PKW, mamy problem! Co z płatnymi reklamami w social media?

Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także negatywną, w mediach społecznościowych bez żadnych ograniczeń. PKW nie ma jak tego kontrolować i rozkłada ręce. Sytuacja wymarzona dla anonimowych podmiotów, które chcą wpłynąć na wynik wyborów. Choć wiemy, jak Rosja robiła to w USA, w Polsce prawnie nie chronimy się przed takimi działaniami

Czarny PR to znane w Polsce zjawisko. W kampanii samorządowej pojawiał się głównie w mediach społecznościowych. Doświadczyli go i Trzaskowski, i Jaki (Warszawa), dotknął Jacka Majchrowskiego (Kraków) i Tadeusza Truskolaskiego (Białystok).

Finansowany nie wiadomo przez kogo, publikowany także najczęściej nie wiadomo przez kogo, hulał w sieci i wpływał na wyborców. W zasadzie funkcjonował poza prawem.

Wszystko wskazuje bowiem na to, że mamy wielką dziurę w prawie wyborczym – nie przewidziano w nim sytuacji, gdy w social media płatną antykampanię prowadzą nie komitety wyborcze, lecz zewnętrzne, najczęściej anonimowe konta.

To groźna dziura. Bo choć takie działania w kampanii samorządowej były marginesem, podczas wyborów parlamentarnych czy prezydenckich mogą mieć ogromne znaczenie. Wyobraźcie sobie kampanię prezydencką i dofinansowywany ogromnymi kwotami na reklamy fanpage, niezależny od jakiegokolwiek komitetu, uderzający choćby w Donalda Tuska, czy jakiegokolwiek innego kandydata.

Wystarczy 100 tys. zł

Wystarczy 100 tys. zł, by w bardzo wyraźny sposób wpłynąć na nastawienie Polaków do kandydata. A to będzie 100 tys. zł, których nie trzeba będzie rozliczać w PKW, ani wykazywać, kto dał na ten cel pieniądze. I to wszystko zgodnie z prawem! Czy raczej z dziurą w prawie.

To oczywiście obchodzenie istniejących przepisów. Obecnie – zgodnie z kodeksem wyborczym – płatną agitację wyborczą na rzecz kandydata może prowadzić na zasadzie wyłączności jedynie komitet wyborczy, zaś za rozpowszechnianie oczerniających, nieprawdziwych informacji o kandydacie należy po prostu podawać do sądu.

Kogo jednak podać do sądu, gdy mamy do czynienia z anonimowym kontem na Facebooku, o którym nie wiemy absolutnie nic?

Dziura w przepisach jest groźna dla wszystkich stron sporu politycznego. Równie dobrze można wyobrazić sobie taki fanpage działający przeciwko prezydentowi Dudzie. A pieniądze przeznaczane na reklamy mogą pochodzić (teoretycznie rzecz biorąc) nie tylko od graczy wewnętrznych, ale i zewnętrznych.

Polak potrafi

Wszyscy, którzy obserwowali kampanię wyborczą wiedzą, że najczęściej nie polega ona jedynie na prezentowaniu pozytywnych informacji o kandydacie.  Zazwyczaj mamy też do czynienia z kampanią negatywną, czarnym PR-em, przedstawiającą kandydata tak, by zniechęcić do niego wyborców.

Dziś najłatwiej przeprowadzić taką kampanię posługując się mediami społecznościowymi. Dopóki odbywało się to po prostu przez publikowanie bezpłatnych postów i tweetów, nijak się do tego miały przepisy o kampanii wyborczej.

Agitować może przecież każdy wyborca, a po zmianie prawa wyborczego w 2018 roku do takiej agitacji nie trzeba już pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego. Wybory samorządowe pokazały jednak, że weszliśmy w Polsce na wyższy poziom:

We wrześniu i październiku czarny PR robiono płatnie, wykupując reklamy na Facebooku z kont niezależnych od sztabów wyborczych.

Działo się to zarówno w wyborach warszawskich, jak i w wyborach lokalnych.

Postawmy się na chwilę na miejscu sztabowców jakiegokolwiek kandydata, który ma silnego przeciwnika. Ten przeciwnik zawsze ma swoje słabe strony. Wyborcy jednak albo o nich nie wiedzą, albo nie pamiętają. Trzeba im przypomnieć. Tylko jak – by jednocześnie nasz kandydat nie wyszedł na kłótliwego i agresywnego osobnika?

Postawmy się też na miejscu osób niezwiązanych ze sztabem, którym zależy na zmniejszeniu szans na zwycięstwo konkretnego kandydata. One również szukają sposobu na pokazanie słabych stron (prawdziwych lub nie) kandydata.

Wykupić reklamę na FB każdy może

W obu przypadkach najłatwiej użyć mediów społecznościowych. Aby zapewnić postowi odpowiednią widoczność, najlepiej wykupić reklamę na Facebooku, bo tam jest najwięcej wyborców.

Tyle że wszystkie reklamy na FB muszą być przyporządkowane do jakiegoś fanpage’a. Trzeba więc taki stworzyć, najlepiej od zera, aby nie miał oficjalnych związków z kandydatem – wtedy, zgodnie z obecną praktyką, ani kandydat, ani komitet wyborczy nie odpowiadają za treści zamieszczane na tym koncie.

Wystarczy kilkanaście minut, by reklama zaczęła funkcjonować w sieci – i wpływać na wyborców.

Tak to wygląda dziś. Jednocześnie w Polsce obowiązują ściśle określone zasady finansowania kampanii, a art. 125 Kodeksu Wyborczego wskazuje, że finansowanie kampanii wyborczej jest jawne. Nie można też wydać na agitację więcej, niż to wynika z przysługującej kwoty, każdy wydatek trzeba udokumentować.

Przepisy te obowiązują jedynie komitety wyborcze.  A co, jeśli w kampanii uczestniczą inne podmioty niż kandydaci? Cóż, tu właśnie mamy wielką dziurę, z której coraz częściej korzysta się w kampanii. Wystarczy wrócić do wydarzeń z ostatnich tygodni, by się o tym przekonać.

AntyTrzaskowski

Na Twitterze i Facebooku w czasie kampanii samorządowej działało konto „Trzaskowski jak Komorowski”, rozpowszechniające negatywne treści na temat Rafała Trzaskowskiego, kandydata KO na prezydenta Warszawy.

Na Facebooku niektóre jego posty były płatnie promowane, w różnych okresach kampanii. Na screenach z 11 października widać, że tego dnia na tym koncie na FB aktywne były trzy płatne reklamy, wszystkie przeciwko Trzaskowskiemu.

 

AntyJaki

Natomiast w przeciwnika Trzaskowskiego, Patryka Jakiego, uderzało konto „Jaki naprawdę jest Jaki 2018”. 11 października miało cztery aktywne reklamy. Wszystkie uderzały w Jakiego. Po kampanii konto zostało usunięte z FB.

„Trzaskowski jak Żuk”

Fanpage „Świecka Warszawa” założono 2 października, działa do dziś, ma tylko 49 polubień. I jeden jedyny post. Można w nim przeczytać, że „Platforma Obywatelska kolejny raz zawodzi nasze środowisko. Ich prezydent w Lublinie zakazał Marszu Równości – nie pierwszy raz wystawiają do wiatru środowisko LGBT. Czy Trzaskowski […] też zakaże tego w stolicy?”

Oczywiście post był sponsorowany, wyświetlał się zaraz po decyzji prezydenta Krzysztofa Żuka o zakazie Marszu Równości w Lublinie.

Od tamtej pory do momentu pisania tego tekstu na koncie Świecka Warszawa nic nowego się nie pojawiło. Widać wyraźnie, że fanpage założono wyłącznie po to, by uruchomić tę jedną reklamę. Jej celem było zniechęcenie środowiska LGBTQ do głosowania Trzaskowskiego.

Zły Majchrowski, obrażany Truskolaski

Ale tego typu praktyki były charakterystyczne także w innych miastach. W ostatnich dniach przed drugą turą wyborów spot uderzający w kandydującego na prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego upubliczniło konto „stop-seksualizacji.pl”, powiązane ze stroną internetową o tym adresie, prezentującą działania Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci.

Jak poinformowali jej działacze na swojej stronie: „Dnia 29 października zamieściliśmy na naszym profilu facebookowym spot prowadzący krytykę poparcia przez prezydenta Krakowa działań środowisk LGBTQ”.

Spot w bardzo radykalny sposób przedstawiał Majchrowskiego. Narrator najpierw sugerował, że prezydent Majchrowski podpisuje się pod wszystkim, co środowiska LGBTQ mu przyniosą; informował, że w 2017 udzielił on honorowego wsparcia przyznając partnerstwo miasta Krakowa dla Marszu Równości (choć, wg organizatora marszu Stowarzyszenia Queerowy Maj, takiego partnerstwa Majchrowski nie przyznał – info za Gazeta.pl).

W filmiku pojawiały się też dzieci, którymi opiekowały się: transwestyta i osoba w skórzanym stroju kojarzącym się z praktykami sadomasochistycznymi, oczywiście przedstawiono ich w mocno przerysowany sposób (film był rysunkowy).

Na koniec narrator apelował:  „4 listopada wybierzmy nowego prezydenta Krakowa. Chrońmy nasze dzieci przed lewicowym radykalizmem, póki nie jest za późno”.

Kto zapłacił za tę reklamę i dlaczego Inicjatywa w ten sposób włączyła się do kampanii wyborczej? Zapytana o to Magdalena Trojanowska, prezes Stowarzyszenia Rodzice Chronią Dzieci, wyjaśnia: „Nie jesteśmy związani z żadną opcją polityczną i nie mamy preferencji wyborczych – ostrzegamy tylko i wyłącznie przed kandydatami, którzy wspierają działalność organizacji propagujących ideologię LGBT… mogłoby więc paść na każdą osobę z każdego ugrupowania.

W naszych materiałach i na naszej stronie wypowiadamy się również przeciwko działaniom polityków PiS-u, w równym stopniu krytykowaliśmy Patryka Jakiego i jego współpracę z Piotrem Guziałem, ministerstwo spraw zagranicznych za podpisane umowy międzynarodowe itp. – dlatego też spotu tego nie można zaliczyć do materiałów wyborczych wspierających danego kandydata i daną opcję  – raczej należy traktować jako upublicznienie informacji o działalności kandydatów, o której każdy wyborca powinien wiedzieć, zanim podejmie wiążącą decyzję (z punktu widzenia naszej działalności statutowej)” –  wyjaśnia.

Natomiast jeśli chodzi o finanse, Trojanowska stwierdza: – „Wszystkie nasze działania finansujemy ze składek członkowskich i darowizn przeznaczonych na prowadzenie działalności  statutowej, czyli ochrony dzieci i konstytucyjnej pozycji rodziny jako związku mężczyzny i kobiety”.

Cóż, Trojanowska ma w jakiś sposób rację stwierdzając, że spotu nie można zaliczyć do materiałów wspierających danego kandydata – ale do agitujących przeciwko konkretnemu kandydatowi – oczywiście!

Podkreślam jeszcze raz: agitować ma prawo każdy wyborca, ale płatna kampania podlega szczegółowym przepisom i przysługuje wyłącznie komitetom wyborczym.

Czy można więc publikować tego typu spoty, nie podlegając Kodeksowi Wyborczemu?

Czarny PR wobec Truskolaskiego

Negatywną kampanią starano się uderzyć także w kandydującego w wyborach z komitetu KO prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolaskiego. Pod koniec sierpnia na FB powstał fanpage „W podróży z Tadeuszem”.

Wszystkie prezentowane na nim posty oczerniały Truskolaskiego, niekiedy także jego syna, Krzysztofa Truskolaskiego, obecnego posła Nowoczesnej. Nazwisko kandydata zmieniano na „Pruskolaski”, szydzono z jego wyglądu, trawestowano cytaty, sugerowano defraudację publicznych pieniędzy (co jest nieprawdą).

Co jednak najistotniejsze, fanpage promował te posty płatnie. 18 października, tuż przed I turą wyborów, aktywnych było tam aż 25 reklam. Dziś strona już nie istnieje, a wcześniej była zupełnie anonimowa, nie podawano na nich żadnych danych kontaktowych.

Kto opłaca te reklamy? Facebook nie ujawnia

W USA Facebook wprowadził możliwość sprawdzenia, kto opłaca reklamy polityczne. W Polsce takiej opcji nie ma. Kiedy podczas trwającej kampanii rozmawiałam z przedstawicielami Facebooka na Polskę, zaznaczali, że pewne nowe rozwiązania związane z wyborami mają pojawić się w Polsce w 2019 roku.

Jakie? Tego jeszcze nie wiadomo. Wiadomo za to, że także opcja zastosowana w USA nie jest idealnym rozwiązaniem – niedawna publikacja portalu VICE News udowodniła, że można podać Facebookowi w zasadzie każdą informację jako odpowiedź na pytanie, kto finansuje daną reklamę, a on to bez dalszych pytań zaprezentuje odbiorcom.

W USA dziennikarze zrobili prowokację i podali nazwiska amerykańskich senatorów, choć reklamy wstawiano z kont zupełnie z senatorami niezwiązanych. FB to zaakceptował.

Ponieważ w Polsce nie mamy dostępu nawet do takich informacji, oczerniany kandydat w zasadzie nie ma żadnej możliwości, by skorzystać z jedynego dostępnego mu środka czyli podać twórcę reklamy do sądu.

Facebook jednak ma dane osoby opłacającej reklamy. I to do niego mogłaby się zwrócić np. Państwowa Komisja Wyborcza z pytaniem, kto finansuje taki post.

Czy wykorzystała tę możliwość podczas tegorocznej kampanii samorządowej? Zapytałam PKW, jak wygląda ta sytuacja z jej punktu widzenia.

PKW: „Przepisy nie penalizują”

Cóż, PKW, zapewnia, że: „Zgodność sposobu finansowania kampanii prowadzonej przez komitety wyborcze zostanie oceniona po złożeniu przez pełnomocników finansowych sprawozdań”, a „stwierdzenie, że działania podmiotu innego niż komitet wyborczy było podejmowane w porozumieniu z komitetem w celu obejścia przepisów określających zasady finansowania kampanii wyborczej, może być podstawą odrzucenia sprawozdania finansowego”.

Ale PKW dodaje jednocześnie, że „przepisy nie penalizują” prowadzenia agitacji wyborczej przez podmioty inne niż sztaby wyborcze i wyborców.

Czyli: można! Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także kampanię negatywną, m.in. w mediach społecznościowych – i nie grozi za to kara. Nie ma żadnych limitów finansowych, żadnych ograniczeń, absolutnie nic.

Sytuacja wymarzona nie tylko dla tych polskich wyborców, którzy nie lubią jakiegoś kandydata, ale też dla wszystkich anonimowych podmiotów, którym zależy na tym, by wpłynąć na wyniki wyborów w Polsce.

Cóż, mimo że mamy wiedzę o tym, w jaki sposób Rosja wpływała na wybory w USA, w Polsce dziś prawnie w ogóle nie chronimy się choćby przed tego typu działaniami.

Czy znowu musimy być mądrzy po szkodzie?

 

 

Artykuł ukazał się także na Oko.Press

Jak wrobiono Platformę w ACTA 2

55 tweetów na minutę o ACTA2 pojawiało się w szczytowym momencie na polskim Twitterze, 12 września. Prawdziwe zainteresowanie sprawą wolności w sieci wykorzystano do akcji politycznej uderzającej w Platformę Obywatelską. Celem było przekonanie Polaków, że europarlamentarzyści PO zagłosowali za cenzurą w internecie, a dotknie ona każdego użytkownika sieci

Kto wprowadził ten jednostronny politycznie przekaz do polskich social mediów? Sprawdziłam to.

Tak naprawdę w Parlamencie Europejskim głosowano 12 września 2018 zgodę na wniosek o przekazanie do dalszych prac projektu dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Teraz będzie negocjowana z każdym z państw członkowskich, w tym z Polską, jeśli więc zawiera nieodpowiednie zapisy, polski rząd ma możliwość wpływu na kształt rozporządzenia.

Na dodatek, wbrew budowanej narracji, przepisy określane jako  ACTA 2 w ogóle nie będą dotyczyć indywidualnych użytkowników (a jedynie potentatów sieci jak Facebook, You Tube czy Twitter), wyłączono spod niego także tzw. linkowanie do artykułów.

Tymczasem PiS forsuje przekaz o poparciu przez PO wprowadzenia cenzury w internecie. „ACTA2 – to właśnie opozycja. Chcieli zamknąć usta w internecie. Europosłowie Platformy Obywatelskiej głosowali za czymś, co dzisiaj nazywa się ACTA2” – mówił na wiecu wyborczym w Sochaczewie premier Mateusz Morawiecki.

Temat sam w sobie jest ważny, wymaga negocjacji i dokładnego ustalania zapisów oraz sprawdzania, w jaki sposób i kogo przepisy będą ograniczać – ale polityczna narracja, którą wokół tego tematu rozkręcono w polskiej sieci, nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi pracami nad rozporządzeniem.

Forsowany w polskiej sieci przekaz najlepiej oddaje tytuł artykułu z 12 września na portalu wpolityka.pl: „ACTA2 przyjęte. Pod pozorem obrony praw autorskich nakłada się knebel na internet”. Tytuł miał niewiele wspólnego z prawdą. Jednak hasła blokowania wolności słowa, choć fałszywe, brzmiały na tyle dobrze, że zbudowano wokół nich polityczną narrację, która bardzo szeroko rozeszła się w mediach społecznościowych.

 

Postanowiłam sprawdzić, kto najbardziej angażował się w jej rozpowszechnianie. Było to o tyle ciekawe, że już pierwsze informacje analityczne, podawane m.in. przez portal „Polityka w sieci”, wskazywały, iż temat cieszy się ogromnym zainteresowaniem właśnie w Polsce, średnio dwa razy mniejszym w innych państwach UE (tam tweetowano głównie z hashtagiem #Article13), choć dyrektywa ma przecież dotyczyć terenu całej Unii.

Kto więc tak bardzo martwił się możliwością wprowadzenia cenzury w internecie przez Platformę? Komu zależało na wykreowaniu jak najbardziej bulwersującego obrazu sytuacji związanej z unijnymi pracami?

Jeden tweet na sekundę

Na początek podstawowe fakty. Głosowanie odbyło się w Parlamencie Europejskim 12 września. 12 i 13 września o ACTA2 w polskiej sieci powstało ponad 89 tys. wzmianek, z czego większość na TT – 47,6 tys., 31 tys. na FB i 8 tys. na You Tube.

Tylko 12 września na TT pojawiło się 25 tys. wzmianek. Szczyt popularności tematu wypadł ok. godz. 17-tej – wtedy w ciągu 60 minut powstało 3290 tweetów odnoszących się do głosowania. Średnio w ciągu minuty generowano 55 nowych tweetów, czyli pojawiały się one prawie co sekundę.

Częstotliwość godna uwagi. Przy czym znacząca większość z nich to były wpisy krytyczne albo bardzo krytyczne nie tylko wobec samego rozporządzenia, ale właśnie wobec PO.

Drugi szczyt popularności to godz. 21-sza, 3 tys. tweetów w ciągu godziny. 13 września temat utrzymywał się cały czas jako bardzo popularny, ale generował już o połowę mniej wzmianek, średnio ok. 1,5 tys. w ciągu 60 minut, ale za to regularnie, od godz. 7 rano do 15 po południu.

Bardzo ciekawe jest zestawienie kont najczęściej tweetujących na ten temat. Mamy tam prawdziwych rekordzistów.

  • Konto @urwis1977 wygenerowało 238 wpisów związanych z ACTA2,
  • konto @za_pis – 215. Dziennie daje to odpowiednio 119 i 107 tweetów.

To i tak tylko niewielka część możliwości tych kont, ponieważ (jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia SocialBearing) @urwis1977 jest w stanie w ciągu jednego dnia wygenerować 1200 tweetów, przy czym 98,9 proc. to retweety, zaś konto @za_pis (dziś działające pod zmienioną nazwą użytkownika @DarekMarcin) – 600 dziennie. Czymże jest więc dla nich 200 wzmianek na jeden temat…

Nie lubią ACTA2, ale kochają… Patryka Jakiego

Najciekawsze okazało się jednak porównanie kont najwięcej tweetujących na temat ACTA z kontami, które w czerwcu 2018 r. najwięcej tweetowały na rzecz kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, a przeciwko kandydatowi KO Rafałowi Trzaskowskiemu.

Okazało się, że biorąc pod uwagę pierwsze 10 kont w rankingu, aż połowa z nich to te same konta! Poza dwoma wymienionymi wymienionymi wcześniej są to:

  • @kozalinka53,
  • @Kgb08Maria
  • @KGrzadzka, funkcjonująca dziś pod nazwą @krystynaWarsaw.

Od miesięcy działają one na rzecz Patryka Jakiego, regularnie rozpowszechniając hashtagi wskazywane przez sztab tego kandydata. Wierne – i stale na służbie.

Czy to są boty? Sytuacja jest zróżnicowana. @DarekMarcin to użytkownik z Sanoka – tak, ze słynnego Sanoka, który podczas rozmaitych akcji sieciowych związanych z Patrykiem Jakim generuje mu zauważalny ruch z tamtego właśnie miasta, nawet gdy akcja dotyczy wyłącznie Warszawy. Na wykresie aktywności jego konta widać, że najczęściej używanym przez niego hashtagiem jest #jaki2018.

Natomiast @kozalinka53 to konto, którego struktura aktywności w pełni odpowiada charakterystyce bota: 100 proc. jego tweetów to retweety, w ciągu 6 dni retweetowało ono 2596 tweetów, czyli średnio 432 dziennie. Tu wśród najczęściej używanych hashtagów mamy #acta2, ale też hashtag z konwencji PiS #dotrzymujemysłowa. Jest również #jaki2018.

Konto @urwis1977 podające w ciągu jednego dnia 1200 tweetów, wśród których 98,9 proc. to retweety, także charakterystyką aktywności odpowiada botowi, ponieważ jednak ma 1,1 proc. innego rodzaju tweetów, jeszcze bardziej odpowiada charakterystyce tzw. cyborgów – kont łączących automatyzację z pojawiającą się czasami aktywnością człowieka. Jego średnia dzienna aktywność to 430 tweety.

Konto @Kgb08Maria ma nieco niższą aktywność – w ostatnim okresie to ok. 330 tweetów dziennie, 94 proc. to retweety, wszystkie udostępniane ze strony internetowej Twittera (konto nie korzysta z aplikacji mobilnych).

I wreszcie @krystynaWarsaw (w zestawieniu narzędzia analitycznego Unamo funkcjonująca pod poprzednią nazwą użytkownika jako @KGrzadzka): analiza jej aktywności z ostatniego czasu wskazuje, że w ciągu 1 dnia wygenerowała 800 tweetów, z czego 88,9 proc. to retweety, wszystkie znowu pochodzą ze strony internetowej, a nie z aplikacji mobilnej.

Boty czy ludzie, którzy klikają po kilkaset tweetów dziennie?

Teoretycznie rzecz biorąc można takie wyniki aktywności osiągnąć bez korzystania ze wsparcia automatycznego, po prostu ręcznie przez cały dzień podając dalej tweety od określonej grupy odbiorców. Kto chce sprawdzić, jak to jest zrobić retweet w ciągu jednego dnia 800 tweetów, niech spróbuje, wrażenia niezapomniane.

Jeśli, o czym od dawna usiłują nas przekonać m.in. sztabowcy Patryka Jakiego, nie są to boty, tylko prawdziwi zaangażowani użytkownicy, odbiorcy tych treści powinni mieć jednak świadomość, że działają oni dokładnie tak jak boty.

Bo rzecz nie w samej automatyzacji, tylko w rodzaju aktywności. Boty służą do (łatwiejszego niż  ręczne) masowego podawania dalej konkretnych treści. Jako oprogramowanie są dużo tańsze niż zatrudnienie ludzi do retweetowania. Oczywiście, można tę samą funkcję pozostawić ludziom, by klikali w kolejne wpisy rozpowszechniając je na swoich kontach – ale ich oddziaływanie w sieci będzie identyczne jak botów.

Ich aktywność ma sprawiać wrażenie, że treści te cieszą się powszechnym zainteresowaniem, a w opisywanym przypadku – że temat ACTA2 generuje masowy, prawdziwy, organiczny ruch w sieci, a przy tym większość zainteresowanych użytkowników sieci tak samo to głosowanie interpretuje.

Tymczasem wśród najaktywniejszych kont tweetujących na ten temat mamy po prostu konta współdziałające ze sztabem Patryka Jakiego, i to od miesięcy. W jakim stopniu można mówić o prawdziwym zainteresowaniu tym tematem w Polsce (bo takie oczywiście było, tyle że nie znamy jego prawdziwego wymiaru), a w jakim stopniu wykreowano temat z powodów ściśle politycznych, korzystnych wyłącznie dla jednej strony polskiej sceny politycznej?

#DrugaZmiana też bardzo aktywna ws. ACTA2

Wśród kont piszących o ACTA2 na Twitterze można zauważyć kolejne bardzo istotne dla rozpoznania źródeł przekazu konta. To @BratWodza oraz @Immanuela_Kant.

Oba należą do grupy określające się hasłem #DrugaZmiana – którą stworzył poseł PiS Dominik Tarczyński, a @Immanuela_Kant jest jej koordynatorem (Tarczyński nazywa ją na TT „panią generał”, a  analiza powiązań Tarczyńskiego zrobiona w czerwcu 2017 r. przez konto @Socialowa_Sowa wykazała ich częste i liczne kontakt y na TT). @BratWodza także identyfikuje się z grupą #DrugaZmiana. Ich obecność wśród kont tweetujących nt. ACTA2 w najgorętszym momencie budowania narracji antyPO oznacza, że #DrugaZmiana aktywnie włączyła się w upowszechnianie tego przekazu. @Immanuela_Kant napisała na ten temat co prawda zaledwie kilka tweetów, ale w jej przypadku wystarczy jeden wpis, by cała grupa wiedziała, że nad tym tematem należy pracować.

@BratWodza zaś wygenerował aż 151 wpisów o ACTA2.  Jak liczna jest #DrugaZmiana? Konto Immanueli obserwuje 12,6 tys. osób, ale oczywiście spora część z nich nie ma nic wspólnego z #DrugaZmiana.  Z dotychczasowych doniesień medialnych i obserwacji polskiego Twittera można by jednak wnioskować, że grupa ta obejmuje kilka tysięcy kont. Wszystkie są bardzo agresywne wobec przeciwników politycznych, bo działają oni z reguły jako polityczni hejterzy.

Konta pracujące na rzecz Patryka Jakiego oraz #DrugaZmiana Tarczyńskiego to obecnie na politycznym TT najbardziej aktywne grupy działające w sposób skoordynowany. W ciągu kilku godzin potrafią wygenerować tysiące wzmianek w zasadzie na każdy wskazany przez „szefów” temat. Taka sytuacja miała miejsce właśnie w przypadku ACTA2. Dwa dni intensywnej aktywności wywołało wrażenie, że temat jest powszechny, budzi bardzo szerokie zainteresowanie, dosłownie każdy o nim mówi, i to na dodatek w ten sam sposób: czyli ACTA2 to cenzura, którą chce wprowadzić Platforma. Teza fałszywa – ale podobno kłamstwo powtórzone 1000 razy staję się prawdą.

Pierwszego dnia zasięg tematu na polskim TT wyniósł 4 mln osób, drugiego dnia – 2,5 mln. Oczywiście swoje zrobiły także duże media – jak wynika z zestawienia najbardziej popularnych tweetów, temat zainteresował przede wszystkim TVP Info, wpolityce.pl oraz Niezalezna.pl.

O ACTA2 oczywiście w politycznym kontekście mówiła także Beata Mazurek, rzeczniczka prasowa Prawa i Sprawiedliwości, tweetowało także oficjalne konto PiS-u,  prawicowi publicyści. Wspólna praca państwowych i prawicowych mediów, wypowiedzi rzeczniczki PiS oraz innych polityków, do tego tysiące wzmianek wygenerowanych przez grupy Jakiego i Tarczyńskiego – sprawiły, że nt. ACTA2 nie liczyły się fakty, tylko liczba powtórzeń przekazu.

Czy to manipulacja? Oczywiście. I co ważne – ten mechanizm wciąż działa.

 

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

Boty Dudy to nie wszystko. Polityczna manipulacja w sieci jest wszechobecna

Politycy w Polsce używają nie tylko botów. Powszechnie wykorzystywane są też inne internetowe narzędzia, a głównym problemem jest ich niejawność. Nie mamy pojęcia, że ulegamy wpływowi fake’owych kont, kupionych lajków czy automatycznie generowanych wpisów. Potrzebujemy przejrzystości i prawnych regulacji social mediów, by skończyć z manipulowaniem wyborcami.

Dowód na użycie botów, czyli automatycznych kont tworzących wpisy, w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy opublikowały w piątek Gazeta Wyborcza i Radio Zet. Dziennikarze Wojciech Czuchnowski i Mariusz Gierszewski znaleźli w dokumentach Państwowej Komisji Wyborczej załącznik do umowy zawartej przez Komitet Wyborczy  Dudy, w którym zapisano, że firma ma co miesiąc stworzyć tysiąc wątków tematycznych i dokonać 5 tys. wpisów automatycznych, za każdy otrzymując 2 zł. Pod umową znajduje się pieczęć i podpis pełnomocnika finansowego komitetu wyborczego. Umowę zawarto ze spółką ELCHUPACABRA. Jej właścicielami było dwóch asystentów posła PiS Adama Bielana.

Ta informacja wywołała burzę. Adam Bielan stwierdził, że umowa dotyczyła moderowania strony internetowej andrzejduda.pl (taki adres znajduje się w umowie), a nie używania botów, ale jednocześnie zaznaczył, że sam nie brał udziału w kampanii. Rzecznik prezydenta Błażej Spychalski zapewnił, że w kampanii Andrzeja Dudy nie podejmowano żadnych nieetycznych działań, a sam prezydent w sobotę na Twitterze napisał, że informacje medialne nt. botów to „typowy fake news”. Jednak treść opisanego załącznika jest jasna. Wpisy automatyczne nie mogą oznaczać nic więcej jak właśnie użycie botów – bo boty to konta generujące automatyczne reakcje lub komentarze w sieci.

Mamy twardy dowód

Oczywiście, wpisy mogły pojawiać się w różnych miejscach: w określonych mediach społecznościowych, na forach albo np. na stronie andrzejduda.pl. Niezależnie od miejsca 5 tys. wygenerowanych sztucznie komentarzy miesięcznie musiało mieć wpływ na wizerunek kandydata – lub jego przeciwnika, nie wiemy przecież, jaka była treść wpisów.

Nawet gdyby więc przyjąć wyjaśnienia za dobrą monetę i uznać, że wszystkie automatyczne wpisy pojawiały się na witrynie kandydata – także wtedy oddziaływały one na poglądy wyborców, nieświadomych, że czytają opinie nie prawdziwych ludzi, lecz sztucznych kont, i że opinie te zostały przygotowane przez firmę współpracującą ze sztabem wyborczym.

Najistotniejsze nie jest jednak to, gdzie automatyczne wpisy się pojawiały, tylko fakt, że mamy wreszcie twardy – inny niż analiza sieci – dowód na użycie płatnych sztucznych kont w kampanii.

Warto pamiętać, że mówimy o 2015 roku, kiedy to po raz pierwszy na tak dużą skalę w polskiej polityce wykorzystano tego typu narzędzia internetowe. Do ich stosowania przygotowany był sztab Dudy, nie był natomiast – sztab Komorowskiego. Nic nie wiedzieli o nich również wyborcy – i to jest najistotniejsze. O tym, jak wpływają na użytkowników sieci boty, mieliśmy się dowiedzieć dopiero rok później, po ujawnieniu praktyk internetowych w kampanii Trumpa. Dziś nikt nie jest więc w stanie ocenić, w jakim stopniu automaty wpłynęły na wynik polskich wyborów prezydenckich. Wiadomo jednak, że swoją rolę w zniechęcaniu wyborców do Bronisława Komorowskiego odegrało wyśmiewanie jego zachowań, mocno nakręcane właśnie w mediach społecznościowych.

Trolle: milionowe zasięgi w ciągu kilku godzin

Ale konta automatyczne to tylko jedno z kilku używanych narzędzi. Innym są konta trollerskie, zorganizowane w duże grupy, mające swoich koordynatorów. Ich celem jest sianie hejtu i ośmieszanie konkretnych akcji, wpisów czy ludzi. Trolli używał zarówno PiS, jak i PO – do czego przyznała się w 2015 roku premier Ewa Kopacz. Była to wówczas reakcja PO na działania PiS-u w kampanii prezydenckiej. Grupy trollerskie działające po prawej stronie działają jednak do dziś, i są na tyle dobrze zorganizowane, że potrafią w ciągu kilku godzin, przy wsparciu prawicowych portali informacyjnych, wygenerować na Twitterze akcję, która dociera do miliona użytkowników. Jedną z ostatnich była sytuacja, gdy na Twitterze pojawił się filmik z Rafałem Trzaskowskim, kandydatem Koalicji Obywatelskiej (PO i .N) na prezydenta Warszawy, mocującym prowizorycznie szybę do drzwi za pomocą taśmy klejącej. Film był powszechnie obśmiewany, ale po jakimś czasie prawa strona stworzyła hashtag #RobotaRafała – i to właśnie on w ciągu dwóch godzin zdobył milionowy zasięg na Twitterze. W szczycie aktywności tweety z hashtagiem pojawiały się co kilkanaście sekund. To samo działo się w przypadku hashtagu #ACTA2 – prawa strona wykorzystała go do uderzenia w Platformę, w szczytowym momencie tweety pojawiały się z częstotliwością 42 wpisów na minutę.

Czy podczas takich akcji wykorzystywane są boty? Możliwe. Boty służą przede wszystkim do rozpowszechniania określonych treści w sieci. Generują niskie zasięgi (ponieważ zazwyczaj nikt takich kont nie obserwuje albo są to nieliczni użytkownicy), ale za to wysokie liczby reakcji pod postem. A to jest sygnał dla algorytmów obsługujących media społecznościowe, by promować angażujący wpis, pokazując go większej liczbie użytkowników. Boty można wykorzystać również do zamieszczania automatycznych wpisów czy komentarzy. Z reguły są one podobne do siebie, mało finezyjne w treści – ale wpływają już nie tylko na algorytmy, ale też na psychikę czytelników.

Uruchamia się wówczas tzw. zasada społecznego dowodu słuszności, opisana przez znanego włoskiego psychologa Roberta B. Cialdiniego: kiedy nie wiemy, jak się zachować, kierujemy się tym, co robi większość. Dlatego najłatwiej jest nam zareagować na wpis tak samo, jak inni. Im więcej osób uważa jakiś wpis za wartościowy, tym chętniej do nich dołączymy.

A jeśli zobaczymy dużo komentarzy krytycznych, obśmiewających post czy osobę, też chętnie przyjmujemy to samo zdanie, głównie po to, by poczuć się bezpiecznie i komfortowo. Automatycznie generowane, sztuczne wpisy, podobnie jak trolle, mogą w ten sposób wpływać na nasz sposób myślenia np. o konkretnym kandydacie.

500 tweetów dziennie – boty na politycznych usługach

W 2015 roku boty były nowością w polskiej polityce. Dziś są powszechnym narzędziem. Choć polscy politycy twierdzą, że ich nie używają, tak naprawdę korzysta z nich wiele ugrupowań. Niektórzy politycy kupują też komercyjne lajki czy fanów, by poprawić swój wizerunek w mediach społecznościowych. W użyciu są także lajki ukryte, czyli takie, które podnoszą liczbę reakcji pod wpisem, ale same pozostają niewidoczne. To też służy oddziaływaniu na algorytmy.

Przykładem bota opozycyjnego jest konto „Witold Głogowski”. Istnieje przynajmniej siedem kont o nieco różniących się od siebie nazwach, ale założonych na to samo nazwisko.

Konta były aktywne w różnych okresach, obecnie są nieużywane – ale łatwo na przykładzie jednego z nich zaobserwować sposób działania botów. Konto @WitoldOgowski działało – jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia Social Bearing – od 24 września 2017 roku. Jego ostatni tweet pochodzi z 12 listopada 2017. Przez 49 dni konto wygenerowało 26765 tweetów, z czego 99 proc. to były retweety, czyli wpisy podane dalej – to bardzo charakterystyczna struktura dla botów, które nie tworzą własnych treści. Oznacza to, że dziennie ten bot podawał dalej 546 tweetów. Po czym zamilkł i dziś jest to konto nieaktywne.

Z lewej strony znajdują się dane ogólne na temat konta; liczba tweetów na dzień liczona jest tak, jakby konto cały czas było aktywne, choć nie działa od listopada 2017, stąd różnica w danej na wykresie i w artykule; po prawej stronie pokazywana jest struktura części analizowanych tweetów, stąd inne liczby całościowe)

Na rzecz prawej strony działało natomiast choćby konto @AwekWolny, już nieistniejące, które opisywałam w czerwcu w artykule na temat botów aktywnych podczas kampanii prezydenckiej w Warszawie. Było charakterystyczne, bo (jak widać na poniższych screenach) m.in. wielokrotnie publikowało te same treści lub zdjęcia, o treści anty-opozycyjnej oraz korzystnej dla PiS. Dziennie tworzyło w ten sposób średnio 173 tweety.

Inne, wciąż aktywne konto działające na rzecz PiS, nosi nazwę @kozalinka53, istnieje od grudnia 2015 roku, wygenerowało 126531 tweetów, a w ostatnich sześciu dniach – 2596 tweetów, czyli średnio 432 tweety dziennie, i są to same re-tweety, nie ma żadnej własnej aktywności. Teoretycznie jest możliwe, że takie konto obsługuje człowiek, który non stop podaje dalej czyjeś tweety – ale nawet jeśli, to jego wpływ w sieci jest dokładnie taki sam jak automatycznych kont. A przecież chodzi właśnie o oddziaływanie, a nie o to, czy udało się czynność podawania dalej zautomatyzować, czy też wciąż klikaniem zajmuje się człowiek.

Warto przy tym wiedzieć, że zarządzający botami programiści mogą w każdej chwili zrezygnować z automatyzacji konta, a wtedy – np. dla udowodnienia, że wcale nie mamy do czynienia z botem, pojawia się na nim kilka zwyczajnych wpisów. To nie zmienia jednak ogólnego jego zachowania.  Z tego powodu jednak naukowcy zajmujący się botami ostrożnie je opisują, wskazując głównie na charakterystyczną strukturę ich aktywności, poza tym mówią również o cyborgach – czyli kontach łączących aktywność maszyny i człowieka, oraz ogólnie o kontach fake`owych, czyli takich, za którymi nie stoi zwyczajny, nieopłacany użytkownik social media. Są ich miliony.  Jak podawała niedawno Gazeta Wyborcza, wg najnowszych danych na Facebooku istnieje nawet 90 mln fałszywych kont, na Twitterze – do 10 mln. Większość jest wykorzystywana w biznesie, nie w polityce.

Potrzebujemy jawności w korzystaniu z narzędzi internetowych w kampanii

W polskiej sieci jest też wiele uśpionych botów, które obserwują czołówkę polskiej sceny politycznej. Nowe fermy botów pojawiające się co jakiś czas obserwuję od listopada 2017  zarówno u prezydenta Andrzeja Dudy, Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny, jak i Janusza Korwin-Mikkego, innych krajowych polityków czy znanych publicystów. Są wśród nich konta zarówno polskie, jak i zagraniczne (np. ferma chińskich botów z wiosny 2018). W lipcu, gdy Twitter oficjalnie zapowiedział, że usuwa fake’owe konta, w Polsce Jerzy Buzek stracił 2,97 proc. fanów, Andrzej Duda – 0,89 proc., a np. Ryszard Czarnecki – 1,24 proc.

To jednak nie w narzędziach leży główny problem dotyczący polskich kampanii wyborczych. Nowoczesne narzędzia internetowe są i będą używane. Najważniejsze jest, by nie służyły do manipulacji wyborcami.  A to oznacza jawność ich wykorzystania, która powinna być zapisana w Kodeksie Wyborczym. Podczas prac nad kodeksem konieczne będzie ustalenie, które narzędzia są dopuszczalne, a które nie.

  • Czy zgodzimy się jako społeczeństwo na boty, czy też uznamy, że są na tyle nieetyczne, iż nie mogą służyć do przekonywania wyborców?
  • A co z kupowaniem fanów lub lajków?
  • Jeśli jest to dopuszczalne, w jaki sposób my jako użytkownicy social media powinniśmy się o takiej praktyce dowiadywać?
  • Co z sytuacją, gdy reklamę wyborczą finansuje ktoś z zewnątrz, np. z innego państwa – a może się to dziać nawet bez wiedzy osoby reklamowanej?

Taka dyskusja w Polsce się jeszcze nie odbyła, choć pilnie jej potrzebujemy.

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

Raport oksfordzki: politycy manipulują wyborcami w social media na masową skalę. Także w Polsce

Politycy w dziesiątkach państw, także w Polsce, manipulują opinią publiczną w mediach społecznościowych. Płacą za to. Wydają miliony, by zmanipulować opinię publiczną i wpływać na decyzje wyborcze nieświadomych tego obywateli. W Polsce podstawowe metody manipulacji to atakowanie opozycji oraz używanie trolli do nękania konkretnych osób, społeczności lub organizacji. Nienawistne komunikaty są wykorzystywane systematycznie, a ich celem jest prześladowanie grup mniejszości i sprzeciwu politycznego. To się naprawdę dzieje, na polecenie polityków, zwłaszcza rządów i rządzących partii. Także w naszym kraju.

Raport o politycznej manipulacji w mediach społecznościowych opublikowała właśnie dwójka naukowców z Oxford University: Samantha Bradshaw i Philip N. Howard, w ramach uznanego projektu Computational Propaganda Project. Od kilku lat zespół naukowców bada sposoby powstawania i szerzenia cyfrowej propagandy w dziesiątkach państw. Pierwsza analiza poświęcona polskim mediom społecznościowym powstała rok temu. Teraz naukowcy uwzględnili nasz kraj w ramach badań nad social media w 48 krajach świata.

Raport oksfordzki to jeden z pierwszych publicznie prezentowanych dokumentów, w którym nie tylko powiedziano otwarcie o propagandzie w polskich mediach społecznościowych, ale też wyraźnie wskazano, że metody te stosowane są przez rząd i partie polityczne. „Ten raport analizuje, jak rządowe wojska cybernetyczne wykorzystują propagandę cyfrową do kształtowania opinii publicznej” – piszą jednoznacznie autorzy raportu. Dane dotyczące Polski pochodzą z lat 2015-2017 r., czyli z czasów rządów PiS.

„Potężni polityczni aktorzy coraz silniej wykorzystują media społecznościowe do manipulowania opinią publiczną i podważania procesów demokratycznych. W 30 z 48 krajów znaleźliśmy dowody na wykorzystanie propagandy informatycznej podczas wyborów lub referendów” – podkreślają naukowcy. –  „W rozwijających się i zachodnich demokracjach używa się wyrafinowanej analizy danych oraz robotów politycznych do zatruwania środowiska informacyjnego, promowania sceptycyzmu i nieufności, polaryzowania społeczeństwa oraz podważania procesów demokratycznych. W bardziej autorytarnych reżimach partie rządzące stosują te same strategie w ramach szerszych działań, których celem jest wygranie wyborów.”

 

Fałszywe konta w sieci – za ich pomocą manipulują nami politycy

Powszechnie używanym przez polityków narzędziem manipulacji są fałszywe konta w mediach społecznościowych. Mogą to być konta prowadzone przez ludzi, konta zautomatyzowane (boty) lub łączące ze sobą aktywność człowieka i automatu (cyborgi). Boty służą głównie do wysokiego pozycjonowania korzystnych dla zleceniodawców informacji, upowszechniania hashtagów – pozytywnych lub służących do atakowania określonych osób czy społeczności. Coraz częściej są też wykorzystywane do masowego zgłaszania legalnych treści i kont do właściciela platformy społecznościowej, co skutkuje czasowym zawieszeniem konta, nawet gdy nie naruszyło ono regulaminu platformy.

Patrząc z perspektywy innych państw możemy powiedzieć, że choć w Polsce manipulacja polityczna funkcjonuje, nie jest jeszcze aż tak źle jak w wielu innych krajach: cyfrowa propaganda jest u nas szerzona za pomocą dość prostych technologicznie narzędzi, nie wykorzystuje się też wszystkich technik manipulacji, a tylko dwie z nich. Autorzy raportu znaleźli dowody na to, że manipulacja w Polsce odbywa się za pomocą kont obsługiwanych ręcznie, a więc niezautomatyzowanych. Jednak raport innego naukowca z tego samego zespołu Roberta Gorwy, który rok wcześniej analizował bardzo szczegółowo polskie media społecznościowe, wykazał istnienie w Polsce aktywnych botów, reprezentujących w większości prawicowe poglądy. Choć nie było ich zbyt dużo, bo zaledwie kilkaset (badanie z 2015- pierwsza połowa 2017), zwracały uwagę swoją wyjątkowo wysoką aktywnością.

 

Politycy opłacają dziś kampanie dezinformacyjne, nie promocyjne

Oczywiście, politycy nie sterują fake`owymi kontami osobiście, tylko zatrudniają firmy komunikacyjne. Jak podkreślają naukowcy, rozrasta się baza nieautoryzowanych firm, które masowo używają fałszywych kont w mediach społecznościowych, trolli oraz botów, zmieniając w ten sposób przebieg rozmów prowadzonych w social media, generując fałszywą popularność, wpływając na programy polityczne, przekaz w mediach oraz opinie cieszących się autorytetem ekspertów.

Rządy i partie finansują więc dziś nie tyle kampanie promocyjne (np., wyborcze), co kampanie dezinformacyjne. Jak wynika z faktur w niektórych badanych krajach, wydatki na te cele idą w grube miliony dolarów. Tylko w Rosji budżet roczny to 10 milionów dolarów, zaś w USA odkryto faktury z kilku lat na (w sumie) 452 miliony dolarów. Autorzy nie są w posiadaniu żadnych rachunków z Polski – co nie oznacza, że ich nie ma, lecz że autorzy do takich nie dotarli. Zwłaszcza że to właśnie Polskę wymienia się wśród państw, w których prowadzona jest oficjalna współpraca między partiami politycznymi a firmami PR i konsultingowymi w zakresie rozpowszechniania zmanipulowanej propagandy cyfrowej podczas wyborów. Nie ma więc mowy o wolontariuszach pracujących na rzecz konkretnych organizacji politycznych, lecz o profesjonalnym, płatnym działaniu na zlecenie.

 

Polska: atakowanie opozycji i nękanie za pomocą trolli

Jakie sposoby działania wybierają firmy zajmujące się manipulacją w sieci? Pierwszą metodą jest wpływanie na przebieg dyskusji w social media tak, by potoczyła się ona w kierunku właściwym dla zleceniodawców. Osiąga się to za pomocą:

– rozpowszechniania pro-rządowej lub pro-partyjnej propagandy,

– atakowania opozycji lub prowadzenia kampanii oszczerstw,

– odwracania uwagi w dyskusji od ważnych kwestii.

Zdaniem naukowców w Polsce mamy do czynienia przede wszystkim z atakowaniem opozycji i prowadzeniem kampanii oszczerstw. W naszym kraju stosowana jest również druga strategia, polegająca na wykorzystaniu tzw. trolli, czyli kont (najczęściej fałszywych), które atakują, znieważają i obrażają konkretne osoby lub społeczności – posługując się przy tym mową nienawiści lub różnymi metodami nękania online (czyli mobbingu cyfrowego).

„Te ukierunkowane i nienawistne komunikaty są stosowane jako systematyczne próby prześladowania mniejszości i grup sprzeciwu politycznego, zarówno w kontekście wyborów, jak i pozawyborczo. Używa się ich jako narzędzia kontroli społecznej w reżimach autorytarnych. Znaleźliśmy raporty o sponsorowanych przez państwo kampaniach trollingowych skierowanych do dysydentów politycznych, członków opozycji lub dziennikarzy w 27 z 48 krajów w naszej próbie:” – podkreślają naukowcy. Niestety, nie wymieniają, jakie to państwa.

Zespoły cybernetyczne tworzą też własne treści: zmanipulowane filmy, fake`owe zdjęcia, memy, a nawet strony internetowe z informacjami. Publikują komentarze na forach internetowych, uczestniczą w setkach dyskusji na popularnych portalach i platformach społecznościowych. Oczywiście wykorzystywane jest także polityczne mikrotargetowanie, czyli kierowanie reklam politycznych do wąskich grup odbiorców na podstawie ich psychologicznych danych i śladów pozostawionych w sieci, najczęściej bez wiedzy użytkowników social media.

 

Walka z fake newsami w wydaniu rządowym można oznaczać cenzurę

Sprawdźmy, jak to wygląda w innych krajach. Rosja wykorzystuje wszystkie możliwości internetowe: korzysta z każdego rodzaju fałszywych kont oraz ze wszystkich znanych technik manipulacji. Równie rozwinięta manipulacja polityczna ma miejsce jeszcze na Tajwanie, w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Wielkiej Brytanii, Azerbejdżanie i Brazylii. Tylko odrobinę delikatniej manipulowani są Niemcy. Najspokojniej jest w Holandii, w której co prawda działają boty, ale nie ma trolli ani atakowania opozycji czy szerzenia pro-rządowych treści, oraz w Czechach i Nigerii.  W Izraelu boty wspomagają rząd, na Węgrzech sytuacja wygląda bardzo podobnie do Polski.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że coraz częściej zespoły rządowe tworzą własne aplikacje czy portale, które mają walczyć z fake newsami rozpowszechnianymi w sieci. W niektórych krajach zespoły te zajmują się dementowaniem fałszywych informacji lub umożliwiają ich zgłaszanie obywatelom (np. w Kolumbii czy we Włoszech), ale niestety zdarza się również, że te same portale wykorzystywane są przez rząd do wprowadzania cenzury w Internecie lub do dalszego manipulowania opinią publiczną.

 

Manipulacja w sieci narusza fundamenty demokracji

Naukowcy zwracają uwagę, że w wielu państwach, także demokratycznych, prawo wyborcze nie nadąża za zmieniającymi się metodami wpływania polityków na opinię publiczną, dlatego często nie wiadomo nawet, czy tego typu działania naruszają przepisy wyborcze czy nie. Zdaniem autorów raportu jest jednak sprawą oczywistą i bezdyskusyjną, że techniki cyfrowej manipulacji stosowane przez rządy i partie naruszają normy demokratycznej praktyki. „Aby zacząć zajmować się tymi wyzwaniami, musimy opracować mocniejsze zasady i normy dotyczące korzystania z mediów społecznościowych, dużych zbiorów danych i nowych technologii informacyjnych podczas wyborów. (…) Patrząc na wzrost aktywności zespołów cybernetycznych w latach 2017-2018 widać, że te strategie cyfrowej manipulacji używane są globalnie. Nie możemy czekać, aż sądy krajowe rozwiążą kwestie techniczne i stwierdza, że doszło do wykroczenia po przeprowadzeniu wyborów lub referendum. Ochrona naszych demokracji oznacza ustalanie zasad uczciwej gry przed dniem głosowania, nie po nim.”

Prezentowany raport jest chyba pierwszym dokumentem, w którym jawnie i otwarcie mówi się nie tylko o istnieniu manipulacji w mediach społecznościowych, ale też obarcza się odpowiedzialnością za nie rządy i partie polityczne. Oraz wskazuje, że obrona demokracji wymaga zajęcia się tym problemem, a nie chowania głowy w piasek i korzystania z technik masowej manipulacji w imię własnego interesu. Warto przypomnieć, że manipulacja polega na przejmowaniu kontroli nad decyzjami podejmowanymi przez nieświadomych tego faktu ludzi. Można dziś śmiało powiedzieć, że wiele osób, także Polaków, podejmuje dziś decyzje wyborcze pod wpływem politycznej manipulacji. I to właśnie jest w tym raporcie najbardziej przerażające: kiedy uświadamiamy sobie, że to się dzieje naprawdę. I że jesteśmy ofiarami tych działań.

Cały raport:

http://comprop.oii.ox.ac.uk/wp-content/uploads/sites/93/2018/07/ct2018.pdf

 

tekst ukazał się także na portalu OKO.Press

 

 

 

#ToMyBoty – akcja na Twitterze prezentem dla opozycji

Wystarczyło zidentyfikowanie kilku kont jako automatycznych botów wspierających kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, by wywołać gwałtowną akcję hejterską oraz doprowadzić do ujawnienia się na Twitterze 2,5 tysiąca kont tzw. „prawej strony”.  Taka reakcja na mój artykuł okazała się prawdziwym prezentem dla opozycji.

W niedzielę opublikowałam analizę rankingów kont, które w ostatnim miesiącu tweetowały najwięcej na temat obu głównych kandydatów na prezydenta Warszawy: Rafała Trzaskowskiego i Patryka Jakiego. Analizowałam w sumie 20 najczęściej tweetujących użytkowników – po 10 z rankingu każdego z kandydatów, pracując w oparciu o te same narzędzia do analizy ilościowej: Unamo i Twitonomy, oraz stosując analizę jakościową dla każdego konta.

Wnioski z analizy wskazywały, że wśród tej dwudziestki mamy do czynienia z sześcioma kontami botowymi – czyli działającymi automatycznie. Wyliczyłam, ile średnio tweetów dziennie podają dalej (rekordzista 450 dziennie przez cały rok).  Wszystkie boty rozpowszechniały treści korzystne dla Patryka Jakiego, a niekorzystne dla Rafała Trzaskowskiego. Opisałam sześć botów – a jednak zwolennicy kandydata uznali, że nazywam botem każdego użytkownika, popierającego ministra Jakiego. Co więcej – uznali, że ich to obraża. I zareagowali zgodnie z tym przekonaniem.

 

Zwolennicy się ujawniają – akcja #ToMyBoty

W niedzielę moja publikacja rozchodziła się w sieci intensywnie, ale na zaplanowaną reakcję trzeba było poczekać do poniedziałku.  Około południa pojawiły się tweety z informacją o akcji #ToMyBoty z hasłem: „Wrzucamy foty z reala lub boty i cyborgi. Nie damy z siebie zrobić botów!”. Czyli  – ujawniamy się. Akcja rozpoczęła się o godz. 16 i oficjalnie trwała  do północy. Konta organizujące ją były anonimowe, jednak szybko do działań włączył się współpracownik Patryka Jakiego, członek Komisji Reprywatyzacyjnej Sebastian Kaleta. Udostępnił bardzo śmiesznego GIF-a, na którym widać, jak udaje robota.

tomyboty_kaleta

Tweety z hashtagiem #ToMyBoty pisał także sam Patryk Jaki. Akcję wspierały media: TV Republika oraz portal niezależna.pl, na których można było przeczytać, że Sebastian Kaleta ze mnie „zadrwił” oraz „znokautował mnie” (publikując ów filmik). W artykułach informowano także, że akcja to efekt tego, iż użytkownicy Twittera źle reagują na nazywanie ich botami albo trollami. Do akcji włączyło się w sumie 2,5 tys. kont (dane na podst. Follow the hashtag, z godz. 21.00 12 czerwca) – część osób rzeczywiście wrzucała swoje zdjęcia, jednak część realizowała klasyczna akcję hejtującą.

Ciekawe było przyglądanie się, jakie między innymi konta (poza typowymi użytkownikami) aktywnie włączają się w tę akcję. Przytoczę kilka nazw (pisownia oryginalna): ZającCoKicToKloc, Dumanarodu, Wraża purchawa, Kapitan Nomada, brat pit, Armikorg, Win Iks Pe, Żółwik_Ben_Bot, Efka Konefka, Lefties Vanquisher, Pierożki bezglutenowe, hr. Faflunin, Parva Dick.

Żadne z opisanych przeze mnie w artykule kont nie zamieściło zdjęcia realnego człowieka.

Jednocześnie w sieci rozpowszechniano nagranie sprzed dwóch lat (oczywiście bez podania daty jego sporządzenia), na którym widać moją rozmowę z autorem nagrania podczas pierwszego w Białymstoku Klubu Obywatelskiego. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego, jednak „prawa strona” użyła go do udowadniania moich (jawnych) powiązań politycznych. Filmik pojawił się na Twitterze już po raz drugi – pierwszy raz konto o nazwie Czerwone Potworki zaczęło go rozpowszechniać, gdy napisałam analizę o powiązaniach personalnych grupy radykalnych polityków prawicy.

 

Cyfrowy mobbing – czyli jak „prawa strona” usiłuje przejąć kontrolę

Cel takich personalnych działań zawsze jest oczywisty  – chodzi o podważenie wiarygodności, ale też doprowadzenie do tzw. efektu zamrożenia. Powoduje on, że człowiek poddany cyfrowemu mobbingowi (tak coraz częściej na świecie nazywa się tego typu ataki) najpierw przestaje bronić swoich racji, a potem wycofuje się ze swoich działań – ze strachu przed kolejną reakcją albo z powodu zniechęcenia. Co charakterystyczne, w atakach nie sposób dopatrzeć się choćby elementów merytorycznej krytyki, są to wyłącznie działania mobbingujące, ośmieszające i poniżające.

Tego typu zachowań doświadczyli ostatnio m.in.: prof. Michał Bilewicz, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, po wykładzie nt. badań nad polskim antysemityzmem; protestujący w Sejmie niepełnosprawni i ich rodziny; rodzina Stanisława Gawłowskiego (sprawa z wynajmowanym mieszkaniem); oraz np. prezydent Lech Wałęsa, systematycznie od lat atakowany w mediach społecznościowych (tweety można znaleźć m.in. sprawdzając hashtag #Bolek). W ten sposób traktowani są także niektórzy dziennikarze, zwłaszcza pracujący w TVN24 lub w „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, nie u wszystkich pojawia się efekt  psychicznego zamrożenia, natomiast wielu doświadcza uczucia bezradności, ponieważ przy zmasowanym ataku jednostce trudno jest się w jakikolwiek sposób bronić. Gdy atak trwa krótko, można go przeczekać; gdy mobbing jest rozciągnięty na lata, tak jak każde nękanie ma realny wpływ na zachowanie człowieka. I nie ma znaczenia, czy odbywa się on w rzeczywistości, czy w świecie cyfrowym – naukowcy udowodnili już, że ludzki mózg reaguje w obu przypadkach identycznie. Warto mieć świadomość, że dziś w polskiej przestrzeni publicznej część osób poddawanych jest takiemu mobbingowi – to jedna z typowych sposobów „prawej strony” na to, by przejąć kontrolę nad sytuacją.

 

Akcja – doskonała dla opozycji!

Akcja #ToMyBoty przyniosła jednak także takie efekty, których organizatorzy nie przewidzieli. Do tej pory ugrupowania opozycyjne nie wiedziały, jaka jest liczba kont popierających prawicę, zdolnych do szybkiej mobilizacji i przeprowadzenia akcji na Twitterze. Wielokrotnie usiłowano oszacować wielkość tej grupy, ale nie bardzo było jak to zrobić. Teraz, dzięki monitorowaniu akcyjnego hashtagu, który nigdy wcześniej nie był używany, oraz nie wywoływał emocji w innych grupach społecznych, udało się tę liczbę dość dokładnie określić.  Tweety pisało i dystrybuowało ok. 2,5 tys. kont (dane z 12 czerwca, godz. 21).  Jednocześnie analityka pozwoliła zlokalizować te konta. Według narzędzia Follow the hashtag, najwięcej wpisów powstało w… Sanoku. 12 czerwca rano na drugim miejscu wśród miejscowości był Kraków, a dopiero na trzecim tak ważna obecnie dla Patryka Jakiego Warszawa. Do wieczora Warszawa wskoczyła na drugie miejsce, ale Sanok pozostał liderem.

tomyboty_podsumow

Akcja zaplanowana jako uderzenie we mnie, a pośrednio – w opozycję, doprowadziła do identyfikacji kont „prawej strony” (piszę o tym ze świadomością marginesu błędu oraz włączenia się w działanie akcyjne jakiegoś odsetka  osób niezależnych) – i opozycja będzie mogła te informacje wykorzystać. Paradoks? Oczywiście. „Prawa strona” Twittera, przyzwyczajona do tego, że rządzi w mediach społecznościowych, powoli zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją.  Ci, którzy wpływali np. na wyniki wszystkich sond zamieszczanych na TT, cytowanych często później przez sprzyjające media, ostatnio ponieśli bolesną porażkę. Ksiądz Janusz Chyła, aktywny użytkownik Twittera, postanowił zapytać internautów korzystających z tego medium społecznościowego, czym jest dla nich małżeństwo: związkiem mężczyzny z kobietą czy też dopuszczalne są „inne warianty” małżeństwa.  Sonda wywołała mobilizację osób, którzy nie należą do „prawej strony” i okazało się, że na opcję „inne warianty” zagłosowało 53 proc. biorących udział w głosowaniu. W sumie oddano aż 20488 głosów. To była bolesna porażka, bo dotykała istotnej dla prawicy kwestii światpoglądowej.

Paradoksalnie oznaką tracenia kontroli nad mediami społecznościowymi okazała się także akcja #ToMyBoty.  Bo choć ilościowo była dla „prawej strony” sukcesem – potwierdziła aktywność 2,5 tys. kont – to przecież organizując ją nie przewidziano jej skutków politycznych, bardzo istotnych w czasie przedwyborczym. Za chwilę sprawdzanie geolokalizacji tweetów może stać się najprostszym narzędziem do tego, by udowodnić konkretnemu kandydatowi w wyborach samorządowych, że choć ilościowo tzw. „wygrywa internety”, to w rzeczywistości duża liczba internetowych wzmianek wynika z działań kont znajdujących się poza obszarem jego kandydowania. Czyli: w żaden sposób nie przekłada się to na jego rzeczywiste poparcie. Tak jak z Patrykiem Jakim – jego zwolennicy w Sanoku nie wpłyną na rzeczywisty wynik wyborów w Warszawie.

Akcja daje opozycji jeszcze jedną możliwość techniczną. Na Twitterze istnieje opcja, która pozwala na eksportowanie i importowanie list zablokowanych kont – po to, by jedna osoba mogła przekazać drugiej listę, na podstawie której da się zablokować konta np. łamiące zasady społeczności. Teraz wystarczy sporządzić listę z kont biorących udział w akcji #ToMyBoty – by cała opozycja mogła w prosty sposób wyłączyć widoczność swoich profili dla istotnej części „prawej strony” Twittera.

 

Kiedy nazwy używane przez naukowców odbierane są jako wyzwiska…

Być może jednak najciekawszy jest  zupełnie inny wniosek płynący z całej akcji. Otóż jak się okazało, dla sporej części uczestników akcji słowo „bot” okazało się… wyzwiskiem. Jeszcze gorzej było, gdy napisałam, że konta, łączące botową automatyzację ze sporadyczną aktywnością realnego człowieka, nazywa się cyborgami. Takim nazewnictwem posługuje się m.in. jeden z najintensywniej badających konta na Twitterze think tanków na świecie – amerykański Atlantic Coucil`s Digital Forensic Research Lab (w skrócie: DFRLab). Nazwy te nie są wyzwiskami, pozwalają po prostu określać konta na podstawie sposobów ich działania. Kto chce się dowiedzieć o tym więcej, polecam artykuł: https://medium.com/@DFRLab/human-bot-or-cyborg-41273cdb1e17, oraz tekst naukowy: https://www.eecis.udel.edu/~hnw/paper/acsac10.pdf.

Jednak użytkownicy odebrali te nazwy jako obraźliwe, między innymi dlatego zareagowali bardzo emocjonalnie. „Nie do końca pełnoletnia, ile wyzwisk już słyszałam, że jestem pisiorą. Dołączam do akcji” – tweetowała młoda dziewczyna, wrzucając swoje zdjęcie. To był zresztą częsty przekaz od uczestników: „znowu nas wyzywają!”.

W tej sytuacji aż się boję napisać, że konta, które Twitter zawiesza za naruszenie zasad społeczności (np. za wulgaryzmy, nękanie, pornografię etc.), a one ponownie odradzają się pod tą samą lub podobną nazwą użytkownika (o takich „znikających” dla systemów analitycznych kontach także pisałam w ostatniej analizie), DFRLab nazywa „revenants”. Co na język polski tłumaczy się jako upiory, duchy albo… zombie.

Tekst okazał się również na portalu Oko Press.

Ps. Żebyście nie mieli Państwo wątpliwości: analizę kont najwięcej tweetujących o kandydatach na prezydenta Warszawy wykonałam z własnej inicjatywy, podobnie jak moje poprzednie publikacje prezentowane na blogu. Nie zleciła mi jej wykonania żadna partia ani żadne ugrupowanie. Żadne ugrupowanie mi za nią nie zapłaciło. Jak doskonale wiecie, analizuję media społecznościowe w zakresie polskiej polityki od ponad roku – i zamierzam to robić dalej.  Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników! 🙂

Mamy boty w kampanii na prezydenta Warszawy! Wspierają Patryka Jakiego

Ranking pierwszych dziesięciu kont na Twitterze, które w ciągu ostatniego miesiąca tweetowały najwięcej nt. Patryka Jakiego, wygląda tak: jedno konto nie istnieje, pięć to konta botowe, cztery – prawdziwe. Taki sam ranking nt. Rafała Trzaskowskiego: dwa konta nie istnieją, cztery to boty, cztery – konta prawdziwe. Jaka jest różnica między rankingami? Światopoglądowa. Poza dwoma kontami wszystkie pozostałe – w tym oczywiście boty – działają na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.

W piątek, 8 czerwca, postanowiłam sprawdzić, kto najczęściej tweetuje na temat  głównych kandydatów w wyborach na prezydenta Warszawy. Użyłam do tego narzędzia analitycznego Unamo, które m.in. tworzy rankingi autorów tweetów na podst. liczby wypowiedzi, zasięgów czy popularności. I odkryłam piękne, klasyczne, ciężko pracujące boty – wszystkie działające na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Trzaskowskiemu. W rankingach obu kandydatów tylko dwa konta nie rozpowszechniały tak sprofilowanych treści. Były to: konto medium @300polityka oraz konto zwolennika kandydata Koalicji Obywatelskiej.

Ranking autorów pod względem liczby wypowiedzi nt. Patryka Jakiego wygląda tak:

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Przeanalizowałam te konta. Pierwsze dwa już nie istnieją. Liderka rankingu – Krystyna, teraz funkcjonuje pod nową nazwą użytkownika – nie @KGrzadzka, tylko @krystynaWarsaw, ale sieje tą samą treść co wcześniej. Zmiany nazw to w ogóle nowe, ciekawe zjawisko – piszę o nim szerzej w postscriptum pod tekstem. Konto Krystyny zostało utworzone w maju 2017 r., ma więc niewiele ponad rok, ale już wygenerowało 186 tys. tweetów. Daje to średnio 427 tweetów dziennie – a w zasadzie retweetów, nie znalazłam bowiem ani jednego postu napisanego przez Krystynę. Według Oxford Internet Institute boty można rozpoznać, gdy dziennie podają dalej 50 postów i więcej, natomiast amerykański think tank DFRLab uważa za graniczną wartość 72 posty podane dalej w ciągu dnia (i więcej). Krystyna pracuje więc bardziej intensywnie niż standardowy bot. Jakiego typu treści rozpowszechnia? Zawsze antyopozycyjne i proPiS-owskie. Jeśli chodzi o wybory w Warszawie – retweetuje posty wspierające Jakiego i ośmieszające Trzaskowskiego.

 

Drugie konto – o nazwie „Jesteśmy za PiS” – nie istnieje i nie znalazłam go (a piszę to 9 czerwca) nawet pod inną nazwą użytkownika. Dwa kolejne miejsca w rankingu znów zajmują boty: @kozalinka53 tylko 8 czerwca (do godz. 19.30)  retweetowała aż 220 tweetów związanych z PiS-em oraz o treściach antyopozycyjnych, w tym 29 dotyczyło Jakiego i/lub Trzaskowskiego.

 

 

Kolejne konto – @Kgb08Maria – tylko 8 czerwca do godz. 19.00 retweetowało 192 tweety pro-PiS i antyopozycyjne, w tym 23 związane z kandydatami na prezydenta Warszawy.

 

 

W rankingu mamy jeszcze dwa inne konta działające zgodnie z regułami funkcjonowania botów – na miejscach: 7 i 8. Sławek Wolny (@AwekWolny) to konto istniejące od kwietnia 2018, retweetujące średnio 124 tweety dziennie. Na poniższych przykładach doskonale widać typową dla bota (poza czystymi retweetami) aktywność: ma on zaprogramowany konkretny tekst, ciągle ten sam, który podaje jako swój podczas cytowania innego tweeta. W tym przypadku były to dwa zdania: „Musimy to zrobić! Wyprawimy PO pochówek”, które wielokrotnie się powtarzały. Poza tym oczywiście Sławek Wolny retweetował to, co korzystne dla Jakiego i niekorzystne dla Trzaskowskiego.

 

 

Kris (@urwis1977) działa od lipca 2017 r. i jest rekordzistą – retweetuje średnio 450 tweetów dziennie. Przekazywane przez niego treści są identyczne jak te w analizowanych wcześniej kontach.

 

 

Kiedy przeanalizujemy z kolei ranking użytkowników, którzy tweetują najwięcej nt. Rafała Trzaskowskiego, okaże się, że większość kont jest powtórką z rankingu Patryka Jakiego.

trzaskowski_rankingliczbawypow_0806_2

 

Pięciu pierwszych użytkowników już znamy (drugi użytkownik to konto cechujące się normalnym rodzajem aktywności), szósty to znów bot. Natomiast na miejscach: siódmym i ósmym znajdują się autentyczni liderzy wśród kreatorów treści na temat Trzaskowskiego. Właśnie ich tweety podają dalej przeciwnicy kandydata Koalicji Obywatelskiej. Na 9. miejscu mamy zwolennika Trzaskowskiego, konto prawdziwe, a na dziesiątym – kolejne konto nieistniejące (prawdopodobnie usunięte albo przez jego twórcę, albo przez Twittera). Warto podkreślić – wśród 10 użytkowników TT najczęściej tweetujących o Rafale Trzaskowskim tylko jeden jest jego zwolennikiem. Zdecydowanie najwięcej postów wytwarzają jego przeciwnicy. To odwrotny układ niż u Patryka Jakiego – u niego najaktywniejsze są konta wspierające. Kandydat Koalicji Obywatelskiej na razie nie ma więc na TT wsparcia, które mogłoby zrównoważyć ataki przeciwników.

Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę dwóm innym rankingom – tym razem pokazującym autorów najpopularniejszych tweetów nt. kandydatów. W obu przypadkach są to zazwyczaj użytkownicy krytycznie nastawieni do danego polityka. I tak najpopularniejsze tweety nt. Patryka Jakiego to wpisy: prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz Grzegorza Drobiszewskiego ze Stowarzyszenia Młodzi Demokraci. Mamy też satyryczny Sok z Buraka, oraz posłów PO Cezarego Tomczyka i Borysa Budkę.  Za to na drugim miejscu jest sprzyjający Jakiemu poseł Dominik Tarczyński. Generalnie jednak to zestawienie niczym nie zaskakuje.

 

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Natomiast w rankingu dotyczącym Rafała Trzaskowskiego warto zwrócić uwagę na trzy konta. Otóż po pierwsze widać wyraźnie, że o Trzaskowskim tweetują krytycznie m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz z ugrupowania Wolni i Solidarni, były lider Młodzieży Wszechpolskiej; współpracownik Jakiego z Ministerstwa Sprawiedliwości Sebastian Kaleta, wiceprzewodniczący Komisji Reprywatyzacyjnej; oraz znany na TT z kontrowersyjnych wpisów Radosław Poszwiński, od niedawna pracownik TVP Info.

trzaskowski_rankingautorow_0806 

Moją uwagę zwraca też konto znajdujące się na drugim miejscu – pana Waldemara. Jest to użytkownik, który był mocno zaangażowany w tworzenie negatywnych postów wobec rodzin osób niepełnosprawnych protestujących w Sejmie – był liderem w zestawieniu influencerów, które uzyskałam podczas analizy wpisów na ten temat (także na bazie narzędzia Unamo).

influ2

Reasumując: analizowane przeze mnie rankingi ujawniają przede wszystkim, że na rzecz Patryka Jakiego na Twitterze już teraz pracują boty (choć oficjalnie kampania jeszcze się nie zaczęła). Służą one rozpowszechnianiu treści pozytywnych dla Jakiego, a negatywnych dla jego kontrkandydata. Kiedy więc czytacie ilościowe zestawienia o tym, który z kandydatów na prezydenta Warszawy lepiej sobie radzi w Internecie, pamiętajcie koniecznie o ciężko pracujących botach.

Po drugie: widać również, że Rafał Trzaskowski nie ma obecnie na Twitterze wspierających go kont, które by równoważyły Twitterową aktywność przeciwników.

Po trzecie – w antykampanię wobec Trzaskowskiego zaangażowali się m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz, poseł Tarczyński, wiceszef Komisji Weryfikacyjnej Sebastian Kaleta i pracownik TVP Radosław Poszwiński. To pod względem politycznym dość ciekawe zestawienie personalne.

Nie mam wątpliwości, że to dopiero początek sieciowych zmagań politycznych. Prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła. Wydaje się, że boty zostaną użyte masowo dopiero w kluczowych miesiącach kampanii. Czy będą miały znaczenie dla wyników wyborów? Na pewno sprawią, że rozpowszechnianie przez nie tweety będą bardziej widoczne. Czy to spowoduje, że odbiorcy uwierzą w kreowany przez nie przekaz? O tym dopiero się przekonamy. Nie będziemy mieli powtórki z wyborów prezydenckich w 2015 roku, ponieważ sporo się już nauczyliśmy o mediach społecznościowych i wiemy, że nie we wszystko, co się na nich pojawia, można wierzyć. Popularne treści oddziałują jednak psychologicznie, mogą uruchomić mechanizm społecznego dowodu słuszności (czyli: słuszne jest to, o czym mówi większość), a to może przełożyć się na realne decyzje wyborców.  Może – ale nie musi. W Polsce Twitter ma znaczenie głównie jako medium docierające do polityków i dziennikarzy, nie do masowej liczby wyborców (ci są obecni raczej na Facebooku). Dlatego ogromne znaczenie będzie miało, czy i jak z przekazu kreowanego w opisany powyżej sposób skorzystają dziennikarze. To oni jako pierwsi podejmą decyzję, czy popularność narracji jest rzeczywistym odzwierciedleniem nastrojów społecznych, czy też efektem ciężkiej pracy botów.

 

Ps. Wspomniałam w tekście o nowym zjawisku, które po raz pierwszy zaobserwowałam analizując w maju hejt wobec protestujących w Sejmie matek osób z niepełnosprawnością. Otóż ostatnio niektóre konta na Twitterze, zwłaszcza botowe, często zmieniają nazwę użytkownika. Sprawia to, że choć konta widać w narzędziach analitycznych, nie jest łatwo je zidentyfikować – bo działają już pod inną nazwą. Dla każdego narzędzia analitycznego rozpoznającego konta po nazwie wygląda to tak, jakby konto nie istniało – choć tak naprawdę działa nadal.

Wydaje się, że może być to nowy sposób wymyślony w celu obejścia obostrzeń Twittera, który od pewnego czasu dużo drastyczniej podchodzi do botów i co jakiś czas usuwa je hurtowo – bazując jednak zapewne (przynajmniej częściowo) na nazwie użytkownika. Zmiana nazwy daje możliwość dalszego funkcjonowania konta. Nie wiem, czy konta te jednocześnie zmieniają też IP i e-mail – jeśli tak, tym trudniejsze są do wychwycenia przez system Twittera.

UPDATE:
11 czerwca 2018 r.: Pisząc ten tekst nie miałam wątpliwości, że zostanie on zaatakowany, a wiarygodność moich ustaleń będzie podważana na wszystkie sposoby.  Dlatego od początku podawałam nazwę narzędzia, pokazywałam jak najwięcej screenów oraz – co ważne – podawałam daty dokonywania analizy i pisania tekstu. Sposób działania konkretnego konta można bowiem bardzo szybko zmienić, a nieistniejące konta mogą się znów pojawić. To technicznie proste, jeśli tylko ma się kontakt z użytkownikami tych kont, czy z osobą kontem zarządzającą. Tak się właśnie dzieje z niektórymi z opisywanych kont. Nagle na koncie, które nie pisało żadnych tweetów własnych, pojawiają się normalne dyskusje. To też proste, wystarczy zmienić program, albo wyłączyć konto spod programu i zacząć na nim normalną aktywność. I wtedy można zacząć twierdzić, że to wcale nie bot, a Mierzyńska się myli. Cóż, na Zachodzie badający boty ukuli już nawet taki piękny termin – cyborg. To właśnie konto typowe dla bota, które od czasu do czasu wykazuje normalną, „ludzką” aktywność. A więc pozdrawiam cyborgi! 🙂

Cieszę się również, że podobno jedno z kont nieistniejących już istnieje – pod zupełnie zmienioną nazwą i użytkownika, i nazwa główną – ale: ponoć jest to samo konto. Tak jak pisałam w postscriptum, narzędzia analityczne takich „niby tych samych” kont nie rozpoznają. Niesamowicie cieszy mnie natomiast fakt, że dzięki tym działaniom – których celem jest podważenie wiarygodności tej analizy – wszyscy dowiemy się dużo więcej o niektórych kontach oraz sposobach działania w sieci. Pozdrawiam więc także tych, którzy od wczoraj gorączkowo zmieniają ustawienia. 😉

 

Bot czy nie bot? Nie wierzcie tym aplikacjom!

Sprawdziłam. Naprawdę nie warto wierzyć aplikacjom, które po naszym jednym kliknięciu analizują konta na Twitterze i pokazują, kto z naszych followersów oraz osób, które obserwujemy, to boty lub fake`i. Dlaczego nie warto? Bo ich wyniki są kompletnie niewiarygodne, niezgodne z rzeczywistością, a kierowanie się nimi zakrawałoby na absurd. Zobaczcie sami. Przeanalizowałam moje konto na Twitterze za pomocą trzech aplikacji. I teraz pokażę Wam wyniki. Mam wrażenie, że mówią same za siebie na tyle, że nie będę musiała dużo o nich pisać. 🙂

Najbardziej rozbawiła mnie aplikacja Bot or Not. Wśród osób, które obserwuję, znalazła dziesiątki – jej zdaniem – fake`o​wych kont. Najciekawsze, że są to konta powszechnie znanych w Polsce ludzi: osób publicznych, dziennikarzy, działaczy NGO`sów, redakcji dużych mediów oraz wielu innych jak najbardziej istniejących użytkowników Twittera. Absurd? Klasyczny.

tt1tt2tt3

Inna aplikacja – Botometer – działa z nieco większą delikatnością, pokazuje bowiem, jakie jest prawdopodobieństwo, iż dane konto to konto botowe. Co wykryła? Otóż najbardziej podobne do botów są jej zdaniem wszystkie konta instytucjonalne, np. Ośrodka Studiów Wschodnich czy Instytutu NASK.  Co prawda trzeba przyznać, że aplikacja uprzedza, iż często jako boty kwalifikuje konta „organizacyjne” (oryg. „organizational”)  – i, co ciekawe, za przykład podaje konto… Baracka Obamy.  Za podejrzane uznała też konta np. prezesa Stowarzyszenia „Miasto w Internecie”, dyrektora programowego Conrad Festival czy dziennikarza Jacka Nizinkiewicza. Tyle właśnie ma to wspólnego z prawdą….

tt13tt11tt12tt14

Na tym samy poziomie wiarygodności sytuuje się moim zdaniem aplikacja Fakers, która określa procentowo, ile kont danego użytkownika to konta aktywne i prawdziwe (czyli dobre), ile –  konta nieaktywne, a ile – fałszywe. Dziś sprawdziłam, jak wg tej aplikacji wyglądają followersi Patryka Jakiego. Gdyby uwierzyć w wyniki, tylko 7 proc. jego followersów to konta prawdziwych i aktywnych osób. I choć można mieć do fanów tego polityka rozmaite uwagi, tego typu procentowy wynik jest zwyczajnie bardzo mało prawdopodobny.

jaki_15maj2018

 

Każdy, kto kierowałby się wskazaniami tych aplikacji, zachowywałby się jak użytkownik GPS-a, który wjeżdża do rzeki, choć nie ma mostu – bo przecież GPS powiedział „jedź prosto”…

Dlaczego aplikacje w tak fałszywy sposób analizują konta? Na pewno jakiś wpływ na to ma fakt, że są to aplikacje powstające w innych państwach, anglojęzyczne. W tej typu analizie zawsze bierze się pod uwagę nie tylko ilościową aktywność konta, ale też treść postów – program analizuje ją w sposób założony przez programistę. Nierozpoznawanie niuansów językowych może łatwo prowadzić do fałszywych wyników. To jeden z elementów. Inne trudno jednoznacznie określić, ponieważ nie znamy algorytmów, na podstawie których działają przedstawione programy.  Można zgadywać, że sprawdzają liczbę tweetów dziennie, sposób reagowania na nie, włączanie się w dyskusję lub nie – ale zmiennych może być dużo więcej.

Dla nas jako użytkowników najważniejsze jest jednak to, że tego typu analizy nie są wiarygodne. I choć można się nimi pobawić, nie warto w nie wierzyć. Ani – tym bardziej – wyciągać z nich wniosków politycznych czy na ich podstawie pisać artykułów w mediach, a z tym mamy do czynienia coraz częściej. Te aplikacje to zabawki, a nie poważne narzędzia analityczne.

 

Na czym przewraca się PiS?

PiS-owi spada. Trendy sondażowe pokazują dość wyraźnie, że poparcie społeczne dla PiS-u zmniejsza się, choć oczywiście każda zmiana jest jeszcze możliwa, a fakt zwycięstwa opozycji w jednym sondażu do Parlamentu Europejskiego absolutnie niczego nie przesądza. Jednak czuć w powietrzu, że nastawienie ludzi do PiS-u się zmienia. To żaden masowy odwrót, lecz powolny proces, odczuwany głównie w dużych miastach. Do mniejszych miejscowości i wsi jeszcze nie dotarł, tu dużo jeszcze da się ugrać na patriotyzmie, suwerenie i wartościach narodowych. Lecz w większych miastach PiS powoli robi się passe. Przyjrzyjmy się, jakie błędy wizerunkowe mają na to największy wpływ.

Po pierwsze – PiS staje się dla wyborców wielkomiejskich coraz bardziej obciachowy. A to wyjątkowo silna broń. Gdy wyborcy zaczynają się wstydzić polityków, upadek jest tylko kwestią czasu. Doświadczył tego Bronisław Komorowski.  Na długo przed kampanią rozpoczęto intensywny proces ośmieszania go wśród Polaków. Wykorzystano każdy, najmniejszy nawet, błąd, każde niedociągnięcie, gafę, pomyłkę, wpadkę. Umówmy się – jesteśmy tylko ludźmi, wszyscy się mylimy, popełniamy błędy, czasem zaliczamy wpadki. Politycy tak samo. Można do tego podchodzić z życzliwością, można neutralnie, a można cynicznie wykorzystywać do własnych celów. Tę ostatnią opcję zrealizowano w kampanii prezydenckiej. Bronisław Komorowski przegrał, gdy stał się symbolem polskiego obciachu – i od tego momentu nie dało się od tej przegranej uciec. Kilku innych polskich polityków także doświadczyło, jak powalającą bronią jest „bycie obciachowym”. Wie o tym Karol Karski (na Cyprze zatopił w morzu meleks) czy Jacek Protasiewicz (na lotnisku w Niemczech – wg niemieckiego tabloidu – awanturował się z obsługą i krzyczał „Hail Hitler”).

 

Po pierwsze: wstyd

Poczucie obciachowości wiąże się bezpośrednio ze wstydem. Wstyd to jedno z trudniejszych uczuć do znoszenia. Wszyscy stosujemy rozmaite mechanizmy obronne, byle tylko odsunąć go od siebie. A jeśli wstyd przynosi ktoś inny – natychmiast staramy się od niego odizolować. Tymczasem politycy PiS-u codziennie dają podstawy do odczuwania wstydu. Jakby się zmówili między sobą, by zaszkodzić własnemu ugrupowaniu. Hitem ostatnich dni są wypowiedzi parlamentarzystów nt. osób protestujących w Sejmie – niepełnosprawnych i ich matek. Posłanka Bernadeta Krynicka stwierdziła, że znalazłaby paragraf na tych rodziców, którzy zmuszają dzieci do przebywania w Sejmie. Poseł Jacek Żalek stwierdził, że protestujący robią ze swych chorych dzieci żywe tarcze, a samych rodziców porównywał do „zwyrodnialców”, którzy topią noworodki w beczkach… Poseł Pięta zaproponował, by protestujących wynieść z Sejmu i przekazać policji.

Każdy odbiorca wstydzi się takich wypowiedzi. Są mieszanką arogancji i pychy, którymi uderza się w najsłabszych – w niepełnosprawnych. Od zawsze wiadomo: nie kopie się leżącego. Nie uderza się w tych, którzy i tak są słabi i potrzebują pomocy, by normalnie funkcjonować. Kiedy politycy łamią tę regułę – to jest naprawdę wstyd na całą Polskę.

 

Po drugie: brak szacunku wobec słabszych

To dla PiS-u szczególnie dotkliwy upadek, ponieważ przez część Polaków ta partia była postrzegana jako ta, która przywróci ludziom godność. Pokazywały to badania m.in. Macieja Gduli – przywracanie godności przez PiS osobom spoza elit było w nich mocno akcentowane jako społeczne oczekiwanie. I nagle jak na dłoni w proteście niepełnosprawnych widać, że politycy PiS nie przywracają, lecz uwłaczają godności protestujących. Nie chodzi tylko o wypowiedzi kilku parlamentarzystów. Trzeba pamiętać również o pozostawieniu tych osób w Sejmie podczas majówki, podczas gdy reszta Polski, z politykami na czele, wypoczywała. O niedopuszczeniu do nich fizjoterapeutów i innych osób wspierających; o utrudnianiu powrotu do Sejmu matce, która musiała parlament na chwilę opuścić, ale został w nim jej niepełnosprawny syn. Dołóżmy do tego decyzję o  całkowitym zamknięciu Sejmu, do którego dziś mają wstęp tylko parlamentarzyści i część dziennikarzy (bo nie wszyscy). Mogłoby się wydawać, że ma ona niewielkie znaczenie, ale gdy do Sejmu zaczęły przyjeżdżać zaplanowane wcześniej szkolne wycieczki – i nie wpuszczono ich do parlamentu, problem „dotarł pod strzechy” w całym kraju.

Na fatalne, także pod względem wizerunkowym, traktowanie protestujących nałożył się obraz prezesa Jarosława Kaczyńskiego, chorującego w tym samym czasie. Mieliśmy więc doniesienia mediów o tym, że dyrektor szpitala osobiście przywiózł prezesowi kule do domu, że jest on leczony w luksusowych warunkach, że rządzi ze szpitala i non stop odwiedzają go VIP-y. A z drugiej strony: kobiety z dorosłymi niepełnosprawnymi dziećmi na wózkach, śpiące na podłodze w sejmowym korytarzu od kilkunastu dni…

To zostaje w głowie każdego Kowalskiego i każdej Kowalskiej: znowu są równi i równiejsi, lepsi i gorsi. Choć PiS obiecywał, że będzie inaczej, dawał 500+, wyrzucał tych  (cytuję) „złodziei z Platformy” – nagle okazuje się, że jest dokładnie taki sam jak znienawidzona przez elektorat obecnie rządzących Platforma, z propagandowych, PiS-owskich obrazków…

 

Po trzecie: wściekłe kobiety

Rządzący przewracają się dziś na jawnym okazywaniu braku szacunku wobec słabszych i na obciachowości zachowań niektórych swoich polityków. Upadki są tym mocniejsze, że cała konstrukcja już wcześniej dostała dwa mocne ciosy, stała się więc mocno chwiejna. Pierwszy cios to oczywiście bunt kobiet przeciw zaostrzaniu prawa aborcyjnego. Bunt wygrany, bo PiS wyciszył sprawę i nie zdecydował się na razie na dalsze kroki legislacyjne w tym zakresie, ale to nie wygasiło złości. Kobiety są wciąż wściekłe na to, w jaki sposób traktuje je dziś państwo. W mediach społecznościowych toczą się dyskusje nt. złego traktowania przez ginekologów, szowinizmu w szkołach i w pracy, pomijania kobiet w przestrzeni publicznej. To o tyle istotne, że nie dotyczy wąskiego środowiska politycznego w Polsce, tylko tysięcy zwykłych wyborczyń, które doświadczają na własnej skórze lekarskich klauzul sumienia, a na skórze swoich dzieci – wzmocnienia roli Kościoła w szkołach. I intensywnie się przeciwko temu buntują.

 

Po czwarte: oddajcie nam naszą kasę!

Drugi cios to nagrody przyznane ministrom przez premier Beatę Szydło. Informacja doskonale wykorzystana przez opozycję, nabrała rozpędu i niczym śnieżna kula wciąż toczy się przez Polskę – ponieważ ciągle pojawiają się nowe informacje o kasie, jaka trafia do polityków PiS i osób z nimi związanych. Gdy ujawniono już wszystkie nagrody ministerialne, newsy finansowe podrzucała Polska Fundacja Narodowa (np. o tym, ile będzie kosztował rejs Mateusza Kusznierewicza albo ile płaci amerykańskiemu lobbyście). Na to nałożył się okres składania oświadczeń majątkowych przez radnych w całej Polsce. Ci, którzy należą do PiS-u, wykazali swoje zarobki, które u wielu z nich w ciągu roku drastycznie wzrosły dzięki zatrudnieniom w spółkach państwowych. I nagle Polacy, także ci przekonani, iż złodziejami byli politycy Platformy, dowiedzieli się, że jeden czy drugi radny PiS zarabia pieniądze, o których jemu samemu nawet się nie śniło. Nie da się obronić zarobków w wysokości kilkuset tysięcy zł rocznie, gdy zarobki większości Polaków nie przekraczają rocznie 70 tys. zł. Czyli: znowu kradną! Tyle że inni.

 

Tak, PiS się chwieje i potyka, czasem spada w dół, czasem się podnosi, ale wydaje się, że coraz bliżej jesteśmy chwili, gdy masa krytyczna zostanie przekroczona. Kiedy znów, jak w 2007 r., wstyd będzie się przyznać, że się popiera PiS. Wpływ na to miał ciąg fatalnych decyzji – drobnych, ale mocno rezonujących wizerunkowo, jak choćby zamknięcie Sejmu; szereg kompletnie niepotrzebnych, aroganckich, pyszałkowatych wypowiedzi polityków wcale nie z pierwszego szeregu; otwieranie wielu frontów wojny ze społeczeństwem jednocześnie; a do tego – znienawidzone przez Polaków gromadzenie ogromnej kasy dla siebie… Nie pomógł na razie nawet silnie populistyczny pomysł prezesa Kaczyńskiego, by obniżyć wynagrodzenia posłom, samorządowcom oraz kierownictwu spółek państwowych. Na razie przegłosowano tylko obniżkę wynagrodzeń poselskich – a w całej sprawie wszak nie o to chodziło. Nic dziwnego, że pomysł nie działa pozytywnie wizerunkowo dla PiS-u.

PiS na własnej skórze doświadcza teraz tego, co zna również Platforma: jak istotną rolę w wizerunku politycznym odgrywają sytuacje o politycznie niewielkim znaczeniu, za to budzące duże emocje. Oraz – jak trudno jest kontrolować własnych polityków, ministrów, radnych. Ich aroganckie zachowania, drobne na pozór wpadki są jak niewielkie dziury w żwirowej drodze – jeśli się ich nie zauważy, można się na nich wywrócić, a nawet złamać nogę. Zwłaszcza, gdy piechur jest mocno osłabiony ciosami otrzymanymi w sam środek korpusu.

 

PiS powoli traci. Zyskiwać zaczęła wreszcie opozycja, widać to w sondażach.  Osobiście jednak najbardziej obawiam się tego, że na ostatnich latach najbardziej stracimy my wszyscy. Coraz więcej Polaków radzi sobie z narastającym poczuciem zawodu wobec polityków ucieczką od tej przestrzeni aktywności. Czują się oszukani i bezradni. Nie wiedzą, co mogliby zrobić, by to zmienić. Nie przekonuje ich ani narracja PiS-u, ani – bardzo często – narracja opozycji. Jakie to może mieć skutki społeczne? Po pierwsze – obniży frekwencje wyborczą. Może nie w wyborach samorządowych, tu często głosuje się na konkretnych ludzi, których wyborcy znają osobiście. Ale w wyborach parlamentarnych frekwencja zapewne znowu spadnie. Po drugie – brak zaangażowania ludzi w przestrzeń publiczną grozi jej deformacją. Kadry polityczne muszą się wymieniać, muszą wchodzić nowe środowiska i nowi ludzie – by polityka była kreowana zgodnie z realnymi potrzebami zwykłych ludzi, a nie tylko z potrzebami zrutynizowanej (gdy nie będzie naturalnej wymiany) klasy politycznej. To zła społecznie sytuacja dla Polski. Żeby ją naprawić, trzeba by włożyć wiele wysiłku w obudowę wzajemnego zaufania. Tylko – czy to w ogóle możliwe?

 

Fot. TVN 24/ klatka z materiału jednego z operatorów

Na zdjęciu: Posłanka PiS Bernadeta Krynicka, w tle jedna z protestujących matek ze swoim niepełnosprawnym synem, oraz dziennikarze.

Dezinformacja z 10 sekund milczenia Schetyny. Manipulacje w sieci

Widziałeś/-aś w sieci filmik o tym, jak to niby Schetynę „zatkało” i podobno nie umiał podać ani jednego sukcesu swojego rządu? To była jedna z bardziej cynicznych akcji świadomego rozpowszechniania dezinformacji w polskiej przestrzeni publicznej w ostatnich miesiącach. Manipulacja jakby żywcem wyjęta ze słownikowej definicji tego pojęcia. W rolach głównych: Grzegorz Schetyna jako przedmiot manipulacji; oraz manipulatorzy – Paweł Kukiz i TVP Info. Do dezinformacji wystarczyło 10 sekund milczenia Schetyny podczas konferencji.

19 kwietnia lider Platformy Grzegorz Schetyna ma konferencję prasową w Szczecinie. W którymś momencie pytanie zadaje mu dziennikarz lokalnej telewizji internetowej TV Goleniów.  Chce, by Schetyna wymienił kilka sukcesów rządu PO/PSL. Schetyna się zastanawia – przez 10 sekund. Potem odpowiada, dość długo. TV Goleniów montuje fragment nagrania z pytaniem dziennikarza i 10 sekundami milczenia Schetyny, kończąc całość planszą z napisem:” Chcesz poznać odpowiedź? Zapraszamy na www.goleniow.net.pl”. Wrzuca to do Internetu (https://www.youtube.com/watch?v=o6Cf7g-UVuk), jednocześnie zamieszczając też całość nagrania z konferencji (https://www.youtube.com/watch?v=0OYt5YJN0Ag).

 

Pierwszy śmieje się Paweł Kukiz

Nikt, kto obejrzy do końca krótką zajawkę, nie może sądzić, że odpowiedzi nie było – była, tylko żeby ją obejrzeć, trzeba wejść na inną stronę. Potem jednak ktoś przemontowuje filmik: usuwa końcowe plansze i domontowuje fragment z polskiego filmu „Rejs”. Ostatnia zamieszczona w nagraniu fraza z „Rejsu” brzmi: „Pytania są tendencyjne!”. Nagranie w tej wersji zamieszcza na swoim profilu internetowym Paweł Kukiz – robi to 20 kwietnia o godz. 7.57 rano.

dezinfo_schetyna_kukiz1

Nagranie chwyta, ma setki tysięcy wyświetleń i tysiące udostępnień. Wszyscy padają ze śmiechu, że „Schetynę zatkało” i nie potrafił wymienić ani jednego sukcesu rządu PO/PSL.  Tego samego dnia film pojawia się w sieci w jeszcze jednej wersji – 20 sekund nagrania, bez planszy TV Goleniów i bez fragmentów z „Rejsu”. Tę wersję oraz wersję Pawła Kukiza zaczynają rozpowszechniać w sieci nie tylko zwykli użytkownicy, ale też prawicowe portale: Niezależna.pl, Wprawo.pl, Wmeritum.pl, TelewizjaRepublika.pl, Dorzeczy.pl. Informują co prawda, że Schetyna ostatecznie „powiedział parę zdań”, ale „w pamięci pozostaje pierwsza reakcja Schetyny” (Dorzeczy.pl).

Do portali dołączają kolejni politycy, np. w piątek o godz. 9.21 nagranie publikuje na swoim profilu poseł Patryk Jaki. Pisze przy tym o znokautowaniu opozycji przez dziennikarza TV Goleniów.

dezinfo_schetyna_jaki

Żadne z mediów nie zamieszcza linku do pełnego nagrania konferencji, które cały czas jest dostępne na stronie internetowej lokalnej telewizji – ba, nikt nawet o nim nie wspomina! Bańki informacyjne (czyli ograniczenie kontaktów w mediach społecznościowych do własnego środowiska) sprawiają, że przez długi czas nikt z opozycji nie odnosi się do nagrania, może więc ono funkcjonować w sieci bez żadnego dementi.

 

TVP Info: Grzegorz Schetyna zaniemówił

W sobotę, 21 kwietnia 2018 r. ok. godz. 14.30 20-sekundowy film udostępnia na Twitterze TVP Info. To moment, w którym nagranie wychodzi z prawicowej bańki informacyjnej i dociera do obozu antyPiS. Dwie godziny później jako pierwsze z antyPiS-owskiej przestrzeni konto @Polskawruinie1 upublicznia pod tweetem TVP link do pełnego nagrania z konferencji.

dezinfo_schetyna1

To przełom. Zaczyna się dementowanie, zestawiane są dwa nagrania – opublikowane przez TVP Info oraz całościowe. W komentarzach pojawiają się stwierdzenia, że to manipulacja. Jednak TVP Info jeszcze przez wiele godzin ma tę wiadomość na pierwszym miejscu swojego timeline`a – tweet został przypięty, tzn. oznaczono go tak, by był widoczny jako pierwszy dla każdego, kto wejdzie na konto TVP. To skuteczny sposób promowania treści.

Czy TVP Info albo Paweł Kukiz mogli manipulować przekazem w sposób nieświadomy? Trudno uwierzyć, by osoby doświadczone medialnie nie miały świadomości, że nagranie jest tylko fragmentem większej całości. A jeśli miały, to dezinformację zamieszczono celowo i świadomie ją rozpowszechniano, wiedząc, że prawda o konferencji jest zupełnie inna: Schetyna odpowiedział na pytanie.

 

Dezinformacje? To będzie ich czas w Polsce. Niestety.

Obserwowanie mediów społecznościowych w Polsce każe przypuszczać, że dezinformacje będą coraz częściej wykorzystywane do walki politycznej. Są skuteczne i trudne do zdementowania. Niestety, powstają już aplikacje, dzięki którym w prosty sposób można będzie nie tylko wycinać fragmenty nagrań, ale też podkładać głos pod nagranie tak, by odbiorcy nie wiedzieli o zmianie ścieżki dźwiękowej. W sieci popularny jest film obrazujący to zjawisko: jeden z amerykańskich aktorów podkłada głos pod nagranie wypowiedzi prezydenta Obamy. Robi to w taki sposób, że odbiorca nie ma szans, by zorientować się w manipulacji.

Kiedy tego typu aplikacje upowszechnią się i staną się jeszcze prostsze w obsłudze, możemy spodziewać się ich wykorzystania w polskiej polityce. Niestety, dziś nie ma narzędzia, które pozwoliłoby w prosty sposób ujawnić, iż tego typu nagranie jest fałszywe. Wydaje się, że w przestrzeni publicznej jedyną możliwą obroną będzie prezentowanie prawdziwego nagrania oraz wytaczanie procesów sądowych. Chyba nic poza nieuchronnością kary nie ochroni nas przed tego typu oszustwami.

 

Fragment tekstu opublikowanego także na portalu OKO Press.

Kto buduje radykalną prawicę w Polsce? Zaskakujące związki personalne

Parlamentarzyści: Adam Andruszkiewicz Patryk Jaki, Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka – czy właśnie ta grupa polityków utworzy w kwietniu nowe radykalne ugrupowanie? Potwierdza to analiza polskiego prawicowego internetu. Właśnie ta piątka polityków może liczyć na stałe i wzajemne wsparcie na Facebooku i Twitterze. Ich popularność budują jednak nie tzw. PiS-owskie trolle, tylko zupełnie inna grupa kont, która nie promuje ani prezydenta Dudy, ani premiera Morawieckiego, uwielbia za to radykalnych publicystów i dziennikarzy. Jednocześnie poseł Andruszkiewicz na Facebooku zapowiedział utworzenie – zaraz po Wielkanocy – nowego politycznego ugrupowania „ponad podziałami partyjnymi”, którego celem będzie „wprowadzenie nowego porządku w Polsce”.

