero po 6 latach od „akcji meleksowej”.

4. Jacek Saryusz-Wolski – to przykład najnowszy. I przykład na ambiwalencję poczucia wstydu: jedni się Saryusza-Wolskiego dziś bardzo wstydzą, inni widzą w nim wojownika o słuszne sprawy, który wziął na siebie wielką odpowiedzialność. Jacek Sarusz-Wolski, dotychczas eurodeputowany z PO, w marcu 2017 r. został oficjalnym kandydatem polskiego rządu na przewodniczącego Rady Europejskiej – jako konkurent wobec Donalda Tuska. A że rząd polski dziś tworzy PiS, a Donald Tusk to wieloletni lider PO – jedna część Polaków uznała to za zdradę, druga – za bohaterstwo. Oczywiście podobnie ambiwalentnie wypowiadały się na ten temat media. Na dodatek Jacek Saryusz-Wolski w tym czasie zaczął komunikować się z mediami w sposób nietypowy, czyli wyłącznie przez Twittera (niemożliwa była żadna rozmowa bezpośrednia), zaś komunikatami na Twitterze podważał dotychczasowy dorobek europejski Platformy, czyli tym samym – także swój własny, jako że był jednym z czołowych eurodeputowanych tej partii.

Poczuciu wstydu dali wyraz jego wyborcy, na ścianie jego biura poselskiego wieszając kalosz ze słomą i obraźliwy napis. A właśnie głos wyborców jest tu najistotniejszy – to ich opinia ma dla polityka największe znaczenie. Jeśli wyborcy uznają swego wybrańca za obciachowego – ten przegrywa. Na Jacka Saryusza-Wolskiego dziś nie ma kto głosować – żeby pozostać w polityce, będzie musiał do kolejnych wyborów pozyskać nowych wyborców, na dotychczasowych nie ma co liczyć – dla nich bowiem nie wywiązał się z podstawowego zadania, bo przyniósł im wstyd.

5. Bronisław Komorowski – jego przykład z czasów drugiej kampanii prezydenckiej to prawdziwa epopeja o wstydzie, manipulowaniu opinią publiczną i budowaniu czarnego PR-u (skutecznego, trzeba to przyznać). Można by o tym napisać książkę, analizując kolejne wskazywane przez media – ale najpierw przez obóz jego politycznych konkurentów – gafy prezydenta Komorowskiego. Za gafy i wpadki w tym czasie uchodziły nawet pojedyncze słowa, wypowiedziane np. podczas zagranicznej (znowu!) wizyty, drobne gesty, przejęzyczenia podczas publicznych wieców – perfekcyjnie „wydłubywane” z nagrań przez polityczną konkurencję.

Jeśli przypomnimy sobie, że za gigantyczną gafę uchodził fakt, iż polski prezydent podczas nieoficjalnej części wizyty w japońskim parlamencie powiedział do towarzyszącego mu gen. Kozieja: „Chodź Shogunie!” – będziemy mieli pojęcie, z jakich detali tworzono obraz „obciachowego Komorowskiego, który przynosi nam, Polakom, wstyd wszędzie, gdzie się tylko pokaże”. Słynne wejście na taboret w tym samym japońskim parlamencie uznano za kompletny brak wychowania – kto wchodzi na stołek nogami podczas oficjalnej wizyty! Na nic zdały się tłumaczenia, że w japońskim parlamencie stoi specjalny, niski taboret, na którym staje każdy mówca przemawiając. Opinia publiczna zdecydowała – to obciach! A my nie chcemy obciachowego prezydenta!

Mniej bezpośrednio i niezbyt jawnie mówiono też o obciachowej pani prezydentowej. Jako że pani prezydentowa ani nie wchodziła na taboret, ani nie mówiła o Shogunie, trudno jej było tę obciachowość jakoś przypiąć, przypięto ją więc do tego, co opinia publiczna wciąż ocenia u kobiet przede wszystkim – do wyglądu. Pani prezydentowa Komorowska nie była szczupłą, młoda kobietą w najmodniejszym obecnie stylu  – ale przecież wyglądała dokładnie tak samo pięć lat wcześniej, gdy Polacy uznali ją za właściwą do pełnienia funkcji Pierwszej Damy. Tym razem jej wygląd był obciachowy, o czym głośno mówiło się zakulisowo, a oficjalnie tylko sugerowało.