Kilka tygodni temu pisałam, że analiza mediów społecznościowych pokazuje, iż elektorat prawicy, do tej pory wspierający PiS, zaczyna się dzielić: na grupę prawicowych radykałów oraz rzeczywistych zwolenników PiS. Ci pierwsi są coraz bardziej niezadowoleni z powolnego, ale systematycznego przesuwania się partii rządzącej w kierunku centrum (tak to wygląda z ich punktu widzenia). Jawnie krytykują rządzących, a każdy tydzień przynosi im dowody na nierealizowanie przez PiS ich postulatów. Zawieszenie prac nad radykalizacją ustawy o aborcji, weto prezydenta ws. ustawy degradacyjnej, słynna ustawa o IPN i wycofanie się z jej stosowania – to tylko kilka najgłośniejszych przykładów ostatnich tygodni.

 

Skrajny radykał – Adam Andruszkiewicz

„PiS jest za miękki” – coraz głośniej niesie się wśród radykalnej prawicy. Jednocześnie ta grupa Polaków nie ma dziś swojej reprezentacji parlamentarnej ani partyjnej. Ruch Narodowy, do tej pory najbardziej rozpoznawalna organizacja nacjonalistyczna w Polsce, od pewnego czasu boryka się z problemami (nie tylko formalnymi – w 2017 r. wykreślono go z ewidencji polskich partii). Chodzi o konkurencję między liderami – Robertem Winnickim, Krzysztofem Bosakiem i Adamem Andruszkiewiczem.

andr1

Ten ostatni to młody (27 lat) poseł pierwszej kadencji, pochodzący z Białegostoku, to były lider Młodzieży Wszechopolskiej, skrajny narodowiec. Mało znany, zasłynął do tej pory wyłącznie z pobierania poselskich pieniędzy za paliwo, choć nie ma prawa jazdy. Do Sejmu wszedł z listy Kukiz`15, ale w lipcu 2017 r. przeszedł do koła Wolni i Solidarni (z Kornelem Morawieckim na czele), jest też prezesem Stowarzyszenia Endecja. Organizacja ta miała gromadzić polskich narodowców, ale z powodu wewnętrznych sporów dziś praktycznie nie funkcjonuje. Jednak Andruszkiewicz, który widzi swoją przyszłość jako lider „młodych polskich patriotów”, znalazł nowy sposób, by osiągnąć cel. Intensywnie buduje swoją markę w mediach społecznościowych, chętnie wypowiada się w programach telewizyjnych. Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać najbardziej radykalnych wypowiedzi w polskiej polityce – niech odsłucha jakikolwiek program z wystąpieniem Andruszkiewicza.

Skrajność postulatów (ostatnio poseł zaproponował np. program „Cela +” adresowany do polityków Platformy Obywatelskiej) gwarantuje mu sporą popularność w sieci – jednak reakcje, jakie zyskuje pod swoimi postami na Facebooku i na Twitterze są tak skrajnie wysokie i nieosiągalne dla innych polskich polityków (niezależnie od opcji), że postanowiłam dokładnie przyjrzeć się jego fanom.

 

O dwóch takich, którzy przegonili Lewandowską

Andruszkiewicz ma na swoim fanpage`u  na Facebooku 178 tys. fanów. To prawie tyle samo co była premier Beata Szydło (178 tys. ),  niewiele mniej niż Donald Tusk (210 tys. ) i Ryszard Petru (235 tys.), znacznie więcej niż Grzegorz Schetyna czy Katarzyna Lubnauer. Wszystkich ich bije jednak na głowę, jeśli chodzi o liczby reakcji pod postami. Andruszkiewicz uzyskuje standardowo od kilku do kilkunastu tysięcy reakcji. Takiego poziomu zaangażowania może mu pozazdrościć nawet prezydent Andrzej Duda – który choć ma aż 651 tys. fanów, uzyskuje średnio 500-800 reakcji. Andruszkiewicz w najnowszym rankingu firmy Sotrender, określającym popularność osób w sieci, znalazł się na 8. miejscu wśród Polaków, których konta notują najwyższą aktywność użytkowników. Tuż za nim uplasował się wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.  Poza Robertem Biedroniem (10. miejsce) i Pawłem Kukizem (14. miejsce) są jedynymi politykami w pierwszej dwudziestce. Wyprzedzili m.in. Annę Lewandowską, niewiele brakuje im do Martyny Wojciechowskiej i Adama Małysza.

andr_raport

To nie przypadek, że w rankingu tak wysoko znaleźli się dwaj bardzo różni (na pierwszy rzut oka)  posłowie. Andruszkiewicz to narodowiec, reprezentujący najpierw Kukiz`15, teraz koło Wolni i Solidarni. Patryk Jaki – partia Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro, klub Prawo i Sprawiedliwość. Jeden to wolny elektron, drugi – wiceminister sprawiedliwości, szef  komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji. A jednak obu polityków sporo łączy. Głównie – plany na przyszłość. I nie są w tych planach osamotnieni.

 

Wąska grupa polityków trzyma się razem

Przeanalizowałam ok. 400 kont na FB i 300 na TT.  Wynik nie był taki, jakiego wiele osób mogłoby się spodziewać. Bo choć odkryłam trochę botów oraz fake`owych kont, kluczowym wnioskiem z analizy wcale nie okazały się rodzaje kont – tylko to, czyje posty rozpowszechniali fani Andruszkiewicza. Bardzo szybko zauważyłam, że ich konta zajmują się głównie udostępnianiem postów tylko kilku polskich polityków (niepowiązanych partyjnie), oraz grupy radykalnych publicystów i działaczy (Ziemkiewicz, Gmyz, Międlar, Jastrzębowski, Dawid Wildstein). Choć na pierwszy rzut oka wszystkie udostępniane treści są związane z PiS-em, po bliższym przyjrzeniu się widać, że bardzo rzadko upowszechniane są tam wpisy prezydenta Andrzeja Dudy, Kancelarii Premiera czy oficjalnego konta PiS. Rzadko pojawiają się też wpisy premiera Morawieckiego. Może więc, skoro Andruszkiewcz należał wcześniej do klubu Kukiz`15, konta te promują Kukizowców? Też nie. Pawła Kukiza nie ma w ogóle, czasami pojawia się poseł Marek Jakubiak – to wszystko. Nie ma również Zbigniewa Ziobro, lidera partii, do której należy Patryk Jaki.

Czyje wpisy są więc udostępniane przez konta popularyzujące posła Andruszkiewicza? To akurat widać wyraźnie. Poza Patrykiem Jakim promowani są jeszcze:  Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka. Na mniejsze wsparcie może liczyć posłanka Anna Kwiecień oraz – na podobnym poziomie – Krzysztof Bosak.

Bardzo często wygląda to tak:

 

 

Wspiera ich przynajmniej kilkanaście tysięcy kont

Sprawdzałam to na kilka sposobów– analizowałam konta zaangażowane w udostępnianie postów Andruszkiewicza, ale też – odrębnie – ministra Jakiego i Antoniego Macierewicza. Zawsze działała ta sama zależność personalna. Proporcjonalnie wygląda to tak:  na 100 kontach na FB udostępniających posty Antoniego Macierewicza w ciągu ostatnich dwóch miesiącach wpisy Andruszkiewicza pojawiły się 47 razy, Pawłowicz – 30 razy, Sobeckiej – 25, Jakiego – 20. Przy czym na tych samych kontach w tym samym czasie premiera Morawieckiego udostępniono 10 razy, prezydenta Dudę  – 3 razy, Beatę Mazurek – 10, Zbigniewa Ziobro – 5. Z innych polityków PiS można znaleźć jeszcze kilku, ale wyłącznie w pojedynczych udostępnieniach. Nie sposób znaleźć natomiast choćby Mariusza Błaszczaka czy Joachima Brudzińskiego, Beatę Szydło odnotowałam zaledwie 4 razy, oficjalne konto PiS – 5. Nie ma tam również posła Dominika Tarczyńskiego, słynnego na Twitterze koordynatora anonimowych kont wspierających PiS, znanych pod hasłem „Druga Zmiana”.

Wniosek jest prosty – analizowaną grupę polityków wspierają zupełnie inne konta. To nie są tzw. PiS-owskie trolle, rozpowszechniające treści rządowe i prezydenckie oraz uderzające w przeciwników PiS. To odrębna grupa użytkowników, którą trzeba dziś oceniać na kilkanaście tysięcy kont na FB, nieco mniej – do ok. 6 tys. kont – na Twitterze. Działają bardzo sprawnie. Obserwowałam na bieżąco m.in. w wielkopiątkowy wieczór, jak rosła liczba reakcji pod tweetem Andruszkiewicza nt. wywiadu Donalda Tuska. Wpis opublikowany o godz. 21:11, 20 minut później miał 78 retweetów i 236 polubień, a godzinę po opublikowaniu – 163 retweety i 548 polubień. To nie jest typowy poziom reakcji na tweet posła spoza głównego nurtu krajowej polityki.

 

Drużyny A: Andruszkiewicz buduje struktury krajowe

Ten fakt trzeba uznać – Andruszkiewicz, Macierewicz, Jaki, Pawłowicz i Sobecka to dziś mocna sieciowa grupa, wspierająca wzajemnie rozpowszechnianie swoich treści (i zapewne korzystająca w tym zakresie z zewnętrznego wsparcia, które może im zapewnić choćby komercyjna agencja marketingowa operująca w sieci fake`owymi kontami). Na tym jednak nie koniec. Andruszkiewicz w tym roku na Facebooku tworzy tzw. Drużyny A – grupy użytkowników FB, których celem jest skupienie przyjaciół i sympatyków jego samego. Zgromadził już ponad 27 tys. zainteresowanych.

andr10

To klasyczne działanie polityczne, w którym łatwo zauważyć cechy tworzenia struktur organizacyjnych w całym kraju – poza główną grupą Drużyny A mają swoje Facebookowe grupy w każdym regionie, a Andruszkiewicz spotyka się z ich członkami nie tylko w sieci, ale też w realu. Na spotkanie w Białymstoku przyszło ponad 100 osób. Sporo, jeśli weźmiemy pod uwagę standardowe zainteresowanie spotkaniami z politykami.

To właśnie na fanpage`u Drużyny A Andruszkiewcz zapowiedział, że po Wielkanocy ogłosi powstanie nowego krajowego stowarzyszenia „patriotycznego”. Ma być „megaprofesjonalne”, zrzeszać patriotów ponad podziałami partyjnymi, tworzyć własne ustawy, szkolić polityczne kadry, a docelowo „wprowadzać zupełnie nowy porządek w Polsce”. Czyli – de facto ma powstać nowa partia, choć ukryta pod formułą pozarządowego stowarzyszenia. Nie miejmy złudzeń – Andruszkiewicz jest prawicowym radykałem; jeśli tworzy stowarzyszenie, to dla skoncentrowania w nim polskiej skrajnej prawicy. Ma być profesjonalnie, politycznie i ponad podziałami partyjnymi. To znaczy wyłącznie tyle, że Andruszkiewicz nie robi tego sam, oraz że dołączą do niego politycy z innych partii, a celem będzie zdobycie władzy („nowy porządek w Polsce”).

Kto wspiera Andruszkiewicza? To już Państwo wiecie, napisałam o tym wyżej.

 

Czy prezes o tym wie?

Istnieje możliwość, że nowe ugrupowanie powstaje za wiedzą PiS. Wtedy oznaczałoby to, że prezes Kaczyński wyczuwając oddalanie się radykalnych wyborców od jego partii zrozumiał, że nowe ugrupowanie radykałów powstanie – i albo będzie działać pod kontrolą PiS, albo bez niej, więc politycznie lepiej zaanimować jego początek. Wówczas misja Macierewicza i Jakiego byłaby de facto misją wewnętrzną, partyjną, a Andruszkiewicz zostałby liderem stowarzyszenia dzięki współpracy z PiS. Tylko po co wtedy tworzyć odrębną grupę kont w mediach społecznościowych, które nie wspierałyby PiS-u, a jedynie radykałów? Mało logiczne i nieekonomiczne.

Istnieje też druga opcja: że ugrupowanie powstaje niezależnie od woli prezesa, a analizowana grupa polityków napędzana jest z jednej strony ambicjami młodych prawicowych wilków (Andruszkiewicza i Jakiego), a z drugiej – frustracją usuniętego z rządu Macierewicza. Wtedy zrozumiała byłaby aktywność niezależnych od PiS-u kont w social media, grających na zupełnie nową organizację. To zaś oznaczałoby rozłam w PiS-e (nawet jeśli na razie niekoniecznie formalny) i podział elektoratu na prawicy. Oraz początek walki narodowców o wejście do parlamentu pod własnym szyldem.

 

Kto lekceważy przeciwników, przegrywa

Czy warto się tym przejmować? Warto. Po pierwsze dlatego, że w Polscy nigdy nie policzono wyborców w o nacjonalistycznym światopoglądzie. Wystarczy 5 proc. głosujących, by narodowcy weszli do parlamentu z własnym ugrupowaniem. Po drugie – skrajne ruchy narodowe zyskują siłę w wielu krajach europejskich. Częściowo to efekt radykalizacji nastrojów, u podłoża której kryje się wiele mechanizmów społecznych i politycznych. Ale z oficjalnych raportów wielu think tanków i instytucji unijnych wynika, że środowiska nacjonalistyczne w wielu państwach wspierane są przez rosyjską propagandę i jest to element rosyjskiej wojny informacyjnej. Koniecznie więc trzeba obserwować, co w tej dziedzinie dzieje się w Polsce. Po trzecie wreszcie – wybory najczęściej przegrywają ci, którzy lekceważą przeciwników. Dziś wielu Polaków macha ręka na nacjonalistów, uważa ich za nic nie znaczącą grupkę trollującą w sieci, która czasem zorganizuje jakąś demonstrację. Równie nieznany jest młody poseł, który usiłuje stać się ich liderem. Bo ilu z Was słyszało do tej pory o pośle Andruszkiewiczu? A jednak to on ma 170 tys. fanów na Facebooku i w zaangażowaniu użytkowników sieci przegonił nie tylko Roberta Biedronia, ale i Annę Lewandowską. A jeśli ma wsparcie Macierewicza i Jakiego, sytuacja robi się poważna. Lekceważenie nowych ruchów w polityce zawsze się mści. Nie wolno popełniać takiego błędu.

 

Tekst opublikowany także na portalu Oko Press