I co? I koniec. Uważam, że żadne pomysły kampanijne Bronisława Komorowskiego nie mogły zmienić wyniku wyborów – właśnie dlatego, że został uznany za obciachowego. Czy naprawdę taki był – nie miało żadnego znaczenia. Opinia publiczna zdecydowała. A Polacy nie chcą mieć obciachowego prezydenta.

6. W tym obrazie polskich polityków warto przyjrzeć się nastawieniu Polaków do niektórych polityków PiS-u. Ich sytuacja doskonale pokazuje bowiem, że poczucie wstydu zależy wyłącznie od reakcji otoczenia. Dziś Polska politycznie to dwa spolaryzowane plemiona. Są ci, którzy kochają PiS, i ci, którzy go nienawidzą. To, co robią niektórzy politycy PiS-u, dla „nienawidzących” jest powodem do wstydu głębokiego, codziennego, budzącego bezsilność, a nawet rozpacz. Wstyd budzą ich publiczne wypowiedzi, jest więc to wstyd odczuwany bardzo często. Podczas jednej z ulicznych demonstracji osoba prowadząca protest czytała głośno wypowiedzi polityków PiS (bez żadnych komentarzy), a tłum skandował: „hańba!”, gwizdał, krzyczał i tupał. Rzecz jasna, była to demonstracja „nienawidzących”.

Jednak te same wypowiedzi u członków plemienia „kochającego” PiS nie budzą wstydu – wręcz przeciwnie, są przejawem troski o najważniejsze wartości społeczne i obywatelskie. U tych osób wstyd budzą wypowiedzi polityków opozycji – i na nie także reagują bardzo gwałtownymi emocjami.

Ten układ, niezależnie od problemu głębokiej polaryzacji społeczeństwa, dla samych polityków nie jest groźny: dopóki ich wypowiedzi popierają ich wyborcy, wstyd politycznych przeciwników nie jest żadnym problemem. Wręcz przeciwnie, budzi jeszcze większe zaangażowanie społeczne. Problemem byłaby sytuacja odwrotna, taka, w jakiej znajduje się poseł Jacek Saryusz-Wolski – jego dzisiejsze wypowiedzi popierane są przez jego dotychczasowych przeciwników politycznych, nie identyfikują się zaś z nimi jego wyborcy. Problem poparcia podczas wyborów nabiera więc realnych kształtów. Natomiast politycy PiS nie muszą się tym martwić – ich wypowiedzi są bowiem w zgodzie z oczekiwaniami ich wyborców.

Uważam, że to właśnie poczucie wstydu zdecyduje, kto przegra, a kto wygra następne wybory w Polsce. Kluczem do zwycięstwa będzie zgromadzenie wokół siebie większości zawstydzonej zachowaniem przeciwników. Oczywiście, najistotniejsze będą opinie mediów oraz użytkowników portali społecznościowych.  Kto zdoła zbudować przekonanie w innych, że „konkurenci to obciach” – wygra. Jak to przekonanie zbuduje – to już odrębna historia. Jednak polityczne używanie wstydu to zawsze gra stricte manipulacyjna, niezależnie od tego, kto prowadzi tę rozgrywkę.

Ps. Wg badań dr Brene Brown, która badaniu wstydu poświęciła wiele lat życia, dla mężczyzny największym wstydem jest… porażka. Dlatego często jako społeczeństwo wstydzimy się przegranych. Częściej wstydzą się ich mężczyźni niż kobiety (dla kobiet porażka nie musi wiązać się z poczuciem wstydu).

Tu możesz posłuchać wystąpienia Brene Brown o wstydzie: https://www.ted.com/talks/brene_brown_listening_to_shame?language=pl

Co więc robią przegrani politycy? Chowają się. Przynajmniej na jakiś czas. Możesz to łatwo sprawdzić: przypomnij sobie jakiegoś wielkiego przegranego i sprawdź, przez jaki czas po porażce nie było o nim słychać.

Co ciekawe, w polityce przegranym nie zawsze jest ten, który naprawdę przegrał. Czyli niekoniecznie wstydzić musi się np. kandydat, który poniósł klęskę w wyborach. Poczucie wstydu za jego porażkę może być przerzucone na kogoś innego, np. na jednego z doradców, na szefa sztabu wyborczego, na autora strategii wizerunkowej. Bo przecież kluczowe jest to, kogo wskaże otoczenie – a nie kto naprawdę ponosi odpowiedzialność za klęskę.

Że już nie wspomnę o tym, iż porażka nie jest powodem do wstydu!

Ale cóż – jestem kobietą. 😉

 

%d blogerów lubi to: