Kaczyński opowiada Polakom bajkę. Tak przykrywa niewygodne tematy

Jarosław Kaczyński  w tej kampanii opowiada swojemu elektoratowi bajkę: o wielkiej Polsce, najlepszych rządach od początku istnienia państwa polskiego i ocaleniu cywilizacji. Dzień po dniu, konwencja po konwencji, usiłuje przesunąć uwagę wyborców ze spraw najistotniejszych na wizję „polskiej wersji dobrobytu”, w której centralne działania administracyjne oraz wypłacanie obywatelom pieniędzy mają stymulować rozwój gospodarczy. Jednak bajka niedługo się skończy – a wtedy trzeba będzie zmierzyć się z rzeczywistością. Dlatego już dziś rozkładam ją na części, byśmy mogli zobaczyć, co jest fantazją, a co codziennością.

Snuta na kształt niemal scenariusza filmu fantastycznego opowieść Kaczyńskiego o Polsce to przemyślana strategia. Ma przykryć to, co niewygodne, sprawić, by wyborcy zapomnieli o swoich codziennych problemach, i zabrać ich w świat fantazji, w którym wygrywają prawda, dobro i wolność, a wszystko to dzięki „mędrcom”  i „wojownikom” z partii rządzącej. To oni, po wielu trudach swojej codziennej wędrówki po wrogim świecie, zwyciężą, ocalą cywilizację i zbudują wielką Polskę. Oczywiście wszystko to pod warunkiem, że Polacy najpierw dadzą ponownie władzę PiS-owi w najbliższych wyborach.

Opowieść mocno odstaje do rzeczywistości i daje się łatwo zweryfikować. Wystarczy zrobić zakupy, zajrzeć do pierwszego z brzegu ogólniaka czy lekarskiej poradni specjalistycznej, by zobaczyć państwo nie radzące sobie z zaspokojeniem potrzeb obywateli.  Po co więc taka baśń Kaczyńskiemu? By choć na chwilę uwieść wyborców, zwłaszcza tych, którzy się wahają i nie zdecydowali jeszcze, czy i po co pójść na wybory. Oraz aby stworzyć przeciwwagę dla rysowanego przez PiS i wspierające go media obrazu opozycji: jako ciemnej siły, która hejtuje w sieci, przeklina podczas rozmów i z pogardą traktuje ludzi. Wszelkie wysiłki komunikacyjne PiS są dziś nastawione nie na prostą mobilizację wyborczą, lecz na zbudowanie mocno skontrastowanego, czarno-białego obrazka, w którym wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, i nie ma miejsca na wahania czy półśrodki. Celem jest ograniczenie oddziaływanie przekazu opozycji, która w kampanii stara się przypominać o konkretnych, codziennych problemach: rosnących kolejkach do lekarzy specjalistów, rosnących cenach żywności, podwyżkach ZUS czy przeludnionych szkołach średnich.

 

Prezes jak superbohater

Przeanalizowałam kilkanaście wystąpień Jarosława Kaczyńskiego, wygłoszonych przez niego we wrześniu i październiku  na konwencjach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Każde z nich trwało ok. 30 minut, prezes nie czytał niczego z kartek, tylko mówił „z głowy”. Prezes PiS przedstawia w nich własną interpretację przeszłości oraz obraz państwa, jakie PiS zbuduje już za kilkanaście lat. W tej wizji mieszczą się oczywiście kolejne wyborcze zwycięstwa PiS-u (2-3 najbliższe kadencje to często wskazywany okres, ale pojawia się także wersja o 21 latach), bo polska wersja państwa dobrobytu może powstać wyłącznie pod rządzami tej partii. Wizja jest rozleglejsza niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Prezes zamierza bowiem zbudować państwo polskie, jakiego nie było w przeciągu 1050 lat polskiej państwowości. A jednocześnie – ocalić cywilizację (jak superbohaterowie w amerykańskich filmach katastroficznych):

– Proces, który trwa na Zachód od naszych granic, proces niszczenia fundamentów tego wszystkiego, co tworzyło przez wiele wieków cywilizację chrześcijańską – cywilizację, o której mój świętej pamięci brat powiedział bardzo celnie, że to najbardziej życzliwa człowiekowi  cywilizacja w dziejach świata. Nawet ktoś, kto nie jest wierzący, ale nie jest osobistym wrogiem Pana Boga, bo mamy takich w Polsce, musi zdawać sobie sprawę, że uderzenie w te fundamenty, które stanowią podstawę tej cywilizacji i podstawę polskości, będzie uderzeniem szczególnie groźnym i niszczącym całą naszą tkankę społeczną, to wszystko, co zapewnia trwanie Polski. Tym fundamentem wszystkiego jest rodzina.(…) I to właśnie jest dzisiaj atakowane, tak jak wiele innych oczywistości naszego życia, tak jak choćby sprawa podziału ludzi na kobiety i mężczyzn. Jeśli nie potrafimy się temu poprzeć, będziemy tu mieli straszny kryzys, który obejmie wszystkie dziedziny życia. (..) I 13 października także w tej sprawie będziemy podejmowali decyzję. Ta decyzja musi być na tak dla kontynuacji! (konwencja w Częstochowie)

Śledząc to wystąpienie, można odnieść wrażenie, że cywilizacja łacińska ostała się już tylko w Polsce.

 

Historia w służbie wyborczej opowieści

Kaczyński, zamiast odnosić się do tego, jak rzeczywiście zmienia się polskie społeczeństwo,  woli snuć opowieści o przeszłości . Do tej pory współcześni politycy korzystając z porównań historycznych cofali się zazwyczaj do II wojny światowej, maksymalnie – do zaborów, czasem pojawiał się wątek Polski Jagiellonów. W tej kampanii Kaczyński idzie dalej – sięga do początków polskiej państwowości. Ponad tysiąc lat historii państwa staje się dla niego przestrzenią do porównywania osiągnięć z przeszłości z osiągnięciami PiS-u, także tymi planowanymi.

– Po raz pierwszy w naszej przeszło tysiącletniej historii możemy dogonić to, co nazywaliśmy Zachodem – mówił podczas konwencji wyborczej w Szczecinie, 29 września. Szerzej objaśniał to w Legionowie, dwa dni wcześniej:

– Mamy dalekosiężny cel: budowa polskiej wersji państwa dobrobytu. Nam chodzi o to, by poziom życia Polaków nie był gorszy od poziomu życia ludzi mieszkających na Zachodzie. Najpierw musimy dojść do przeciętnej Unii Europejskiej (chodzi o średni poziom dochodu – przyp. red.) , a potem do przeciętnej w Niemczech. Eksperci mówią, że to można osiągnąć w ciągu 21 lat, ale nasz młody i zdolny premier mówi, że można szybciej. W ciągu 1050 lat naszej historii państwowej nie było takiego momentu (a jeśli był, to incydentalnie) jak teraz – zawsze byliśmy z tyłu, daleko z tyłu.

W Płocku: –  W ciągu kilku kadencji Sejmu  możemy osiągnąć to, co było nieosiągalne przez przeszło tysiąc lat dla Polaków – ale tylko wtedy, jeśli polski, normalny wzór życia rodzinnego zostanie utrzymany!

Czyli teraz dogonimy Niemców i stanie się to po raz pierwszy od początku istnienia państwa polskiego. To ciekawe, że Kaczyński usiłuje stworzyć z Polski gospodarczo właśnie drugie Niemcy, skoro w przekazie jego partii Niemcy są niemal naszym największym wrogiem. Ale nie to jest najistotniejsze. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, w oparciu o jakie wskaźniki prezes jest w stanie stwierdzić, że pod względem płac przez 1050 lat zawsze byliśmy do tyłu wobec Niemców.  Porównywanie ekonomiczne tak różnych systemów państwowych, władców, rządów, samych państw wreszcie (o zjednoczeniu Niemiec mówi się wszak dopiero  w latach 70-tych XIX w.), z jakimi mieliśmy do czynienia w historii Polski i Europy przez ponad 1000 lat, to działanie tyleż karkołomne, co absurdalne.

 

Niemiec na bosaka przed Polakami

Oczywiście największa część historycznej wizji prezesa dotyczy jednak XX i XXI wieku. Trochę miejsca poświęca on II wojnie światowej i „obciążanie nas winą” za wojenne zbrodnie:

– To było możliwe dlatego, że polskie elity się na to zgadzały, a nawet w tym uczestniczyły – mówił na konwencji w Płocku. – Nagradzano przecież filmy, które obrażały Polaków.

W Zielonej Górze opowiadał o osiągnięciach swojej partii: – Najpierw było porozumienie między premierem Morawieckim a premierem Netanjahu i każdy mógł tam przeczytać o antypolonizmie i o tym, kto był winien za zbrodnię Holocaustu – Niemcy!  Na 1 września tego roku w Wieluniu, a później w Warszawie prezydent Niemiec stanął na bosaka – jak sam powiedział – przed Polakami i przyznał, że Polska była ofiarą gigantycznych niemieckich zbrodni. Przyznał i przeprosił. Nam wszystkim to się wydaje oczywiste, ale to w świecie nie było oczywiste. (…) My pokazaliśmy, że ten stan, który stał przed wiele lat, bo to się zaczęło już w czasach komunizmu, po 1968 r., że ten stan mógł trwać na Zachodzie tylko dlatego, że był przynajmniej tolerowany przez polskie elity. Najpierw te komunistyczne, a później postkomunistyczne. Kiedy przyszły takie, które walczą o polskie interesy, o polską godność, to ten stan się zmienia!

To wg prezesa PiS prawdziwe osiągnięcie na miarę wieku: dzięki PiS-owi wskazano, że za zbrodnie II wojny światowej odpowiadają Niemcy.

Ale w historycznych wywodach najważniejszy jest postkomunizm. Jarosław Kaczyński wykłada o nim szczegółowo:

– Ustrój, który w Polsce ukształtował się po 1989 r. (…) nazwano postkomunizmem. Był nastawiony na to, by pewna grupa z bardzo dużym udziałem nomenklatury komunistycznej mogła w Polsce dominować, w sferze ekonomicznej, ale także kulturowej  i sferze rozdziału prestiżu. To była ta elita. (…) To miał być system, który miał wszelkie pozory demokracji, ale demokratyczny nie był. (…)  Ci, którzy próbowali przedstawiać inne idee, byli eliminowani w sferze świadomości społecznej – to słynne określenie „oszołom” pewnie jest Państwu znane, a przecież oszołomami byli wszyscy ci, którzy krytykowali tamten system. (…)To państwo było, jak mówił mój świętej pamięci brat, silne wobec słabych, słabe wobec silnych. (…) A dopóki nie przyszły środki unijne, czyli pomoc z zewnątrz, nie było w stanie podjąć żadnego większego przedsięwzięcia społecznego.  Niczego naprawdę nie wybudowano, niczego nie stworzono. Ten system szkodził Polsce i ogromnej większości Polaków. Myśmy go nigdy nie akceptowali. (konwencja w Zielonej Górze).

W innych przemówieniach Kaczyński mówił także, że „postkomunizm raz się w Polsce zachwiał, po aferze Rywina, i został przez PO odbudowany”; że ostatnią fazą tego systemu był „późny postkomunizm pod solidarnościową flagą” (oba cytaty z konwencji w Zielonej Górze); wymienia cechy tego systemu: przemysł pogardy, pedagogika wstydu, patologie, pozwolenie na rozkradanie Polski (konwencja w Legionowie).

 

Prezes PiS unieważnia lata 1989-2015

W tym micie o postkomunizmie, istniejącym w Polsce do 2015 r., uderza przede wszystkim poczucie Kaczyńskiego, że on sam i jego partia są jedynymi sprawiedliwymi w Polsce. Prezes bowiem nie wymienia nikogo, kto poza PiS-em działałby w pozytywny dla Polski sposób. Jeśli wspomina Solidarność – to  wtedy, gdy mówi o późnym postkomunizmie pod solidarnościową flagą. Nie ma w jego opowieści rządu Mazowieckiego ani  rządu Buzka, nie ma choćby obywatelskiego zrywu wszystkich Polaków i strajków lat 80-tych. Jeśli się temu przyjrzeć z perspektywy Kaczyńskiego, łatwo zrozumieć, dlaczego prezes usuwa je z historii – uznanie ich zepsułoby narrację, że to dopiero PiS przyniósł Polsce wolność i demokrację.

– To my podjęliśmy próbę realnej zmiany tego ustroju społecznego – podkreślał Kaczyński w Zielonej Górze. A w Koszalinie przekonywał: – To my zbudowaliśmy polską demokrację, jeśli traktować tę demokrację poważnie. Bo przedtem było w tym dużo więcej rytuału niż tego, co jest sensem demokracji, a sensem jest podejmowanie decyzji, tych najważniejszych decyzji przez obywateli. Tego sensu wcześniej nie było. Teraz ten sens jest.

W ten oszałamiająco prosty sposób Kaczyński unieważnia cały wysiłek Polaków do 2015 r. Nie jest ważny ani zryw solidarnościowy, ani opór podczas stanu wojennego, ani bolesne przejście przez trudne reformy lat 90-tych, w czasie których wielu Polaków zmierzyło się z jednej strony z doświadczeniem bezrobocia, ale z drugiej – uruchomiło własną przedsiębiorczość i kreatywność; ani w ogóle cały wspólny, narodowy wysiłek włożony w  przekształcenie Polski z państwa komunistycznego w takie, jakim jest dziś.

W  wizji lidera PiS nie miała także znaczenia decyzja Polaków o wejściu do Unii Europejskiej – podjęta w referendum, ani decyzja o wprowadzeniu nowej Konstytucji (też referendum), ani wybory prezydenckie, parlamentarne czy samorządowe – aż do 2015 r. były one, jego zdaniem, tylko rytuałami, a nie prawdziwymi decyzjami. To wszystko, co wydarzyło się od 1989 do 2015 r. prezes PiS unieważnia kilkoma zdaniami: bo przecież wolność i demokrację przyniosła Polsce dopiero jego partia.

 

Ekonomia dobra tylko w połowie

Za kilka lat ma być oczywiście jeszcze lepiej. Wizja przyszłości Polski pod rządami PiS jest, co nietypowe dla prezesa Kaczyńskiego, przede wszystkim ekonomiczna. Celem „polskiej wersji państwa dobrobytu” jest osiągnięcie średniego poziomu dochodu takiego jak w Niemczech w ciągu 21 lat, a w ciągu 14 lat – średniej unijnej (dziś jesteśmy na poziomie 71 proc. średniej unijnej, a Niemcy – na poziomie 120 proc.)

– To możliwe – przekonuje Kaczyński praktycznie na każdym spotkaniu. W Koszalinie dodaje: – To nie jest wypowiedź polityka, to jest coś, co stwierdziła grupa profesorów z SGH. (…) Ale grupa przedstawicieli naszego kierownictwa, w tym nasz młody i super zdolny premier, uważa, że to można zrobić szybciej. I ja do nich dołączam. Trzeba to zrobić szybciej!

Raport SGH, opisujący sytuację w regionie południowo-wschodniej, został przedstawiony w tym roku na Forum Ekonomicznym w Krynicy. I choć rzeczywiście ekonomiści wskazali, że możliwe jest osiągnięcie poziomu dochodu takiego jak w Niemczech za 21 lat, jednocześnie podkreślili, jakie warunki muszą być spełnione, by to osiągnąć:

– Po pierwsze: musimy zrobić wszystko, by zmienić wskaźniki demograficzne, które dzisiaj nie dają nam szansy, byśmy w najbliższej perspektywie mogli być uczestnikami po raz drugi tak niesamowitego okresu dla rozwoju naszej gospodarki jak ten, który mieliśmy do tej pory. Okres między rokiem 1990 a 2018 był dla Polaków okresem wyjątkowym (…), brak jest w  tej części Europy takiego kraju, który odniósłby porównywalny z Polską sukces – wyjaśniał Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy. – Po drugie: potrzebna jest stabilizacja systemu podatkowego. https://biznes.newseria.pl/news/polska-potrzebuje-ponad-20,p1068007178

– Znajdujemy potwierdzenie dla prognoz o nadchodzącym spowolnieniu gospodarczym. Co prawda wskazujemy na możliwość dogonienia gospodarek zachodnich, jeśli chodzi o tempo wzrostu i stan gospodarki, ale wskazujemy też na uwarunkowania, np. na zwalczanie luki na rynku pracy. (…) Dziś wzrost gospodarczy w Polsce wspomagany jest przez konsumpcję, nie przez inwestycje, szczególnie w sektorze prywatnym. Brak takich inwestycji nie daje, niestety, dobrych wskazań na przyszłość – komentował z kolei prof. Marek Rocki, rektor SGH. W wywiadzie dla Parkiet TV uzupełniał: – Bez wypełnienia luk na rynku pracy pozostaniemy na poziomie 70 proc. stanu rozwoju gospodarek zachodnioeuropejskich. (…) Musimy szukać takich narzędzi, aby kobiety wracały na rynek pracy, a jednocześnie wspomagać prowadzenie gospodarstw domowych, a więc zwiększać liczbę punktów przedszkolnych, żłobków.  https://www.youtube.com/watch?v=wc6nBLdzvcg

 

Centralne sterowanie gospodarką

Kaczyński w swoich wystąpieniach robi jednak wrażenie, jakby tego nie słyszał, jakby przeczytał raport ekspertów do połowy. Kiedy opowiada o decyzjach niezbędnych do tego, by dogonić Niemcy, wskazuje na: 13. i 14. emeryturę, zwiększenie dopłat unijnych dla rolników oraz podniesienie płacy minimalnej. Wygłasza też dwie główne tezy, które jego zdaniem zapewnią nam dobrobyt (mówił o nich m.in. na konwencjach w Płocku i w Koszalinie):

  1. Dzięki wzrostowi kosztów pracy (przez podniesienie płacy minimalnej) przedsiębiorcy zaczną inwestować w rozwój technologiczny, czyli w Polsce zaczną się rozwijać nowoczesne technologie.
  2. Podniesienie płacy minimalnej spowoduje uruchomienie mechanizmu wzrostu płac w ogóle, nie tylko tych najniższych. To zwiększy dobrobyt mieszkańców Polski.

Kaczyński zaznacza jednocześnie, że same płace dobrobytu nie zapewnią, dlatego obiecuje także wysoką jakość życia dzięki powszechnej równości: wyrównanie warunków życia we wszystkich regionach Polski, zrównanie jakości życia w mieście i na wsi, zrównanie dostępu do kultury i edukacji, zapewnienie „każdemu obywatelowi opieki medycznej za darmo” (rozwiązanie problemów służby zdrowia ocenia na 2-3 kadencje) i zwycięską walkę ze smogiem.

Warto zauważyć, że prawo do równego dostępu do publicznej opieki jest zapisane w art. 68 obecnie obowiązującej Konstytucji, nie trzeba go więc obiecywać – za to trzeba zrealizować, z czym PiS ma ogromny problem. Zaś hasła o równości dla wszystkich chyba tylko samemu Kaczyńskiemu nie przypominają czasów komunistycznych.

Natomiast tezy ekonomiczne są, w sposób typowy dla lidera PiS, przedstawione połowicznie. Bo choć wzrost kosztów pracy rzeczywiście, w pewnych warunkach i w określonych typach firm może spowodować rozwój nowych technologii, nie będzie to jedyny efekt podniesienia płacy minimalnej.  Praca w Polsce już dziś nie jest tania, a procesy automatyzacji  trwają – coraz częściej korzystamy przecież z samoobsługowych kas w sklepach czy automatów biletowych na dworcach. Jednocześnie w Polsce przeważają firmy małe i średnie oraz mikro, których nie stać na inwestowanie w nowe technologie. Jak wskazują eksperci, podnoszenie płacy minimalnej doprowadzi w nich prawdopodobnie do zmniejszenia liczby pracowników, zwiększenia zakresu obowiązków dla pozostałych, a w efekcie do spadku jakości np. usług. Będzie też prawdopodobnie rosło zatrudnienie na czarno. Zaś duże firmy, które mogłyby zainwestować w technologie, często nie chcą tego robić ze względu na brak stabilności podatkowej i prawnej. Poza tym możemy spodziewać się kolejnego wzrostu cen – rosnące koszty pracowników ktoś będzie musiał pokryć. Ktoś, czyli my, klienci.

Tego wszystkiego Kaczyński nie zauważa. Przekonuje, że wystarczy wprowadzić kilka uregulowań administracyjnych, by pobudzić rozwój gospodarczy w Polsce. Ma nawet odpowiedź na nasuwające się pytanie, dlaczego – skoro to takie proste – nikt tego wcześniej nie zrobił. „Oni nie potrafili rządzić, my potrafimy” – mówi z niezachwianą pewnością w głosie.

 

Bajka czy rzeczywistość?

Czy wyborcy uwierzą w bajkę, którą opowiada prezes PiS-u? Bajki bywają atrakcyjne. Ta mami wizją państwa idealnego, rozwiązującego wszystkie problemy, rozdającego pieniądze i zapewniającego niczym niezmącony komfort życia. Tyle że każda bajka kiedyś się kończy i trzeba wreszcie zobaczyć rzeczywistość. A ta jakoś nie chce dopasować się do tej wizji. Aby się o tym przekonać, wystarczy zapisać się do lekarza specjalisty czy zajrzeć na przerwie do jakiegokolwiek ogólniaka.

Zderzenie z rzeczywistością, zwłaszcza po przebywaniu w świecie fantazji, jest bolesne – ale niezbędne. Lepiej, by nastąpiło przed wyborami. Jeśli nie nastąpi, przez kolejne cztery lata będziemy musieli sami radzić sobie z narastającym rozdźwiękiem między rządową bajką a codziennością.

 

 

Fot. Kolanin/ licencja: https://commons.wikimedia.org/wiki/Commons:GNU_Free_Documentation_License,_version_1.2

Nowa fala antysemityzmu w sieci. Bohaterem jest… premier Morawiecki

Po raz pierwszy od dawna prawicowi użytkownicy FB licznie wyrażają dumę z premiera Morawieckiego, dziękując mu za podjęcie najlepszej decyzji – odwołania wyjazdu na szczyt Grupy Wyszehradzkiej do Izraela. Premier stał się bohaterem antysemitów i prawicy. I to najlepiej tłumaczy, dlaczego opłacało mu się podjąć taką decyzję w roku wyborczym.

Antysemickie emocje wybuchły właśnie w Polsce po raz kolejny. Od 14 lutego 2019 w sieci wrze.Czego można się dowiedzieć o Żydach z komentarzy w sieci? (pisownia oryginalna)Ewa: „Żydzi to podły i niewdzięczny naród”Czesław: „Mośki wkurwione, że Polacy nie dają się już doić”Mariusz: „Największymi kolaborantami, zdrajcami i kapusiami byli Żydzi”Krzysiek: „Prawda żyda w oczy kole. Garbate nosy nie są partnerami do dyskusji”Aleksandra: „Żydzi – najbardziej zakłamany naród świata”Wrzenie jest pokłosiem fatalnych wypowiedzi izraelskich i amerykańskich polityków podczas szczytu bliskowschodniego w Warszawie (13-14 lutego) i tuż po nim.Najpierw wypowiedź premiera Netanjahu oraz sekretarza stanu USA Mike’a Pompeo (na temat roszczeń żydowskich), potem haniebna wypowiedź izraelskiego ministra spraw zagranicznych Izraela Katza – wszystko to trafiło na wyjątkowo podatny grunt.W sieci zbierane są podpisy pod petycją o wydalenie dyplomatów izraelskich z Polski, na Facebooku powstało wydarzenie ws. żądania wydalenia ambasador Izraela Anny Azari. Jest też petycja dotycząca żydowskich roszczeń finansowych (podpisało się pod nią 34 tys. osób), a świeżo założony fanpage „Nie dla roszczeń żydowskich” podrzuca zainteresowanym gotową instrukcję, jak się zaangażować w ogólnopolską kampanię przeciwstawiającą się tym roszczeniom.Jednocześnie po raz pierwszy od dawna prawicowi użytkownicy FB licznie wyrażają dumę z premiera Mateusza Morawieckiego, dziękując mu za podjęcie najlepszej decyzji. Mowa oczywiście o tym, że Morawiecki nie pojechał na szczyt Grupy Wyszechradzkiej do Izraela.I jeśli ktokolwiek by się zastanawiał, czy premier zachował się właściwie rezygnując ze spotkania w Jerozolimie – na facebookowych grupach wspierających PiS znajdzie odpowiedź. Nie pojechał, by nie zniechęcać do PiS sporej grupy wyborców, która mogłaby nie wybaczyć kolejnego już bratania się z Izraelem i ostatecznie przejść do nastawionej antysemicko koalicji narodowców z KORWiN-em. Premier został w Polsce – i zyskał twarz bohatera.

Antysemityzm ma wiele twarzy

Oczywiście w social media mamy też kolejny wysyp antysemickich komentarzy i teorii spiskowych. Stereotypy związane z narodowością żydowską znów mają swoje pięć minut, a większość wpisów podszytych jest nienawiścią i agresją.Gdyby nawet przyjąć (choć to ryzykowne) definicję antysemityzmu w wydaniu prawicowego publicysty Rafała Ziemkiewicza, mamy dziś do czynienia z wyrażaniem czystego antysemityzmu w polskich mediach społecznościowych. Ziemkiewicz podał swoją definicję 20 lutego na Twitterze, wpisując się w wielką prawicową antyżydowską dyskusję.

 

Podana przez niego definicja jest fałszującym obraz rzeczywistości uproszczeniem. Autorzy raportu „Powrót zabobonu: antysemityzm w Polsce na podstawie Polskiego Sondażu Uprzedzeń” Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, Dominika Bulska i Mikołaj Winiewski, wskazują, że istnieją trzy typy uprzedzeń względem Żydów:

  • antysemityzm tradycyjny,
  • antysemityzm spiskowy
  • oraz antysemityzm wtórny.

Jak badacze definiują te postawy?„Antysemityzm tradycyjny czerpie z historycznych motywów antyjudaistycznych, pochodzących z czasów wczesnego chrześcijaństwa i wynikających z przesłanek religijnych. Przejawianie postaw antyżydowskich o charakterze religijnym łączy się z wiarą w mity głoszące wykorzystywanie przez Żydów krwi chrześcijan w celach rytualnych czy z przekonaniem, że współcześni Żydzi ponoszą odpowiedzialność za śmierć Chrystusa.Antysemityzm spiskowy jest nowoczesną, niereligijną formą wyrażania uprzedzeń antyżydowskich, opierającą się na wierze w spisek żydowski, czyli dążenie Żydów do uzyskania władzy poprzez nadmierne ingerowanie w życie społeczne kraju czy świata. Antysemityzm spiskowy zawiera dwa dodatkowe komponenty: grupowej intencjonalności, czyli postrzegania Żydów jako jednego bytu, działającego wspólnie i realizującego wspólne cele oraz spostrzeganej skrytości działań.

Antysemityzm wtórny jest najbardziej »poprawną politycznie« formą antysemityzmu. Charakteryzuje go tendencja do zaprzeczania własnym uprzedzeniom antyżydowskim oraz negowania historycznego znaczenia Holokaustu.

Osoby przyjmujące tę postawę wierzą, że to Żydzi są winni istnienia antysemityzmu, często obarczając ich samych odpowiedzialnością za Zagładę. Jednym z komponentów tego typu uprzedzeń jest również traktowanie Holokaustu jako narzędzia, za pomocą którego Żydzi walczą o odszkodowania i zdobywają przewagę nad innymi grupami”.W polskiej sieci wyrażany jest dziś przede wszystkim antysemityzm spiskowy i wtórny. Nawet, jednak jeśli na chwilę przyjmiemy definicję Ziemkiewicza – i tak okaże się, że w polskich mediach społecznościowych rozpętał się festiwal antysemityzmu, który nakręcają niektóre środowiska polityczne.Owszem, powodem ujawnienia się tych postaw w ostatnich dniach były niewłaściwe, a nawet haniebne wypowiedzi polityków izraelskich oraz budzące złe skojarzenia w Polsce słowa sekretarza stanu USA.Nie zmienia to jednak faktu, że na wypowiedź choćby ministra Israela Katza, który, cytując byłego izraelskiego premiera Icchaka Szamira, powtórzył absurdalne i rasistowskie słowa: „Polacy wysysali antysemityzm z mlekiem matki”, część Polaków zareagowała… antysemityzmem.

„Co by nie robić, Żydzi zawsze są numerami”

Sprawdziłam, jak w ostatnich dniach wzrosła liczba wypowiedzi w sieci, zawierających słowa: żyd, żydzi, żydki, mosiek. To oczywiście tylko niewielka część używanych określeń, rzeczywisty zasięg dyskusji na ten temat jest znacznie większy.Sprawdzenie tych czterech słów wystarczyło, by zobaczyć jak silnie angażujący jest to temat: od 3 tys. wzmianek dziennie (standardowy poziom dyskusji) przeszliśmy 14 lutego do 17 tys. wzmianek i prawie 4 milionów zasięgu.

18 lutego wzmianek było już 24 tys. i ponad 5 mln zasięgu, by 21 lutego spaść do 12 tys. wzmianek.

Większość wpisów pochodzi z Facebooka. Najbardziej zaangażowane konto w ciągu tygodnia wygenerowało na ten temat ponad 700 wzmianek, sześć kont miało ich ponad 100.

Czego można się dowiedzieć o Żydach z komentarzy w sieci? Oto krótkie zestawienie (pisownia oryginalna):– Ewa: „Żydzi to podły i niewdzięczny naród”– Czesław: „Mośki wkurwione, że Polacy nie dają się już doić”– Mariusz: „Największymi kolaborantami, zdrajcami i kapusiami byli Żydzi”– Krzysiek: „Prawda żyda w oczy kole. Garbate nosy nie są partnerami do dyskusji”– Aleksandra: „Żydzi – najbardziej zakłamany naród świata”– George: „To przez Żydów zginęło miliony Polaków i Polek i Polskich dzieci”– Lesław: „Żydzi po prostu są nieuczciwi i żerują wykorzystując a przy tym egoistyczni i kłamliwi, dwulicowi i bez serca… jak twory z innej planety”– Bogdan: „Z Polski wypierdalać przez was żydy zło świata jest i nic tego nie zmieni jesteście zachłanni i dla kaszy i majątków nawet swoich potraficie zabijać”– Robert: „Dać ich na konsumpcję Iranowi”Najbardziej poruszające są jednak wpisy odnoszące się do eksterminacji narodu żydowskiego:– Andreas: „To Żydzi zapędzali Żydów do komór gazowych”– Piotr: „Trzeba ich znowu przetrzebić niestety” „Nienażarte psy!!! Do gazu!!!”– Kajetan: „Jednak wojna trwała za krótko”I ten najbardziej odczłowieczający, pod apelem o bojkocie towarów pochodzących z Izraela, z podaniem kodu towarowego wskazującego na produkcję w Izraelu, autorstwa Agnieszki: „Co by nie robić, Żydzi zawsze są numerami”.Do tego grafiki z fałszującymi obraz informacjami dotyczącymi II wojny światowej (np. o tym, że w jednostkach Waffen-SS służyło 40 tys. Żydów, mimo że nawet w najbardziej radykalnych publikacjach na ten temat mówi się o zaledwie kilkunastu przypadkach).Albo przypominanie choćby o Eugeniuszu Łazowskim, lekarzu, który podczas II wojny światowej ocalił życie ok. 8 tys. Żydów – i komentarz pod tym wpisem: „I po co ci to było, teraz słyszysz. Niemcy wiedzieli, co robią”.

Narodowcy w moralnym wzmożeniu: nie dla roszczeń żydowskich!

Te komentarze są antysemickie nawet w najwęższym rozumieniu tego terminu. Odnoszą się do całego narodu żydowskiego, uogólniają, wskazują na konkretne cechy charakteru i zachowania, które mają odnosić się do każdej osoby pochodzenia żydowskiego właśnie ze względu na pochodzenie.Według autorów tych wpisów każdy Żyd jest zakłamany, nieuczciwy, egoistyczny, morduje dla majątku, zdradza, doi Polskę, jest podły i niewdzięczny – tylko dlatego, że urodził się Żydem. A dowodem na to są wypowiedzi izraelskich polityków.To tak jakby na podstawie wypowiedzi choćby posłanki PiS Krystyny Pawłowicz i posła PiS Dominika Tarczyńskiego wnioskować o cechach charakteru wszystkich Polaków, albo nawet tylko wyborców PiS.Prof. Michał Bilewicz, kierujący Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW, wielokrotnie podkreślał, że z badań wynika, iż poziom antysemityzmu w Polsce nie rośnie, utrzymuje się na podobnym poziomie co kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu.Rośnie natomiast przyzwolenie na wyrażanie takich postaw publicznie – jeśli nawet nie bezpośrednio, to właśnie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Przytoczone komentarze obrazują najczęściej antysemityzm spiskowy, natomiast w bardziej zorganizowanych działaniach przejawia się antysemityzm wtórny, ten uchodzący za najbardziej poprawny politycznie.W ostatnim tygodniu wywołały go słowa sekretarza stanu USA Mike’a Pompeo, który wezwał Polskę do przeprowadzenia restytucji mienia ofiar Holocaustu. To wezwanie wynika z podpisania przez Polskę (i 46 innych państw) w 2009 roku tzw. Deklaracji Terezińskiej, w której nasze państwo zobowiązało się do takiej restytucji. Za podpisaniem nie poszły jednak czyny, i to właśnie ich domagał się Pompeo.Sprawa jest skomplikowana, jednak środowiska narodowe odczytały to jako wezwanie do tego, by Polska wypłaciła Żydom grube pieniądze. W sieci natychmiast pojawiły się fejkowe wyliczenia, ile pieniędzy domagają się Żydzi od Polski, oraz że to Żydzi powinni zapłacić nam, a nie odwrotnie.Można było wyczytać np., że Żydzi są winni Polakom 300 bilionów zł, a organizacje żydowskie domagają się od Polski 60 mld dolarów. Skąd wzięły się takie kwoty ani na czym oparto wyliczenia, nie wiadomo.Ważne, że Żydzi „znów próbują wydoić Polaków”. Prawicowcy natychmiast uznali żądania restytucji za skrajnie niesprawiedliwe i przystąpili do działania. Stereotypy związane z Żydami bogacącymi się na wszystkich i wszystkim obudziły się natychmiast, a skrajna prawica poczuła, że ma moralny obowiązek zatrzymać te żydowskie plany bogacenia się na Polsce.Partia KORWiN udostępniła grafikę wyrażającą sprzeciw wobec amerykańskiej ustawy 447 i roszczeń żydowskich.

Stowarzyszenie „Marsz Niepodległości”  uruchomiło zaś akcję „Nie dla roszczeń”. Na specjalnym fanpage’u instruuje, jak można zaangażować się w kampanię – choćby wieszając specjalny plakat z gwiazdą Dawida (do pobrania za pomocą linku udostępnionego na FB) na „budynku, który być może zostanie oddany w ramach »restytucji mienia«”.

Można też podpisać się pod apelem do ministra spraw zagranicznych z żądaniem „podjęcia natychmiastowych działań w obronie naszej suwerenności i niezależności” (ma im zagrażać amerykańska ustawa 447, która nakłada obowiązek raportowania przez rząd USA postępów w restytucji mienia ofiar Holocaustu).

Apelują o bojkot towarów z Izraela

Na portalu Avaaz.org zawieszono petycję ws. wydalenia izraelskich dyplomatów z Polski, a na FB powstało wydarzenie, wokół którego gromadzą się ci, którzy wydaliliby z Polski ambasadorkę Izraela Annę Azari.Informacje o petycjach rozchodzą się na FB nie tylko w środowiskach narodowców, ale też w grupach popierających PiS, rząd Mateusza Morawieckiego czy ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro.Wypowiedzi na temat Izraela rezonują w tych środowiskach wyjątkowo silnie. Podobny poziom wzmożenia wywołują w nich chyba jedynie wypowiedzi Donalda Tuska, bo już raczej nie działania polskiej opozycji.W tych samych grupach od kilku dni pojawiają się apele o bojkotowanie produktów pochodzenia izraelskiego. Wykorzystywane jest zwłaszcza zdjęcie kodu towarowego z początkowymi cyframi 729 (świadczy o pochodzeniu towaru z Izraela) oraz kroplami krwi.„Nie wspieraj Holokaustu w Palestynie” – tak do bojkotu na jednej z grup zachęca Robert.

A na stronie „Wspieramy PiS” obok zdjęcia ze stereotypową postacią Żyda w ośmieszającej pozycji, z podanym kodem towarowym oczywiście, napisano po prostu: „Wiecie, co robić, podajcie dalej”.W wielu miejscach można znaleźć też nazwy firm, które są (zdaniem internautów) pochodzenia izraelskiego i nie należy ich kupować. Pojawiają się tam m.in. takie marki jak: MK Cafe, Pedros, Fort, Sahara, Cinema City, Super-Pharm.Fakt, że wiele z nich to spółki międzynarodowe, a znaczna część towarów jest produkowanych w innych krajach niż Izrael, także w Polsce, a więc ma zupełnie inny kod towarowy niż ten pojawiający się w apelach o bojkot, zupełnie nie przeszkadza  angażującym się w akcję.Co ciekawe, o bojkocie produktów izraelskich zaraz po pojawieniu się pierwszych wpisów na ten temat doniósł rosyjski Sputnik Polska oraz prorosyjski portal nczas.com. Nie ma wątpliwości, że rosyjska propaganda już podsyca i będzie nadal podsycała spór między Polską a Izraelem, widzą w tym własny interes.

„Panie premierze, zachowałeś się jak trzeba!”

Na tych samych facebookowych grupach można znaleźć wyrazy uwielbienia dla premiera Morawieckiego, który podejmując decyzję o nieuczestniczeniu w szczycie V4 w Jerozolimie urósł nagle do rangi bohatera.

 

To rzadkość, ponieważ dumę zwolennicy PiS z reguły wyrażają wobec innych polityków tej partii (głównie prezesa Kaczyńskiego lub Beaty Szydło), a nie wobec premiera. Tym razem jednak Morawiecki zasłużył, bo – jak można przeczytać w komentarzach – zrobił wreszcie to, co trzeba.Choć nie brak tych, którzy wypominają mu, że rok wcześniej, podpisując porozumienie z Netanjahu w sprawie polskiej ustawy o IPN, dramatycznie zawiódł wyborców PiS i teraz tylko odrobinę się zrehabilitował.Te reakcje pokazują, jak istotny jest temat relacji z Izraelem dla elektoratu PiS, i w jak trudnej sytuacji znaleźli się obecnie rządzący z powodu własnej polityki zagranicznej. To oni ustawili USA w roli głównego polskiego sojusznika. A USA oczekują od Polski wsparcia dla Izraela w Europie. Tymczasem wyborcy partii rządzącej odczuwają wobec Izraela raczej silną antypatię, jeśli nie wrogość, nie chcą sobie układać relacji z państwem żydowskim ani tym bardziej go wspierać.

Rząd sam się zakleszczył

Rząd jest dziś między młotem a kowadłem, a imadło zaciska się tym silniej, im intensywniej narodowcy wykorzystują postawy antysemickie do bieżącej polityki. Nie ma bowiem wątpliwości, że działania podejmowane przez skrajną prawicę w tej sprawie mają posłużyć głównie bieżącym celom wyborczym.Jeśli PiS nie znajdzie sposobu, by pokazać swoją radykalną postawę wobec Izraela, musi liczyć się z tym, że najbardziej antysemicko nastawieni wyborcy w najbliższych wyborach poprą narodowców i partię KORWiN, a nie ich.Z drugiej strony radykalizacja jest prostą drogą do skłócenia się z USA, a tego polski rząd musi uniknąć za wszelką cenę, bo straciłby ostatniego dużego sojusznika.Co więc zrobi PiS? Najprawdopodobniej będzie próbował grać na dwa fronty, czyli inaczej na potrzeby wewnętrznej polityki, a inaczej na zewnątrz kraju. Jednocześnie zapewne postara się kupić sobie czas, czyli np. przyhamować kontakty z Izraelem do wyborów parlamentarnych.W polityce wewnętrznej możemy spodziewać się dalszego przyzwolenia na okazywanie postaw antysemickich. Bo dziś najważniejsze jest zahamowanie odpływu wyborców. I nic więcej nie ma znaczenia.

 

Tekst opublikowany na Oko.Press

PKW, mamy problem! Co z płatnymi reklamami w social media?

Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także negatywną, w mediach społecznościowych bez żadnych ograniczeń. PKW nie ma jak tego kontrolować i rozkłada ręce. Sytuacja wymarzona dla anonimowych podmiotów, które chcą wpłynąć na wynik wyborów. Choć wiemy, jak Rosja robiła to w USA, w Polsce prawnie nie chronimy się przed takimi działaniami

Czarny PR to znane w Polsce zjawisko. W kampanii samorządowej pojawiał się głównie w mediach społecznościowych. Doświadczyli go i Trzaskowski, i Jaki (Warszawa), dotknął Jacka Majchrowskiego (Kraków) i Tadeusza Truskolaskiego (Białystok).

Finansowany nie wiadomo przez kogo, publikowany także najczęściej nie wiadomo przez kogo, hulał w sieci i wpływał na wyborców. W zasadzie funkcjonował poza prawem.

Wszystko wskazuje bowiem na to, że mamy wielką dziurę w prawie wyborczym – nie przewidziano w nim sytuacji, gdy w social media płatną antykampanię prowadzą nie komitety wyborcze, lecz zewnętrzne, najczęściej anonimowe konta.

To groźna dziura. Bo choć takie działania w kampanii samorządowej były marginesem, podczas wyborów parlamentarnych czy prezydenckich mogą mieć ogromne znaczenie. Wyobraźcie sobie kampanię prezydencką i dofinansowywany ogromnymi kwotami na reklamy fanpage, niezależny od jakiegokolwiek komitetu, uderzający choćby w Donalda Tuska, czy jakiegokolwiek innego kandydata.

Wystarczy 100 tys. zł

Wystarczy 100 tys. zł, by w bardzo wyraźny sposób wpłynąć na nastawienie Polaków do kandydata. A to będzie 100 tys. zł, których nie trzeba będzie rozliczać w PKW, ani wykazywać, kto dał na ten cel pieniądze. I to wszystko zgodnie z prawem! Czy raczej z dziurą w prawie.

To oczywiście obchodzenie istniejących przepisów. Obecnie – zgodnie z kodeksem wyborczym – płatną agitację wyborczą na rzecz kandydata może prowadzić na zasadzie wyłączności jedynie komitet wyborczy, zaś za rozpowszechnianie oczerniających, nieprawdziwych informacji o kandydacie należy po prostu podawać do sądu.

Kogo jednak podać do sądu, gdy mamy do czynienia z anonimowym kontem na Facebooku, o którym nie wiemy absolutnie nic?

Dziura w przepisach jest groźna dla wszystkich stron sporu politycznego. Równie dobrze można wyobrazić sobie taki fanpage działający przeciwko prezydentowi Dudzie. A pieniądze przeznaczane na reklamy mogą pochodzić (teoretycznie rzecz biorąc) nie tylko od graczy wewnętrznych, ale i zewnętrznych.

Polak potrafi

Wszyscy, którzy obserwowali kampanię wyborczą wiedzą, że najczęściej nie polega ona jedynie na prezentowaniu pozytywnych informacji o kandydacie.  Zazwyczaj mamy też do czynienia z kampanią negatywną, czarnym PR-em, przedstawiającą kandydata tak, by zniechęcić do niego wyborców.

Dziś najłatwiej przeprowadzić taką kampanię posługując się mediami społecznościowymi. Dopóki odbywało się to po prostu przez publikowanie bezpłatnych postów i tweetów, nijak się do tego miały przepisy o kampanii wyborczej.

Agitować może przecież każdy wyborca, a po zmianie prawa wyborczego w 2018 roku do takiej agitacji nie trzeba już pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego. Wybory samorządowe pokazały jednak, że weszliśmy w Polsce na wyższy poziom:

We wrześniu i październiku czarny PR robiono płatnie, wykupując reklamy na Facebooku z kont niezależnych od sztabów wyborczych.

Działo się to zarówno w wyborach warszawskich, jak i w wyborach lokalnych.

Postawmy się na chwilę na miejscu sztabowców jakiegokolwiek kandydata, który ma silnego przeciwnika. Ten przeciwnik zawsze ma swoje słabe strony. Wyborcy jednak albo o nich nie wiedzą, albo nie pamiętają. Trzeba im przypomnieć. Tylko jak – by jednocześnie nasz kandydat nie wyszedł na kłótliwego i agresywnego osobnika?

Postawmy się też na miejscu osób niezwiązanych ze sztabem, którym zależy na zmniejszeniu szans na zwycięstwo konkretnego kandydata. One również szukają sposobu na pokazanie słabych stron (prawdziwych lub nie) kandydata.

Wykupić reklamę na FB każdy może

W obu przypadkach najłatwiej użyć mediów społecznościowych. Aby zapewnić postowi odpowiednią widoczność, najlepiej wykupić reklamę na Facebooku, bo tam jest najwięcej wyborców.

Tyle że wszystkie reklamy na FB muszą być przyporządkowane do jakiegoś fanpage’a. Trzeba więc taki stworzyć, najlepiej od zera, aby nie miał oficjalnych związków z kandydatem – wtedy, zgodnie z obecną praktyką, ani kandydat, ani komitet wyborczy nie odpowiadają za treści zamieszczane na tym koncie.

Wystarczy kilkanaście minut, by reklama zaczęła funkcjonować w sieci – i wpływać na wyborców.

Tak to wygląda dziś. Jednocześnie w Polsce obowiązują ściśle określone zasady finansowania kampanii, a art. 125 Kodeksu Wyborczego wskazuje, że finansowanie kampanii wyborczej jest jawne. Nie można też wydać na agitację więcej, niż to wynika z przysługującej kwoty, każdy wydatek trzeba udokumentować.

Przepisy te obowiązują jedynie komitety wyborcze.  A co, jeśli w kampanii uczestniczą inne podmioty niż kandydaci? Cóż, tu właśnie mamy wielką dziurę, z której coraz częściej korzysta się w kampanii. Wystarczy wrócić do wydarzeń z ostatnich tygodni, by się o tym przekonać.

AntyTrzaskowski

Na Twitterze i Facebooku w czasie kampanii samorządowej działało konto „Trzaskowski jak Komorowski”, rozpowszechniające negatywne treści na temat Rafała Trzaskowskiego, kandydata KO na prezydenta Warszawy.

Na Facebooku niektóre jego posty były płatnie promowane, w różnych okresach kampanii. Na screenach z 11 października widać, że tego dnia na tym koncie na FB aktywne były trzy płatne reklamy, wszystkie przeciwko Trzaskowskiemu.

 

AntyJaki

Natomiast w przeciwnika Trzaskowskiego, Patryka Jakiego, uderzało konto „Jaki naprawdę jest Jaki 2018”. 11 października miało cztery aktywne reklamy. Wszystkie uderzały w Jakiego. Po kampanii konto zostało usunięte z FB.

„Trzaskowski jak Żuk”

Fanpage „Świecka Warszawa” założono 2 października, działa do dziś, ma tylko 49 polubień. I jeden jedyny post. Można w nim przeczytać, że „Platforma Obywatelska kolejny raz zawodzi nasze środowisko. Ich prezydent w Lublinie zakazał Marszu Równości – nie pierwszy raz wystawiają do wiatru środowisko LGBT. Czy Trzaskowski […] też zakaże tego w stolicy?”

Oczywiście post był sponsorowany, wyświetlał się zaraz po decyzji prezydenta Krzysztofa Żuka o zakazie Marszu Równości w Lublinie.

Od tamtej pory do momentu pisania tego tekstu na koncie Świecka Warszawa nic nowego się nie pojawiło. Widać wyraźnie, że fanpage założono wyłącznie po to, by uruchomić tę jedną reklamę. Jej celem było zniechęcenie środowiska LGBTQ do głosowania Trzaskowskiego.

Zły Majchrowski, obrażany Truskolaski

Ale tego typu praktyki były charakterystyczne także w innych miastach. W ostatnich dniach przed drugą turą wyborów spot uderzający w kandydującego na prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego upubliczniło konto „stop-seksualizacji.pl”, powiązane ze stroną internetową o tym adresie, prezentującą działania Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci.

Jak poinformowali jej działacze na swojej stronie: „Dnia 29 października zamieściliśmy na naszym profilu facebookowym spot prowadzący krytykę poparcia przez prezydenta Krakowa działań środowisk LGBTQ”.

Spot w bardzo radykalny sposób przedstawiał Majchrowskiego. Narrator najpierw sugerował, że prezydent Majchrowski podpisuje się pod wszystkim, co środowiska LGBTQ mu przyniosą; informował, że w 2017 udzielił on honorowego wsparcia przyznając partnerstwo miasta Krakowa dla Marszu Równości (choć, wg organizatora marszu Stowarzyszenia Queerowy Maj, takiego partnerstwa Majchrowski nie przyznał – info za Gazeta.pl).

W filmiku pojawiały się też dzieci, którymi opiekowały się: transwestyta i osoba w skórzanym stroju kojarzącym się z praktykami sadomasochistycznymi, oczywiście przedstawiono ich w mocno przerysowany sposób (film był rysunkowy).

Na koniec narrator apelował:  „4 listopada wybierzmy nowego prezydenta Krakowa. Chrońmy nasze dzieci przed lewicowym radykalizmem, póki nie jest za późno”.

Kto zapłacił za tę reklamę i dlaczego Inicjatywa w ten sposób włączyła się do kampanii wyborczej? Zapytana o to Magdalena Trojanowska, prezes Stowarzyszenia Rodzice Chronią Dzieci, wyjaśnia: „Nie jesteśmy związani z żadną opcją polityczną i nie mamy preferencji wyborczych – ostrzegamy tylko i wyłącznie przed kandydatami, którzy wspierają działalność organizacji propagujących ideologię LGBT… mogłoby więc paść na każdą osobę z każdego ugrupowania.

W naszych materiałach i na naszej stronie wypowiadamy się również przeciwko działaniom polityków PiS-u, w równym stopniu krytykowaliśmy Patryka Jakiego i jego współpracę z Piotrem Guziałem, ministerstwo spraw zagranicznych za podpisane umowy międzynarodowe itp. – dlatego też spotu tego nie można zaliczyć do materiałów wyborczych wspierających danego kandydata i daną opcję  – raczej należy traktować jako upublicznienie informacji o działalności kandydatów, o której każdy wyborca powinien wiedzieć, zanim podejmie wiążącą decyzję (z punktu widzenia naszej działalności statutowej)” –  wyjaśnia.

Natomiast jeśli chodzi o finanse, Trojanowska stwierdza: – „Wszystkie nasze działania finansujemy ze składek członkowskich i darowizn przeznaczonych na prowadzenie działalności  statutowej, czyli ochrony dzieci i konstytucyjnej pozycji rodziny jako związku mężczyzny i kobiety”.

Cóż, Trojanowska ma w jakiś sposób rację stwierdzając, że spotu nie można zaliczyć do materiałów wspierających danego kandydata – ale do agitujących przeciwko konkretnemu kandydatowi – oczywiście!

Podkreślam jeszcze raz: agitować ma prawo każdy wyborca, ale płatna kampania podlega szczegółowym przepisom i przysługuje wyłącznie komitetom wyborczym.

Czy można więc publikować tego typu spoty, nie podlegając Kodeksowi Wyborczemu?

Czarny PR wobec Truskolaskiego

Negatywną kampanią starano się uderzyć także w kandydującego w wyborach z komitetu KO prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolaskiego. Pod koniec sierpnia na FB powstał fanpage „W podróży z Tadeuszem”.

Wszystkie prezentowane na nim posty oczerniały Truskolaskiego, niekiedy także jego syna, Krzysztofa Truskolaskiego, obecnego posła Nowoczesnej. Nazwisko kandydata zmieniano na „Pruskolaski”, szydzono z jego wyglądu, trawestowano cytaty, sugerowano defraudację publicznych pieniędzy (co jest nieprawdą).

Co jednak najistotniejsze, fanpage promował te posty płatnie. 18 października, tuż przed I turą wyborów, aktywnych było tam aż 25 reklam. Dziś strona już nie istnieje, a wcześniej była zupełnie anonimowa, nie podawano na nich żadnych danych kontaktowych.

Kto opłaca te reklamy? Facebook nie ujawnia

W USA Facebook wprowadził możliwość sprawdzenia, kto opłaca reklamy polityczne. W Polsce takiej opcji nie ma. Kiedy podczas trwającej kampanii rozmawiałam z przedstawicielami Facebooka na Polskę, zaznaczali, że pewne nowe rozwiązania związane z wyborami mają pojawić się w Polsce w 2019 roku.

Jakie? Tego jeszcze nie wiadomo. Wiadomo za to, że także opcja zastosowana w USA nie jest idealnym rozwiązaniem – niedawna publikacja portalu VICE News udowodniła, że można podać Facebookowi w zasadzie każdą informację jako odpowiedź na pytanie, kto finansuje daną reklamę, a on to bez dalszych pytań zaprezentuje odbiorcom.

W USA dziennikarze zrobili prowokację i podali nazwiska amerykańskich senatorów, choć reklamy wstawiano z kont zupełnie z senatorami niezwiązanych. FB to zaakceptował.

Ponieważ w Polsce nie mamy dostępu nawet do takich informacji, oczerniany kandydat w zasadzie nie ma żadnej możliwości, by skorzystać z jedynego dostępnego mu środka czyli podać twórcę reklamy do sądu.

Facebook jednak ma dane osoby opłacającej reklamy. I to do niego mogłaby się zwrócić np. Państwowa Komisja Wyborcza z pytaniem, kto finansuje taki post.

Czy wykorzystała tę możliwość podczas tegorocznej kampanii samorządowej? Zapytałam PKW, jak wygląda ta sytuacja z jej punktu widzenia.

PKW: „Przepisy nie penalizują”

Cóż, PKW, zapewnia, że: „Zgodność sposobu finansowania kampanii prowadzonej przez komitety wyborcze zostanie oceniona po złożeniu przez pełnomocników finansowych sprawozdań”, a „stwierdzenie, że działania podmiotu innego niż komitet wyborczy było podejmowane w porozumieniu z komitetem w celu obejścia przepisów określających zasady finansowania kampanii wyborczej, może być podstawą odrzucenia sprawozdania finansowego”.

Ale PKW dodaje jednocześnie, że „przepisy nie penalizują” prowadzenia agitacji wyborczej przez podmioty inne niż sztaby wyborcze i wyborców.

Czyli: można! Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także kampanię negatywną, m.in. w mediach społecznościowych – i nie grozi za to kara. Nie ma żadnych limitów finansowych, żadnych ograniczeń, absolutnie nic.

Sytuacja wymarzona nie tylko dla tych polskich wyborców, którzy nie lubią jakiegoś kandydata, ale też dla wszystkich anonimowych podmiotów, którym zależy na tym, by wpłynąć na wyniki wyborów w Polsce.

Cóż, mimo że mamy wiedzę o tym, w jaki sposób Rosja wpływała na wybory w USA, w Polsce dziś prawnie w ogóle nie chronimy się choćby przed tego typu działaniami.

Czy znowu musimy być mądrzy po szkodzie?

 

 

Artykuł ukazał się także na Oko.Press

Tak to robi Kreml. Lektura instrukcji dla rosyjskich trolli budzi zimny strach

Sposób działania rosyjskich trolli, ujawniony właśnie przez Amerykanów dzięki opublikowaniu fragmentów rozsyłanych trollom instrukcji, w porażający sposób przypomina to, z czym od kilku lat mamy do czynienia w polskich mediach społecznościowych. Te same lub bardzo podobne słowa-klucze, ten sam mechanizm personalnego atakowania tych, którzy krytykują władze, mediów, polityków. Przygotujcie się na niezły psychologiczny thriller: wystarczy, że w instrukcjach zmienicie nazwiska z amerykańskich na polskie, by poczuć zimny strach: to się dzieje naprawdę.

W Stanach Zjednoczonych upubliczniono kolejny akt oskarżenia dotyczący ingerencji Rosjan w sprawy wewnętrzne USA. Tym razem w dokumencie dotyczącym działalności Eleny Khusyaynovej (zach. pisownię z dokumentu) śledczy przedstawili rzeczywiste instrukcje, jakie dostawały tzw. rosyjskie trolle. Wskazywano im, jak mają reagować w sieci, co pisać na konkretne tematy i do jakich odbiorców się zwracać. Lektura tych wskazówek, w zestawieniu z sytuacją w Polsce, mnie przyprawiała o dreszcze.

 

Kurs marketingu dla rosyjskich trolli

O kulisach prowadzenia przez Rosjan wojny informacyjnej w social media w USA wiemy już sporo, zwłaszcza dzięki pierwszemu aktowi oskarżenia, w którym prokurator Robert Mueller oskarżył kilkunastu rosyjskich agentów o ingerencję w wybory prezydenckie USA w 2016 r. Wiemy więc, że aby wpływać na wyborców Rosjanie posługiwali się fałszywymi danymi personalnymi i botami (czyli automatycznymi kontami do masowego rozpowszechniania treści); zakładali fake`owe konta na Twitterze i Facebooku, fanpage`e fałszywych organizacji pozarządowych, fałszywe wydarzenia, prowadzili też bardzo ostrą negatywną kampanię wobec Hillary Clinton. W ostatnich tygodniach śledczy po raz pierwszy ujawnili jednak fragmenty instrukcji adresowanych do działających w sieci rosyjskich trolli. Pochodzą one z sierpnia 2017 r. Mimo nagłośnienia sprawy wojny informacyjnej Rosjanie nie zaprzestali bowiem swojej aktywności po wyborach prezydenckich.

Osoby pracujące jako trolle przede wszystkim były uczone, w jaki sposób budować przekaz dopasowany do konkretnej grupy odbiorców:  „Jeśli piszesz posty w grupie liberalnej, nie należy używać tytułów z portalu Breitbart (radykalny portal prawicowy – przyp. red.). I odwrotnie, jeśli piszesz posty w grupie konserwatywnej, nie używaj tytułów z Washington Post lub BuzzFeed.” – brzmiała jedna ze wskazówek. Inna: „Kolorowi LGBT są mniej wyrafinowani niż biali; w związku z tym skomplikowane słowa i zwroty nie zadziałają. Uważaj na wszystko, co może zostać odebrane jako treść rasistowska. Podobnie jak zwyczajni Czarni, Latynosi i rdzenni Amerykanie, kolorowi LGBT są bardzo wrażliwi na przywileje białych i reagują na posty i zdjęcia, które faworyzują białych… W przeciwieństwie do konserwatystów, infografiki działają również wśród osób LGBT i ich liberalnych sojuszników, i to działają bardzo dobrze. Jednak ich zawartość musi być prosta do zrozumienia, dlatego muszą zawierać krótki tekst, dużą czcionkę i kolorowy obrazek.”

Z materiałów wynika, że bardzo dbano także o tzw. timing postów – czyli o udostępnianie ich o takiej porze, by były widoczne dla jak największej grupy osób. Radzono m.in., jak radzić sobie z różnicą czasu między USA a Rosją: „Pisanie postów może być problematyczne ze względu na różnicę czasu, ale jeśli udostępnisz post ponownie rano czasu petersburskiego, zadziała on równie dobrze na LGBT jak na liberałów – grupy LGBT są często aktywne nocą. Również konserwatyści mogą wyświetlić Twój post, kiedy obudzą się rano, jeśli wstawisz post późnym wieczorem czasu petersburskiego.”

Te ogólne instrukcje bardziej przypominają wskazówki marketingowe niż działania wojny informacyjnej. Pozostałe ujawnione fragmenty pokazują jednak, z jaką precyzją tworzono przekazy na ważne społecznie tematy. Reakcje zależały przede wszystkim od publicznych wypowiedzi polityków i artykułów w mediach.

 

McCain: „zgred i staruch”

Trollom wskazywano choćby, w jaki sposób mają określać bohaterów tekstów, jak ich wizerunek kreować, kogo wspierać, a kogo hejtować. Oto znany ze swego antyrosyjskiego nastawienia senator McCain podpadł szczególnie, gdy ocenił, iż pomysł budowy muru granicznego, który miałby powstrzymać nielegalnych imigrantów, to szaleństwo. Sterujący przekazem rozesłali wówczas taką instrukcję do trolli:

„McCaina trzeba pokazywać jako zgreda, starucha (w ang. – „old geezer”), który dawno temu powinien trafić do domu starców. Podkreślać, że patologiczna nienawiść McCaina do Donalda Trumpa i krytykowanie wszystkich jego inicjatyw przekracza granice zdrowego rozsądku.”

A gdy republikanin Paul Ryan, spiker Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych, w tym samym czasie oponował przeciwko innemu pomysłowi Trumpa, związanemu z imigrantami, rosyjskie trolle dostały takie wskazówki: „Paul Ryan jest kompletnie i bezwzględnie niezdolny do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Podkreślać, że jako spiker ten dwulicowy krzykacz nie dokonał niczego dobrego dla Ameryki ani dla obywateli amerykańskich.  Jedynym sposobem, aby pozbyć się go z Kongresu, jest głosowanie na rzecz Randy  Brice, amerykańskiego weterana i demokratę.”

Bardzo dużo pracy Rosjanie wkładali w budowanie przekazu nt. możliwości sfałszowania wyborów do Kongresu i Senatu USA. Gdy ukazał się artykuł o tym, że w Kalifornii może być więcej zarejestrowanych wyborców niż mieszkańców, instrukcja brzmiała:

„W Kalifornii, w rejestrach wyborców jest więcej osób zarejestrowanych niż mieszkańców. To jest ten moment, gdy amerykańscy konserwatyści powinni bić na alarm przed wyborami! (…) Podkreślać, że poprzednie fałszerstwa podczas wyborów w USA były uważane za mit; dziś stały się jednak rzeczywistością. Podkreślać, że nie można dopuścić do urn nielegalnych wyborców.

Podkreślać, że istnieje pilna potrzeba wprowadzenia identyfikatorów dla wyborców we wszystkich stanach, przede wszystkim w stanach niebieskich (liberalnych i niezdecydowanych). Przypominać, że większość stanów „niebieskich” nie ma identyfikatorów wyborców, co sugeruje, że właśnie tam dochodzi do fałszerstw wyborczych na dużą skalę fałszerstw.

W końcu stwierdzić, że Demokraci w najbliższych wyborach na pewno będą podejmować próby sfałszowania wyników.”

 

„Republikanie jak zdrajcy” – czyli pogłębianie podziałów

Oczywiście były też sytuacje, gdy zadaniem trolli było wspierać tych, których przekaz pasował do rosyjskiej narracji. Takim „bohaterem” trolli został Michael Savage, konserwatywny publicysta amerykański, który w sierpniu 2017 r. stwierdził, że jeśli dojdzie do prób usunięcia Trumpa, w USA trzeba się liczyć z wybuchem wojny domowej.  Instrukcja brzmiała wówczas: „Zdecydowanie wspierać Michael Savage`a i jego punktu widzenia, podkreślać jego kompetencję i uczciwość. Savage mówi jasno: wszelkie próby usunięcia Trumpa to bezpośrednia droga do wojny domowej w USA. Wskazywać nazwiska tych, którzy sprzeciwiają się prezydentowi i tych, którzy utrudniają jego wysiłki zmierzające do realizacji obietnic przedwyborczych. Skupić się na tym, że antyTrumpowscy republikanie:

  1. a) rzucają mu kłody pod nogi ws. finansowania budowy muru granicznego;
  2. b) nie obniżają podatków;
  3. c) rzucają oszczerstwa na Trumpa i szkodzą jego reputacji (przywołać McCaina);
  4. d) nie chcą anulować przepisów Obamacare;
  5. e) nie spieszą się do przyjęcia przepisów, które sprzeciwiają się wpuszczaniu do USA uchodźców z krajów Bliskiego Wschodu.

Podsumować, że w przypadku, gdy Republikanie nie przestaną działać jak zdrajcy, muszą wziąć na siebie niechęć mieszkańców podczas wyborów w 2018 r.”

Czasem nakazywano też wspierać samego prezydenta Trumpa: „Pełne wsparcie dla Donalda Trumpa i wyrażanie nadziei, że tym razem Kongres będzie zmuszony do działania zgodnie z tym, co mówi prezydent. Podkreślać, że jeśli Kongres w dalszym ciągu działać jak kolonialny rząd brytyjski przed wojną o niepodległość USA, to wywoła kolejną rewolucję. Podsumować, że Trump po raz kolejny udowodnił, że to on rzeczywiście dba o  interesy Stanów Zjednoczonych Ameryki.”

 

Złe elity, złe mainstreamowe media. Jak w Polsce!

Trolle miały także pracować nad podważeniem wiarygodności specjalnego prokuratora Robert Mueller, prowadzącego śledztwo ws. ingerencji Rosji w wybory prezydenckie w USA. Instrukcja na jego temat brzmiała tak: „Specjalny prokurator Mueller jest marionetką establishmentu. Wymieniać skandale, które miały miejsce, gdy Mueller kierował FBI. (…) Podsumować, że Mueller jest osobą zależną politycznie, w związku z tym nie gwarantuje uczciwości ani otwartości dochodzenia.  Podkreślić, że praca komisji śledczej jest szkodliwa dla kraju i ma na celu uruchomienie procedury impeachmentu Trump. Zaznaczać, że tego nie można zrobić, bez względu na wszystko.”

Poza Muellerem uderzano również w media krytykujące Trumpa. Kiedy w portalu online CNN pojawiła się wypowiedź (sierpień 2017), w której Biały Dom za czasów Trumpa porównano do burdelu, trolle dostały rozkaz atakowania mediów:

„Oskarżyć CNN o kolejne kłamstwo. Stwierdzić, że podczas ostatnich wyborów media głównego nurtu, które poparły kandydaturę Hillary Clinton na prezydenta, prawie w 100 proc. rozpowszechniały fake newsy, obraźliwe oświadczenia i kłamstwa na temat Donalda Trumpa i jego zwolenników. Teraz to kontynuują. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego takie źródła informacji jak New York Times, Washington Post, CNN, CBS, Time i Huffington Post nie mogą być traktowane poważnie: są głównymi kanałami propagandy i usiłują mieszać w głowach obywateli amerykańskich.

Przypomnieć czytelnikom, że każde z wyżej wymienionych mediów korzysta z funduszy zależnych od Hillary Clinton, i otrzymywało pieniądze z jej wyborczego funduszu. Te media produkowały fałszywe wyniki badań w sondażach, które przewidywały wygraną Clinton przewagą 10-15 proc. nad Trumpem, starały się obrazić i zdyskredytować Trumpa. Podsumować, że CNN dawno temu stracił swoją reputację, nie można mu ufać, i z dnia na dzień dalej traci wiarygodność.

Prawdziwą burzę wywołał natomiast senator Marco Rubio, związany z popierającą Trumpa Partią Herbacianą (Tea Party), kiedy skrytykował działania prezydenta związane z imigrantami. Instrukcję dla trolli dotyczącą jego wypowiedzi oznaczono słowami „BARDZO WAŻNE” i opisano w niej, w jaki sposób hejtować senatora: „Demaskujemy Marco Rubio jako fałszywego konserwatystę, który zdradził republikańskie wartości, który w duszy gardzi amerykańską Konstytucją i obywatelami amerykańskimi. Przypominać, że Rubio jest protegowanym niedorzecznego Jeba Bush, który jest hańbą dla ruchu konserwatywnego. Stwierdzić, że ofiary przemocy popełnionej przez nielegalnych imigrantów i rodziny ofiar z całego serca nienawidzą Marco Rubio. Innymi słowy: Rubio jest liberałem, który przeniknął do Partii Republikańskiej w celu osłabienia jej od wewnątrz. Podsumować, że głosowanie w wyborach do Senatu na Rubio jest praktycznie tym samym, co głosowanie na Hillary Clinton.

Zaledwie kilka dni później trolle miały podważać wiarygodność innego konserwatywnego polityka, Mitcha McConnella, lidera Republikanów w Senacie. Oczywiście bezpośrednia przyczyną znów była jakaś jego „niewłaściwa” wypowiedź:

„Nadszedł czas dla Mitcha McConnella, powinien już przejść na emeryturę. Podkreślić, że McConnell wyczerpał się jako polityk.

Mitch McConnell zachowuje się, podobnie jak wielu innych republikańskich senatorów, jak renegat i podły liberał. Nie zrobił nic, by pomóc spełnić obietnice wyborcze Trumpa i innych Republikanów. Przypomnieć, że McConnell jest przyjacielem Joe`a Bidena, który nie przestrzega w polityce żadnych zasad. Podkreślić, że bojkot konserwatywnego programu jest najbardziej nieodpowiedzialnym i zdradzieckim zachowaniem w obecnej sytuacji. Podsumować, że ludzie nie głosowali na republikanów w 2014 i 2016 po to, by dziś robili te same rzeczy, co Demokraci, którzy głównie zajmowali się sobą, a nie obywatelami.”

 

Zaplanowana na zimo operacja informacyjna

Wszystkie te cytowane instrukcje pochodzą z pierwszej połowy sierpnia 2017 roku. Widać, jak intensywnie, precyzyjnie i z dużą znajomością sytuacji w USA planowano budowanie przekazu przez trolle. To zaplanowano na zimno operacja informacyjna. Wystarczy tych kilkanaście cytatów, by zauważyć nie tylko określoną narrację, ale też słowa-klucze, pojawiające się w instrukcjach: zdrada, kłamstwo, hańba, podły liberał, media rozpowszechniające fake newsy, złe elity (establishment), fałszowanie wyborów, możliwość wybuchu wojny domowej. Do tego obraźliwe epitety: zgred, renegat, niedorzeczny, nieuczciwy, dwulicowy krzykacz.

Źli są ci, którzy ośmielają się skrytykować Trumpa; którzy nie zgadzają się na niezgodne z prawami człowieka traktowanie imigrantów. Złe są mainstreamowe media, których wiarygodność trolle podważają, wiążąc je z określoną opcją polityczną, tu: z Demokratami i z Hillary Clinton. Obelga jest przynależność do elit. Łatwo zauważyć, że trolle pracują nie tylko na linii Trump – krytycy Trumpa, ale bardzo intensywnie zajmują się też pogłębianiem podziałów w samej Partii Republikańskiej, popierającej przecież obecnego prezydenta USA. Mogłoby się to wydawać dziwne, gdyby nie fakt, że celem wojny informacyjnej prowadzonej przez Rosję jest zwiększanie swoich wpływów przez osłabianie przeciwnika, a to łatwo osiągnąć siejąc chaos, dzieląc społeczeństwo – i polityków – na coraz mniejsze i coraz bardziej skłócone grupy.

 

A w Polsce? Śledztwa nie ma. Kreml jest.

Moglibyśmy się tym wszystkim nie przejmować, sprawa dotyczy wszak USA, gdyby nie fakt, że i słowa-klucze, i metody działania doskonale pasują do tego, co znamy z Polski. Zaledwie kilka dni temu pisałam na Oko.Press o zaskakującej aktywności fake`owych kont, które nie radziły sobie z językiem polskim, a które zaraz po ogłoszeniu wyników I tury wyborów na prezydenta Warszawy próbowały zbudować narracje o sfałszowaniu wyborów.  Zresztą, wystarczy wziąć dowolną instrukcję, choćby tę na temat mediów, i zmienić nazwy, by zobaczyć niesamowite podobieństwo. Oto przykład:

„Oskarżyć TVN o kolejne kłamstwo. Stwierdzić, że podczas ostatnich wyborów media głównego nurtu poparły Platformę Obywatelską, ciągle rozpowszechniały fake newsy, obraźliwe oświadczenia i kłamstwa na temat PiS-u i jego zwolenników. Teraz to kontynuują. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego takie źródła informacji jak TVN, Gazeta Wyborcza, Onet czy Radio Zet nie mogą być traktowane poważnie: są głównymi kanałami opozycyjnej propagandy i usiłują mieszać w głowach Polakom.

(…) Te media w kampanii prezydenckiej produkowały fałszywe wyniki badań w sondażach, które przewidywały wygraną Bronisława Komorowskiego, starały się obrazić i zdyskredytować Andrzeja Dudę. Podsumować, że TVN dawno straciło swoją reputację, nie można mu ufać, i z dnia na dzień dalej traci wiarygodność.”

Pasuje? Perfekcyjnie! Czy to znaczy, że tę narrację zbudowali nam Rosjanie, a część polskiego społeczeństwa im uwierzyła? Niekoniecznie. Z dzieleniem społeczeństwa doskonale radzimy sobie sami, bez pomocy z zewnątrz. Ale podobieństwo tych narracji, popularność tych samych słów-kluczy zarówno w amerykańskiej, jak i polskiej dyskusji politycznej (zdrada, hańba, kłamstwo, złodzieje) powinno zmusić nas do poważnej refleksji. Bo może jednak Rosjanie przeniknęli do polskiej debaty politycznej głębiej niż nam się wydaje. Może ich wpływ trwa dłużej niż ostatnie dwa lata.

Niestety, w Polsce nie ma żadnego śledztwa w tej sprawie. Nie ma prokuratora takiego jak Mueller, który mimo nacisków Trumpa śledzi, oskarża i doprowadza do procesów. Tego nie ma. A Kreml? Och, wpływy Kremla oczywiście są. Doświadczamy ich na co dzień.

 

Tekst ukazał się na portalu Oko.Press

„Sfałszowano wybory!” – fake`owe konta działały jak rosyjskie trolle

Analiza wpisów oraz użytkowników każe postawić tezę, że po I turze wyborów samorządowych na polskim Facebooku fake’owe konta, prawdopodobnie rosyjskie, usiłowały zbudować przekaz o fałszerstwach wyborczych w Warszawie. Co ciekawe, po II turze wyborców nie zaobserwowałam już tego typu aktywności

„Wybory w Warszawie zostały z Fałszowane”, a „Warszawa jest z korumpowana” – komentarze z charakterystycznymi błędami językowymi można było przeczytać na Facebooku wielokrotnie po pierwszej turze wyborów samorządowych, przede wszystkim na grupach popierających obecny rząd oraz partię PiS.

Choć wpisy nie były identyczne, aktywność kont budujących narrację o fałszerstwie wyborczym zwracała uwagę nieznajomością języka polskiego i licznymi błędami. Dużą odpowiedzialnością wykazali się użytkownicy tych grup, którzy – choć zawiedzeni wynikami wyborców  i obrażeni na warszawiaków – nie kupili przekazu o sfałszowaniu głosowania.

To może szokować. Ale naprawdę wiele wskazuje na to, że po pierwszej turze wyborów mieliśmy do czynienia z aktywnym włączeniem się rosyjskiej propagandy w budowanie nastrojów wśród niezadowolonych z wyników głosowania wyborców PiS.

Aktywność była ukierunkowana przede wszystkim na Facebookowe grupy zwolenników obecnej partii rządzącej – zarówno te zamknięte, jak i otwarte. Tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników I tury wyborów oraz w powyborczy poniedziałek zaczęły pojawiać się tam posty, których widoczność podbijano sporą liczbą reakcji oraz komentarzami, w których najczęściej powtarzał się taki przekaz: skoro Patryk Jaki przegrał wybory, to oznacza, że zostały one „zFałszowane” lub „z fałszowane”.

Komentowano również posty neutralne, np. wpis „Warszawo, co Ty zrobiłaś?!”, ale dyskusja pod nimi neutralna już nie była – zmierzała wyraźnie w kierunku tezy o fałszerstwach lub korupcji. Oczywiście jednocześnie uderzano w tych, którzy wybory wygrali.

 

„Z kąd”, „kąpinator” i „czetwiny nos”

Liczne, bardzo widoczne i specyficzne błędy językowe były cechą charakterystyczną znacznej części tych komentarzy, przy tym pochodziły one z różnych kont, nie można więc wytłumaczyć tego w ten sposób, że jakaś jedna osoba z problemami językowymi postanowiła włączyć się w dyskusję.

Oto przykłady komentarzy (lub ich fragmenty) z rażącymi błędami językowymi: 

  • „z fałszowane”,
  • „gułaki” (zamiast gułagi),
  • „mug” (zamiast mógł),
  • „tagzwanych” (zamiast tak zwanych),
  • „z korumpowana”
  • „Nie wpuszczać tą zaraze do naszych miast, zawsze byli wrednij”,
  • „Wstanom właściciele kamienic zgrobu to jak bendzie mało mostow to gdzie bendom spac. Warszawiacy jak male dzieci na zlisc mamie odmroze sobie luszy”,
  • „mieli by niezły cyrk powinien sobie czetwiny nos doczepić masakra i wstyd”,
  • „kąpinator”,
  • „wkrótce będoł żałowoć”,
  • „z kąd”,
  • „uniewazniac nieprawidłowe glosowania przedstawiane zaniedbania, wskazywane przykłady w informacjach”,
  • „będzie źądzic dalej banda upa”.

Nie były to typowe błędy dla Polaka piszącego we własnym języku. Wygląda to raczej tak, jakby komentarze pisano w oparciu o jakiś kiepski program komputerowy do tłumaczenia, który na dodatek nie uwzględniałby części polskich czcionek, lub jakby pisała to osoba , która trochę się języka polskiego nauczyła, ale niewiele, i to głównie ze słuchu.

Niektóre komentarze nie miały błędów językowych, za to były pisane bez użycia polskich czcionek. Od razu zaznaczam – to nie jest typowe dla tych grup na Facebooku. Obserwuję je od dawna i komentarze pisane w ten sposób pod względem językowym zauważyłam wcześniej tylko raz: w czasie protestu matek dzieci niepełnosprawnych w Sejmie.

Wtedy również mieliśmy wręcz zalew postów bez polskich czcionek, z błędami nie tylko ortograficznymi, ale również interpunkcyjnymi czy składniowymi, np. „te ludzie niepełnosprawni” „nie poczebują rechabitacji” „ktoś nigdy nie był na zasiłku i poakowal im w kieszenie to taka osoba dobra a teraz jestbwlasnie podziękowanie”.

Jednocześnie, w obu opisywanych przypadkach, tuż obok pojawiały się również komentarze pisane poprawną polszczyzną, tym wyraźniej widać było różnice językowe między wpisami.

Fałszywe zdjęcia profilowe i niespójne wizerunki

Rzecz jasna same błędy językowe nie wystarczają do postawienia tezy, że mamy do czynienia z aktywnością rosyjskich trolli. Przeanalizowałam konta, które pisały te komentarze. Wyodrębniłam kilkanaście najłatwiejszych do obserwacji ze względu na najbardziej rażące błędy.

Co można było na nich zauważyć?

Konto Andrzeja M. na pierwszy rzut oka wygląda na konto typowego polskiego narodowca. Nawet zdjęcie profilowe – młodego mężczyzny z twarzą częściową zasłoniętą chustą – doskonale pasuje do tego wizerunku.

Ale po przeszukaniu Google okazuje się, że to zdjęcie pochodzi z portfolio rosyjskiego fotografa, mieszkającego w Maroku. Wśród grup polubionych przez Andrzeja są np. „Rosja za Polską, przeciw podłemu „polin” z usraela”, „Chór Aleksandrowa i ich przyjaciele”, jest rosyjskojęzyczna grupa fanów kompozytora Ogińskiego – dość zaskakujący dobór grup jak na polskiego narodowca.

Oczywiście, Andrzej polubił również grupy związane z narodowcami, a także grupy katolickie. Posty, które udostępnia na własnym profilu, dotyczą m.in.:

  • trucia dzieci szczepionkami, które rzekomo wywołują autyzm,
  • oraz tego, że epidemia odry w Polsce to oszustwo, za którym stoi lobby farmaceutyczne;
  • zbrodni wołyńskiej;
  • powszechnego dostępu do broni;
  • wpuszczania do Polski uchodźców przez rząd PiS.

Wszystkie te tematy należą do tematów stale wzmacnianych w Polsce przez rosyjską propagandę. O wyborach samorządowych Andrzej pisze jednoznacznie – ich wyniki są dowodem fałszowania wyborów w Warszawie.

Jego post jest rozpowszechniany na grupach, ale też na otwartych kontach innych użytkowników. Treść jest więc sprawnie rozsiewana po polskim Faceboooku.

Kolejne konto. Małgorzata administruje jedną z otwartych grup popierających rząd Morawieckiego. Po wyborach zamieszcza na niej link do artykułu z portalu wlocie.pl, zatytułowanego: „Wybory w Warszawie zostaną unieważnione! Ujawniono ogromny przekręt!”.

Przyglądam się jej kontu. Lubi fanpage portalu Niezalezna.pl oraz Lecha Kaczyńskiego. Lajkuje Marsz dla Jezusa i prawy.pl. Ale jednocześnie jest zaskakująco wielojęzyczna. Obserwuje strony w językach: angielskim, hiszpańskim, włoskim, chorwackim, francuskim, również w językach malajalam i telegu (używanymi w Indiach), egipskim, albańskim, rumuńskim, rosyjskim, portugalskim i greckim.

Obserwuje fanpage poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu – a jednocześnie stronę dyrektora hiszpańskojęzycznej katolickiej agencji informacyjnej. Jak podaje, mieszka w Warszawie, ale ma tylko jednego znajomego na swoim koncie na FB. Obserwuje stronę Polonii w Norwegii, rosyjskojęzyczną stronę religijną (kościoła prawosławnego) i Bractwo Matki Bożej Różańcowej w Bogocie.

Karol, który pisze komentarz, że w Warszawie „patriotow wymordowal Hitler i Stalin”, ma z kolei zupełnie puste konto. Należy tylko do jednej grupy – popierającej PiS. Nie polubił żadnej strony, nie uczestniczył w żadnym wydarzeniu.

Jego zdjęcie profilowe to zdjęcie modela, które można znaleźć na anglojęzycznej stronie poświęconej męskiemu stylowi życia. Ma 18 znajomych, z tego 17 to konta ze zdjęciami profilowymi innych modelek i modeli lub aktorów – choć żadne z tych kont nie ma ani jednego postu związanego z modelingiem.

Konto jednego z jego znajomych, Borysa, używa np. zdjęcia kanadyjskiego aktora i piosenkarza Antonio Cupo. Inne fotografie z kont znajomych można znaleźć na stronach związanych z modą męską. Ich konta na FB są puste, bez żadnej typowej aktywności – tę  można zaobserwować jedynie na politycznych polskich grupach.

Barbara, rencistka, obserwuje strony proPiSowskie, a jednocześnie lajkuje francuskiego eurodeputowanego, bułgarską organizację pozarządową, lubi też strony niemiecko-, portugalsko- i węgierskojęzyczne.

Halina, emerytka z Gliwic (wg opisu na koncie), miała się uczyć w Berkeley College, a jednocześnie w Technikum Kolejowym w Gliwicach. Lubi fanpage’e polityków PiS oraz Radia Maryja, a jednocześnie amerykańskiego kulturysty Dextera Jacksona, piwa Heineken, linii lotniczych z Emiratów Arabskich, należy do społeczności „Donald Trump is Our President”, czyta też na FB hiszpańskojęzyczne strony.

Sieciowe samouczki różnych języków – bardzo popularne

Można by długo wymieniać, ale jedno jest pewne: to nie są typowe konta zwykłych użytkowników Facebooka. Prawdopodobnie znacząca ich większość to konta fałszywe, za którymi nie stoją prawdziwi ludzie.  Ich analiza pozwoliła  jednak wskazać cechy wspólne:

  • część z nich ma polubioną stronę Sputnik News, rosyjską Voice of Europe lub Настоящее Время, ale też fanpage’e: „Za wolną Rosję” (podaje informacje z niezależnych mediów rosyjskich) i „Krym należy do Ukrainy”;
  • konta, które mają jakąkolwiek aktywność na własnych profilach, obserwują strony w bardzo różnych językach: polskim, niemieckim, francuskim, włoskim, angielskim, hiszpańskim, czeskim, węgierskim, francuskim, amerykańskim, niemieckim, w językach używanych w Indiach, a nawet strony australijskich mediów czy agencji prasowych, dworu królewskiego w Monako, rozmaitych organizacji rządowych i pozarządowych w wielu państwach europejskich.

Taka wielojęzyczność była cechą charakterystyczną wcześniej obserwowanych przeze mnie kont rosyjskich trolli – jedno z nich opisałam szczegółowo na OKO.Press jako konto aktywne wśród antyszczepionkowców.

  •  na niektórych pojawiają się także polubienia stron będących… samouczkami języka niemieckiego, strony z poradami na temat poprawnej polszczyzny, a nawet uczące języka węgierskiego. Znalazłam też konta lubiące stronę udostępniającą kursy ekspresowej nauki języków obcych.

Rosyjska propaganda? Akcja pasuje do jej celów i sposobu działania

Wszystkie zgromadzone dane każą postawić hipotezę, że mieliśmy do czynienia z próbą zbudowania przekazu nt. polskich wyborów przez rosyjską propagandę. Nie pierwszą i zapewne nie ostatnią.

Teoretycznie jest możliwe, że za kontami stoi ktoś inny niż Rosja. Jednak taka aktywność pasuje zarówno do sposobu działania znanego z doktryny rosyjskiej wojny informacyjnej, jak i do celów rosyjskiej propagandy.

Jak wielokrotnie pisałam, jej fundamentalnym celem, jeśli chodzi o Polskę, jest sianie chaosu, skłócanie społeczeństwa i destabilizowanie sytuacji społeczno-politycznej w kraju. Mamy być coraz bardziej nieufni, gubić się w informacyjnym chaosie, nikomu nie wierzyć i zamykać się w coraz mniejszych bańkach informacyjnych, nie nawiązujących kontaktu z innymi środowiskami.

Takie podziały osłabiają państwo, bo niszczą część wspólną narodu. Oczywiście, rosyjscy propagandziści pracują nad tym nie tylko wobec Polski, jak pokazuje choćby analiza fanpage’y obserwowanych przez rosyjskie trolle, ich aktywność obejmuje wiele państw. Ale nasze państwo także.

Osoby sceptycznie podchodzące do mojej hipotezy mogą zastanawiać się, czemu opisywane konta popełniały tak rażące błędy językowe – przecież to znacznie ułatwia ich wykrycie. Rzeczywiście, zazwyczaj obserwowane konta rosyjskich trolli są na tyle dobrze przygotowane, że świetnie sobie radzą z językiem polskim i nie można ich wykryć na podstawie błędnej pisowni.

Wydaje się jednak, że w niektórych, wyjątkowych sytuacjach w polskojęzycznych mediach społecznościowych uruchamiane są grupy kont na co dzień aktywnych w innych przestrzeniach językowych. Być może po prostu takie jednorazowe, akcyjne zlecenie trollingu internetowego realizuje inna rosyjska firma niż ta, która zajmuje się budowaniem stałej aktywności wśród Polaków.

Amerykanie podczas śledztwa ws. wpływu Rosjan na wybory prezydenckie w USA wymienili aż kilkanaście rosyjskich firm, obsługujących aktywność rosyjskich trolli w sieci.

Oczywiście, dopóki nie mamy twardych dowodów na to, że za wskazaną aktywnością stoi rosyjską propaganda, możemy tylko przypuszczać, że to rosyjskie trolle chciały narzucić Polakom narrację na temat wyników wyborów samorządowych.

Warto podkreślać, że tym razem, mimo dużych emocji po stronie zwolenników PiS, rosyjska akcja się nie udała. Polacy nie kupili przekazu o fałszerstwach. Z tego przekazu nie skorzystali też politycy PiS.

Opisana akcja pokazuje jednocześnie, z jakiego rodzaju zagrożeniem możemy mieć do czynienia podczas każdych kolejnych wyborów. Teraz w budowanie narracji zaangażowano zaledwie kilkanaście kont. Ile ich uaktywni się przed kolejnymi wyborami czy tuż po nich – zobaczymy.

UWAGA: Nie wszystkie komentarze prezentowane na screenach to komentarze budzące wątpliwość. Te, które zwróciły moją uwagę i które analizowałam szczegółowo, są zaznaczone na czerwono. Oczywiście także wśród nich mogą znaleźć się komentarze prawdziwych użytkowników FB.

 

Analiza ukazała się na portalu Oko.Press

Rosyjski troll na polskim Facebooku. Jest wśród antyszczepionkowców

Twierdzi, że jest Polką o poglądach narodowo-katolickich, a reklamuje film pomawiający hierarchów katolickich. Chce, żebyśmy oglądali film o tym, że szczepionki zawierają ludzkie DNA, w Gowinie widzi „ruskiego Żyda”, w innych – „chazarskie ścierwa”. Nie cierpi imigrantów muzułmańskich ani Ukraińców. Chcesz zobaczyć, jak działa rosyjski troll? Zapraszam

Rita wierzy też w jedność Słowian oraz spiskową „prawdę o transplantacjach”. Udostępnia nagranie z wypowiedzią Jana Zbigniewa hr. Potockiego o rychłym końcu PiS, bardzo interesuje ją prezydent Syrii oraz newsy z Palestyny. Czyta po arabsku.

Wszystkie rozsiewane przez nią treści odpowiadają typowym narracjom  prokremlowskiej propagandy.

135 tys. wzmianek na temat szczepień

Natknęłam się na to konto badając najbardziej aktywnych użytkowników wypowiadających się w polskich social media przeciwko obowiązkowi szczepień. To nośny temat, chyba bardziej niż zdajemy sobie sprawę. I nie pojawił się dopiero teraz, gdy kwestia zniesienia obowiązku szczepień stanęła w Sejmie (głosowanie odbyło się 4 października 2018, a obywatelski projekt ustawy podpisany przez 120 tys. osób przekazano do dalszych prac w komisji). Jest popularny od kilku lat, a zainteresowanie nim rośnie.

W ciągu ostatniego miesiąca pojawiło się w polskim internecie 135 tys. wzmianek na temat szczepień, z czego aż 103 tys. na Facebooku. Dla porównania, inny popularny temat w polskich mediach społecznościowych – Ukraina i Ukraińcy – to zaledwie 25 tys. wzmianek w ciągu miesiąca.

Temat szczepień rozpala emocje i wzbudza dyskusję. Przez rok o szczepieniach wzmiankowano 877 tys. razy, z czego aż 718 tys. razy na Facebooku, a zaledwie 35 tys. na Twitterze, 34 tys. na forach internetowych i 38 tys. razy na You Tube.

Statystycznie na Facebooku w ciągu 10 minut pojawia się 16 wzmianek na ten temat – przez całą dobę.

Jednym z najaktywniejszych profili dyskutujących o szczepieniach jest profil Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP. Skrót NOP oznacza „niepożądany odczyt szczepienny”. Właśnie to stowarzyszenie odpowiada za złożony w Sejmie obywatelski projekt ustawy o zniesieniu obowiązku szczepień w Polsce.

Fanpage STOP NOP ma obecnie 115 tys. fanów na Facebooku, a liczba wzmianek na jego temat robi wrażenie. W ostatnim miesiącu STOP NOP pojawił się w internecie 17,5 tys. razy, a w ciągu ostatniego roku – 101 tys., czyli ok. 277 razy dziennie.

Najczęściej pisze Anna Grace z Filipin…

Postanowiłam sprawdzić jakie konta piszą o szczepieniach najczęściej. Okazało się, że rekordziści (nie licząc fanpage’u samego stowarzyszenia) mają po 700-900 wzmianek rocznie. Oczywiście, i trzeba to jasno zaznaczyć, spora część aktywnych kont należy do prawdziwych użytkowników, bardzo zaangażowanych w zmianę istniejącej w Polsce sytuacji.

Jednak część zwraca uwagę nietypową aktywnością.

Mamy konta anonimowe o nietypowych nazwach użytkowników, jak

  • Milena Specjał (790 wzmianek w ciągu roku),
  • Ziutek Bałamutek (321 wzmianek) czy
  • Masha Fa (212 wzmianek).

Mamy konta, które zmieniły nazwy użytkownika lub przestały działać, jak choćby Anna Grace (630 wzmianek w ciągu 2 lat), które to konto dziś, choć istnieje, nie jest aktywne. Swoją rolę spełniało w 2016 i 2017 roku. Niewiele o nim wiadomo – na koncie Anny Grace nie ma żadnych zdjęć, nie ma znajomych, wydarzeń, w których brałaby udział. Jedyne, czego można się o niej dowiedzieć, to miejsce, w którym przebywa. Otóż są to, wg jej oznaczeń, Filipiny. A dokładnie Dipolog City.

Ciekawe – skąd na Filipinach takie zainteresowanie szczepieniami w Polsce?

@AnnaMaria vel Eliza Marcel

Inne konto – @AnnaMaria, 497 wzmianek o STOP NOP w ciągu ostatniego roku. Pod taką nazwą pojawia się w zestawieniach, jednak dziś Anna Maria nazywa się już Eliza Marcel – przynajmniej na FB. Poza tym o niej również niewiele wiadomo, choć mieszka (podobno) w Poznaniu. Znajome ma tylko dwie, pod jej publicznymi postami nie widać żadnych reakcji, nie pokazuje swojego zdjęcia profilowego.

Jest też konto @ZiutekBałamut (321 wpisów nt. szczepień w ciągu roku), które wcześniej nosiło jeszcze wdzięczniejszą nazwę – @Ziuta z Pogwizdowa.

@JustfitSok – 33 wypowiedzi przeciwko szczepieniom w ciągu ostatniego tygodnia, 3 znajomych, żadnych własnych zdjęć, zupełnie puste konto –  aktywność tylko na stronach związanych z ruchem antyszczepionkowym.

@MashaFa także nie pokazuje swego zdjęcia ani nie podaje nazwiska, ma tylko jedną polubioną stronę – grę Angry Birds Epic. Ma też mnóstwo znajomych z całego świata, także z Rosji – wszyscy to użytkownicy tej gry. @MashaFa gra, a poza tym często wypowiada się o szczepieniach – 212 wzmianek w ciągu ostatniego roku. I tylko o szczepieniach…

Rita, wcześniej Ewa: Polka – katoliczka na emigracji czy może…?

Najciekawsze jest jednak inne konto, które także pojawia się wśród najaktywniejszych antyszczepionkowców. Wyjątkowo nie podam nazwy użytkownika – wzorem wielu badaczy zajmujących się wojną informacyjną. Chodzi o to, by konto rozpoznane jako powiązane z prokremlowską propagandą, nadal działało, wtedy istnieje możliwość dalszej obserwacji.

Na potrzeby tego tekstu będziemy więc mówić o Ricie B. Rita B. jest Ritą od niedawna. Jeszcze kilka miesięcy temu funkcjonowała na FB jako Ewa J.

Przedstawia się jako Polka mieszkająca w Kanadzie. Jej zdjęcie profilowe to grafika twarzy przerobiona w programie komputerowym. Jest obserwowana przez zaledwie 12 osób, ale nie są one aktywne pod jej postami. Nigdy nie brała udziału w żadnym wydarzeniu na FB.

Jest za to bardzo aktywna, jeśli chodzi o grupy i strony. W polskojęzycznych grupach prezentuje się głównie jako wyznawczyni narodowo-katolickiego światopoglądu.

Jej najnowszy post na własnym profilu to zdjęcie Matki Boskiej z napisem „Niepokalane serce Maryi – módl się za nami”.

Należy m.in. do społeczności:

  • Narodowy Front Polski,
  • Stop dla ukrainizacji Polski,
  • Jezus – mój Bóg i Król teraz i na wieki,
  • Patriotyczna Polska.

Ale zanim uznamy ją za typową Polskę katoliczkę (choć na emigracji), warto spojrzeć na resztę jej aktywności. Rita jest aktywna np. w grupie Słowianie razem– a narracja o jedności Słowian (wśród których oczywiście znaczącą rolę odgrywają Rosjanie) jest bardzo często wykorzystywana przez rosyjską propagandę w sieciowej wojnie informacyjnej.

Rita włącza się też w społeczność Syrian News Activist– prowadzoną w języku arabskim stronę rewolucyjnych, niezależnych aktywistów syryjskich. Jeszcze ciekawsze informacje wynikają z analizy fanpage’ów polubionych przez Ritę.

Okazuje się, że Rita interesuje się wydarzeniami z wielu rejonów świata. Wśród polskich fanpage’ów interesują ją:

  • Radio Maryja,
  • Wprawo.pl,
  • Różaniec do granic,
  • Kontrrewolucja Informacyjna,
  • Kościół Starokatolicki w RP czy
  • Związek Jaszczurczy (nawiązujący do historycznej konspiracyjnej organizacji wojskowej obozu narodowego).

Ale lubi także:

  • SWT TV – fanpage osób, które analizują… ochronę kontrwywiadowczą Polski;
  • Kresy.pl – analitycy programu CEPA STRATCOM, badający rosyjską wojnę informacyjną w Europie, w swoich raportach opisują ten portal jako prokremlowskie medium;
  • Stop dla rusofobii – na tej stronie można się przekonać, że rusofobia to wymysł, a Rosja jest ok;
  • Ukrainiec nie jest moim bratem – fp antyukraiński;
  • Falangę – organizację założoną przez byłego szefa jednej z brygad ONR Bartosza Bekiera.

Jeszcze bardziej fascynujące są zagraniczne zainteresowania Rity. Otóż obserwuje ona np. fanpage’e:

  • The Palestinian Information Center,
  • nieoficjalną polskojęzyczną stronę prezydenta Syrii Bashara Al-Assada,
  • polskojęzyczną stronę informacyjną Wojna w Syrii oraz stronę Hands off Syria,
  • fanpage Imama Tawhidi’ego z Australii,
  • prorosyjski portal Voice of Europe,
  • The Jerusalem Post,
  • amerykańską organizację ortodoksyjnych antysyjonistycznych Żydów Neturei Karta International,
  • fanpage Alfie Evans Forever,
  • Syria News,
  • włoską organizację pomagającą krajom słabo rozwiniętym Steadfast Onlus
  • fanpage o tematyce słowiańskiej Lech/Lah/Polah – odkłamać dumne dzieje Ario-Słowian.

Spośród polskich osób publicznych lubi

  • Stanisława Michałkiewicza (słynnego ostatnio, radykalnego prawicowego nienawistnika, publicystę Radia Maryja),
  • posła Sylwestra Chruszcza (był w Kukiz’15, obecnie w Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego),
  • Roberta Winnickiego z Ruchu Narodowego,
  • byłego kandydata na prezydenta RP Grzegorza Brauna i
  • Jacka Wilka (partia Wolność).

W sumie Rita obserwuje 250 stron i należy do 45 grup.

Narodowo-katolicka Rita i antypapieski kanał na You Tube

Tak ciekawa świata kobieta na Facebooku zajmuje się przede wszystkim podawaniem linków do różnych „ciekawych” treści w grupach, do których należy, oraz w komentarzach do popularnych postów.

Część dotycząca szczepień to mniej więcej 25-30 proc. jej aktywności. W sumie w ciągu dwóch lat wygenerowała ona ok. 1,5 tys. wzmianek, z tym że miewała też kilkukrotnie 30-, 40 dniowe okresy nieaktywne.

Najwięcej postów napisała we wrześniu i październiku 2017 roku. Jakich? I tu znowu mamy bardzo ciekawą sytuację. Oczywiście wiele z nich dotyczy szczepień. Rita często publikowała linki do materiałów video z You Tube. Niestety, dziś trudno ocenić ich treść, bo większość YT usunął za naruszanie regulaminu. To zresztą również symptomatyczne.

Poza szczepieniami Ritę interesowały też inne tematy. Choćby uchodźcy i „grożąca Polsce” islamizacja oraz udział w niej… polskiego kościoła katolickiego.

Kilkunastokrotnie Rita udostępniła link do filmu „Kardynał Nycz – Zdrajca – otwiera Polskę na islamizację”, opublikowanego na kanale YT o nazwie „Byzantine Catholic Patriarchate”. Można na nim znaleźć filmy antykościelne, zwłaszcza antypapieskie, publikowane w kilku wersjach językowych: rosyjskiej, polskiej, ukraińskiej, angielskiej i słowackiej, czasem też hiszpańskiej i węgierskiej.

Specjalny film zatytułowany „Słowo dla Polski”, udostępniony na tym profilu, ma podtytuł: „Kroki Franciszka Bergoglia do zniszczenia” (Bergoglio to nazwisko papieża Franciszka). Czyli katolicka, narodowa Rita udostępnia antykatolickie filmy. Hm.

Rita zamieszcza też wiele antysemickich wpisów, jak choćby ten o Jarosławie Gowinie: „A czy to jest polskie nazwisko? Koncowka in wskazuje na ruskiego zyda” (pisow. oryg.).

Pisze najczęściej bez polskich czcionek, choć co jakiś czas pojawiają też posty napisane bezbłędną polszczyzną (zupełnie jakby pisała je jakaś inna osoba).

Linkuje treści z portalu Falanga, czasem z prorosyjskiego Sputnika News, materiały antyszczepionkowe znajduje na portalu o mocno wątpliwej wiarygodności alexjones.pl, podaje dalej link do transmisji wykładu Klubu Dmowskiego z Łodzi o ludobójstwie Polaków na Kresach Wschodnich.

Jednocześnie szeroko udostępnia materiał TVN24 o pobitym przez policję Igorze Stachowiaku (informacja wykorzystywana przez opozycję, a nie przez obóz narodowy). W swoich komentarzach używa epitetu „chazarskie”. Słowo to, w oderwaniu od znaczenia historycznego, w niektórych środowiskach dziś oznacza po prostu „żydowskie”, zgodnie z narracją, że wszyscy Żydzi pochodzą od Chazarów. Tę narrację prezentowali przede wszystkim Rosjanka Tatiana Graczowa, która wydała na ten temat kilka publikacji. W Polsce słowo to nadal jest mało popularne.

Rosyjskie trolle propagują niezgodę

Jak widać, Rita przede wszystkim sieje treści. Udostępnia linki, komentuje – ale zazwyczaj do komentarza dołącza link. Prezentuje się jako Polka o poglądach narodowych i katolickich, należy do wielu grup modlitewnych na Facebooku, a jednocześnie rozsiewa treści antypapieskie oraz pomawiające niektórych hierarchów Kościoła Katolickiego w Polsce.

We wrześniu 2017 r. napisała wręcz o zdradzie Episkopatu, ponieważ – jej zdaniem – Caritas sprowadza islamistów do Polski, a to oznacza zdradę kraju.

Kiedy pisze o szczepieniach, to np. udostępnia link do filmu o tym, że szczepionki zawierają ludzkie DNA. Ujawnia też „prawdę o transplantacjach” – czyli linkuje do materiałów, według których organy do transplantacji są pobierane od żywych dawców. Pokazuje filmiki nt. porywania polskich dzieci za granicę.

Podała dalej nagranie z wypowiedzią Jana Zbigniewa hr. Potockiego o rychłym końcu PiS, krytykuje rząd PiS w wielu komentarzach.

Rozsiewane przez nią treści nie pozwalają zbudować spójnego światopoglądu – za to doskonale pasują do sposobu działania rosyjskich trolli. Ich celem jest bowiem pogłębianie podziałów społecznych, wywoływanie chaosu, sianie strachu i nienawiści.

Dokładnie to robiła Rita na polskim Facebooku przez kilka ostatnich lat. Dołączenie do ruchu antyszczepionkowego było tylko jedną z wielu pól jej aktywności.

Co ważne, wszystkie poruszane przez nią tematy należą do rozpoznanych już wcześniej narracji rozpowszechnianych przez rosyjską propagandę w Polsce albo na świecie. Treści antyimigranckie, antyukraińskie i antysemickie, ale też związane z wojną w Syrii oraz z relacjami z Izraelem to w zasadzie propagandowy standard.

Kilka tygodni temu naukowcy amerykańscy opublikowali raport dotyczący aktywności rosyjskich trolli i botów właśnie na temat szczepień). Okazało się, że choć rosyjskie konta nie stanowią większości dyskutujących o szczepieniach w USA, są jednak w tej debacie bardzo aktywne. Konto Rity doskonale pasuje do wniosków naukowców nt. struktury aktywności rosyjskich kont.

Jak piszą Amerykanie, „rosyjskie trolle propagowały niezgodę. Konta udające prawdziwych użytkowników kreowały fałszywą równowagę, podważając publiczny konsensus nt. szczepień”.

„Jedną z ich strategii jest generowanie kilku tweetów na ten sam temat z zamiarem tzw. zalania dyskursu” – i dokładnie w ten sposób działa Rita, udostępniając ten sam link w kilkunastu miejscach. Naukowcy zwrócili uwagę także na częste odwołania do innych teorii spiskowych, co także jest wyraźnie widoczne w opisywanym przypadku.

Są tysiące takich Rit…

Wszystko wskazuje na to, że Rita jest jednym z tysięcy rosyjskich trolli w social media. Działa m.in. w obszarze polskojęzycznym. Wpływa na to, co myślą Polacy. Oczywiście nie jest sama – takich kont jest znacznie więcej. Nic by nie zdziałały, gdyby nie siały treści na podatnym gruncie.

Jedna Rita nie stanowi żadnego zagrożenia. Ale setki takich kont – owszem. Udostępniając w mediach społecznościowych emocjonalne treści wpływają na naszą psychikę. W pewien sposób sterują naszym zachowaniem. Nie robią tego „dla dobra ludzkości”, nie ujawniają żadnej prawdy, tylko pokazują propagandowe materiały po to, by zmieniać nasz sposób myślenia.

Ich zleceniodawcy chcą, abyśmy uwierzyli w serwowaną nam prawdę, bazują na emocjach, wobec których najtrudniej zachować otwarty umysł i krytyczne spojrzenie. To się dzieje cały czas, na naszych oczach.

Są tysiące takich Rit. I stale pracują.

 

Tekst ukazał się na portalu Oko.Press.

Jak wrobiono Platformę w ACTA 2

55 tweetów na minutę o ACTA2 pojawiało się w szczytowym momencie na polskim Twitterze, 12 września. Prawdziwe zainteresowanie sprawą wolności w sieci wykorzystano do akcji politycznej uderzającej w Platformę Obywatelską. Celem było przekonanie Polaków, że europarlamentarzyści PO zagłosowali za cenzurą w internecie, a dotknie ona każdego użytkownika sieci

Kto wprowadził ten jednostronny politycznie przekaz do polskich social mediów? Sprawdziłam to.

Tak naprawdę w Parlamencie Europejskim głosowano 12 września 2018 zgodę na wniosek o przekazanie do dalszych prac projektu dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Teraz będzie negocjowana z każdym z państw członkowskich, w tym z Polską, jeśli więc zawiera nieodpowiednie zapisy, polski rząd ma możliwość wpływu na kształt rozporządzenia.

Na dodatek, wbrew budowanej narracji, przepisy określane jako  ACTA 2 w ogóle nie będą dotyczyć indywidualnych użytkowników (a jedynie potentatów sieci jak Facebook, You Tube czy Twitter), wyłączono spod niego także tzw. linkowanie do artykułów.

Tymczasem PiS forsuje przekaz o poparciu przez PO wprowadzenia cenzury w internecie. „ACTA2 – to właśnie opozycja. Chcieli zamknąć usta w internecie. Europosłowie Platformy Obywatelskiej głosowali za czymś, co dzisiaj nazywa się ACTA2” – mówił na wiecu wyborczym w Sochaczewie premier Mateusz Morawiecki.

Temat sam w sobie jest ważny, wymaga negocjacji i dokładnego ustalania zapisów oraz sprawdzania, w jaki sposób i kogo przepisy będą ograniczać – ale polityczna narracja, którą wokół tego tematu rozkręcono w polskiej sieci, nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi pracami nad rozporządzeniem.

Forsowany w polskiej sieci przekaz najlepiej oddaje tytuł artykułu z 12 września na portalu wpolityka.pl: „ACTA2 przyjęte. Pod pozorem obrony praw autorskich nakłada się knebel na internet”. Tytuł miał niewiele wspólnego z prawdą. Jednak hasła blokowania wolności słowa, choć fałszywe, brzmiały na tyle dobrze, że zbudowano wokół nich polityczną narrację, która bardzo szeroko rozeszła się w mediach społecznościowych.

 

Postanowiłam sprawdzić, kto najbardziej angażował się w jej rozpowszechnianie. Było to o tyle ciekawe, że już pierwsze informacje analityczne, podawane m.in. przez portal „Polityka w sieci”, wskazywały, iż temat cieszy się ogromnym zainteresowaniem właśnie w Polsce, średnio dwa razy mniejszym w innych państwach UE (tam tweetowano głównie z hashtagiem #Article13), choć dyrektywa ma przecież dotyczyć terenu całej Unii.

Kto więc tak bardzo martwił się możliwością wprowadzenia cenzury w internecie przez Platformę? Komu zależało na wykreowaniu jak najbardziej bulwersującego obrazu sytuacji związanej z unijnymi pracami?

Jeden tweet na sekundę

Na początek podstawowe fakty. Głosowanie odbyło się w Parlamencie Europejskim 12 września. 12 i 13 września o ACTA2 w polskiej sieci powstało ponad 89 tys. wzmianek, z czego większość na TT – 47,6 tys., 31 tys. na FB i 8 tys. na You Tube.

Tylko 12 września na TT pojawiło się 25 tys. wzmianek. Szczyt popularności tematu wypadł ok. godz. 17-tej – wtedy w ciągu 60 minut powstało 3290 tweetów odnoszących się do głosowania. Średnio w ciągu minuty generowano 55 nowych tweetów, czyli pojawiały się one prawie co sekundę.

Częstotliwość godna uwagi. Przy czym znacząca większość z nich to były wpisy krytyczne albo bardzo krytyczne nie tylko wobec samego rozporządzenia, ale właśnie wobec PO.

Drugi szczyt popularności to godz. 21-sza, 3 tys. tweetów w ciągu godziny. 13 września temat utrzymywał się cały czas jako bardzo popularny, ale generował już o połowę mniej wzmianek, średnio ok. 1,5 tys. w ciągu 60 minut, ale za to regularnie, od godz. 7 rano do 15 po południu.

Bardzo ciekawe jest zestawienie kont najczęściej tweetujących na ten temat. Mamy tam prawdziwych rekordzistów.

  • Konto @urwis1977 wygenerowało 238 wpisów związanych z ACTA2,
  • konto @za_pis – 215. Dziennie daje to odpowiednio 119 i 107 tweetów.

To i tak tylko niewielka część możliwości tych kont, ponieważ (jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia SocialBearing) @urwis1977 jest w stanie w ciągu jednego dnia wygenerować 1200 tweetów, przy czym 98,9 proc. to retweety, zaś konto @za_pis (dziś działające pod zmienioną nazwą użytkownika @DarekMarcin) – 600 dziennie. Czymże jest więc dla nich 200 wzmianek na jeden temat…

Nie lubią ACTA2, ale kochają… Patryka Jakiego

Najciekawsze okazało się jednak porównanie kont najwięcej tweetujących na temat ACTA z kontami, które w czerwcu 2018 r. najwięcej tweetowały na rzecz kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, a przeciwko kandydatowi KO Rafałowi Trzaskowskiemu.

Okazało się, że biorąc pod uwagę pierwsze 10 kont w rankingu, aż połowa z nich to te same konta! Poza dwoma wymienionymi wymienionymi wcześniej są to:

  • @kozalinka53,
  • @Kgb08Maria
  • @KGrzadzka, funkcjonująca dziś pod nazwą @krystynaWarsaw.

Od miesięcy działają one na rzecz Patryka Jakiego, regularnie rozpowszechniając hashtagi wskazywane przez sztab tego kandydata. Wierne – i stale na służbie.

Czy to są boty? Sytuacja jest zróżnicowana. @DarekMarcin to użytkownik z Sanoka – tak, ze słynnego Sanoka, który podczas rozmaitych akcji sieciowych związanych z Patrykiem Jakim generuje mu zauważalny ruch z tamtego właśnie miasta, nawet gdy akcja dotyczy wyłącznie Warszawy. Na wykresie aktywności jego konta widać, że najczęściej używanym przez niego hashtagiem jest #jaki2018.

Natomiast @kozalinka53 to konto, którego struktura aktywności w pełni odpowiada charakterystyce bota: 100 proc. jego tweetów to retweety, w ciągu 6 dni retweetowało ono 2596 tweetów, czyli średnio 432 dziennie. Tu wśród najczęściej używanych hashtagów mamy #acta2, ale też hashtag z konwencji PiS #dotrzymujemysłowa. Jest również #jaki2018.

Konto @urwis1977 podające w ciągu jednego dnia 1200 tweetów, wśród których 98,9 proc. to retweety, także charakterystyką aktywności odpowiada botowi, ponieważ jednak ma 1,1 proc. innego rodzaju tweetów, jeszcze bardziej odpowiada charakterystyce tzw. cyborgów – kont łączących automatyzację z pojawiającą się czasami aktywnością człowieka. Jego średnia dzienna aktywność to 430 tweety.

Konto @Kgb08Maria ma nieco niższą aktywność – w ostatnim okresie to ok. 330 tweetów dziennie, 94 proc. to retweety, wszystkie udostępniane ze strony internetowej Twittera (konto nie korzysta z aplikacji mobilnych).

I wreszcie @krystynaWarsaw (w zestawieniu narzędzia analitycznego Unamo funkcjonująca pod poprzednią nazwą użytkownika jako @KGrzadzka): analiza jej aktywności z ostatniego czasu wskazuje, że w ciągu 1 dnia wygenerowała 800 tweetów, z czego 88,9 proc. to retweety, wszystkie znowu pochodzą ze strony internetowej, a nie z aplikacji mobilnej.

Boty czy ludzie, którzy klikają po kilkaset tweetów dziennie?

Teoretycznie rzecz biorąc można takie wyniki aktywności osiągnąć bez korzystania ze wsparcia automatycznego, po prostu ręcznie przez cały dzień podając dalej tweety od określonej grupy odbiorców. Kto chce sprawdzić, jak to jest zrobić retweet w ciągu jednego dnia 800 tweetów, niech spróbuje, wrażenia niezapomniane.

Jeśli, o czym od dawna usiłują nas przekonać m.in. sztabowcy Patryka Jakiego, nie są to boty, tylko prawdziwi zaangażowani użytkownicy, odbiorcy tych treści powinni mieć jednak świadomość, że działają oni dokładnie tak jak boty.

Bo rzecz nie w samej automatyzacji, tylko w rodzaju aktywności. Boty służą do (łatwiejszego niż  ręczne) masowego podawania dalej konkretnych treści. Jako oprogramowanie są dużo tańsze niż zatrudnienie ludzi do retweetowania. Oczywiście, można tę samą funkcję pozostawić ludziom, by klikali w kolejne wpisy rozpowszechniając je na swoich kontach – ale ich oddziaływanie w sieci będzie identyczne jak botów.

Ich aktywność ma sprawiać wrażenie, że treści te cieszą się powszechnym zainteresowaniem, a w opisywanym przypadku – że temat ACTA2 generuje masowy, prawdziwy, organiczny ruch w sieci, a przy tym większość zainteresowanych użytkowników sieci tak samo to głosowanie interpretuje.

Tymczasem wśród najaktywniejszych kont tweetujących na ten temat mamy po prostu konta współdziałające ze sztabem Patryka Jakiego, i to od miesięcy. W jakim stopniu można mówić o prawdziwym zainteresowaniu tym tematem w Polsce (bo takie oczywiście było, tyle że nie znamy jego prawdziwego wymiaru), a w jakim stopniu wykreowano temat z powodów ściśle politycznych, korzystnych wyłącznie dla jednej strony polskiej sceny politycznej?

#DrugaZmiana też bardzo aktywna ws. ACTA2

Wśród kont piszących o ACTA2 na Twitterze można zauważyć kolejne bardzo istotne dla rozpoznania źródeł przekazu konta. To @BratWodza oraz @Immanuela_Kant.

Oba należą do grupy określające się hasłem #DrugaZmiana – którą stworzył poseł PiS Dominik Tarczyński, a @Immanuela_Kant jest jej koordynatorem (Tarczyński nazywa ją na TT „panią generał”, a  analiza powiązań Tarczyńskiego zrobiona w czerwcu 2017 r. przez konto @Socialowa_Sowa wykazała ich częste i liczne kontakt y na TT). @BratWodza także identyfikuje się z grupą #DrugaZmiana. Ich obecność wśród kont tweetujących nt. ACTA2 w najgorętszym momencie budowania narracji antyPO oznacza, że #DrugaZmiana aktywnie włączyła się w upowszechnianie tego przekazu. @Immanuela_Kant napisała na ten temat co prawda zaledwie kilka tweetów, ale w jej przypadku wystarczy jeden wpis, by cała grupa wiedziała, że nad tym tematem należy pracować.

@BratWodza zaś wygenerował aż 151 wpisów o ACTA2.  Jak liczna jest #DrugaZmiana? Konto Immanueli obserwuje 12,6 tys. osób, ale oczywiście spora część z nich nie ma nic wspólnego z #DrugaZmiana.  Z dotychczasowych doniesień medialnych i obserwacji polskiego Twittera można by jednak wnioskować, że grupa ta obejmuje kilka tysięcy kont. Wszystkie są bardzo agresywne wobec przeciwników politycznych, bo działają oni z reguły jako polityczni hejterzy.

Konta pracujące na rzecz Patryka Jakiego oraz #DrugaZmiana Tarczyńskiego to obecnie na politycznym TT najbardziej aktywne grupy działające w sposób skoordynowany. W ciągu kilku godzin potrafią wygenerować tysiące wzmianek w zasadzie na każdy wskazany przez „szefów” temat. Taka sytuacja miała miejsce właśnie w przypadku ACTA2. Dwa dni intensywnej aktywności wywołało wrażenie, że temat jest powszechny, budzi bardzo szerokie zainteresowanie, dosłownie każdy o nim mówi, i to na dodatek w ten sam sposób: czyli ACTA2 to cenzura, którą chce wprowadzić Platforma. Teza fałszywa – ale podobno kłamstwo powtórzone 1000 razy staję się prawdą.

Pierwszego dnia zasięg tematu na polskim TT wyniósł 4 mln osób, drugiego dnia – 2,5 mln. Oczywiście swoje zrobiły także duże media – jak wynika z zestawienia najbardziej popularnych tweetów, temat zainteresował przede wszystkim TVP Info, wpolityce.pl oraz Niezalezna.pl.

O ACTA2 oczywiście w politycznym kontekście mówiła także Beata Mazurek, rzeczniczka prasowa Prawa i Sprawiedliwości, tweetowało także oficjalne konto PiS-u,  prawicowi publicyści. Wspólna praca państwowych i prawicowych mediów, wypowiedzi rzeczniczki PiS oraz innych polityków, do tego tysiące wzmianek wygenerowanych przez grupy Jakiego i Tarczyńskiego – sprawiły, że nt. ACTA2 nie liczyły się fakty, tylko liczba powtórzeń przekazu.

Czy to manipulacja? Oczywiście. I co ważne – ten mechanizm wciąż działa.

 

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

PKW walczy z botami i trollami w kampaniach wyborczych!

Internetowe wpisy powstające na zlecenie komitetu wyborczego, czy to wytwarzane przez boty, czy przez ludzi, muszą być podpisane tak, by było wiadomo, kto za nie zapłacił – tak jednoznaczne stanowisko w sprawie kampanii w internecie zajęła Państwowa Komisja Wyborcza. To prawdziwy krok naprzód, zmierzający do uregulowania stosowania narzędzi internetowych w kampaniach wyborczych. Tak naprawdę bowiem dopiero od tego momentu wiadomo, że kampanijne wpisy wytwarzane m.in. przez boty, które nie zostaną oznaczone, są naruszeniem polskiego prawa. To ogromna, systemowa zmiana – choć na pierwszy rzut oka nie zapowiada przełomu.

Od dawna przypuszczaliśmy, że w polskich kampaniach wyborczych były wykorzystywane boty. Od kilkunastu dni znany jest dowód na to, że w kampanii prezydenckiej Andrzej Dudy w 2015 r. boty wygenerowały kilka tysięcy automatycznych wpisów miesięcznie. Tworzono je, by wpływać na wizerunek ówczesnego kandydata na prezydenta i rozpowszechniać treści, które ustalono wcześniej z jego sztabem wyborczym  – należy więc przypuszczać, że treści te były dla niego korzystne. Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy „Gazeta Wyborcza” opublikowała informację o treści umowy podpisanej z komitetem wyborczym Dudy, nie było jasne, czy użycie botów było tylko działaniem nieetycznym, czy też może jednak niezgodnym z prawem.

 

PKW: partie polityczne (…) sięgają po środki nieetyczne, a czasem naruszające prawo

Teraz sytuacja się zmieniła – dzięki  stanowisku Państwowej Komisji Wyborczej. Komisja bowiem w sposób jednoznaczny odniosła się do tego typu praktyk w sieci:

„Agitacja wyborcza prowadzona w Internecie odgrywa coraz większą rolę w kampaniach wyborczych. Partie polityczne, komitety wyborcze, kandydaci i inne podmioty uczestniczące w życiu publicznym sięgają przy tym często po środki powszechnie uznawane za nieetyczne, czasem zaś naruszające prawo. Przepisy ustawy z dnia 5 stycznia 2011 r. – Kodeks wyborczy (Dz. U. z 2018 r. poz. 754, 1000 i 1349) nie regulują w sposób szczegółowy zasad prowadzenia kampanii wyborczej w Internecie, nie oznacza to jednak, że działań tych nie dotyczą ogólne, określone przepisami Kodeksu wyborczego, zasady określające prowadzenie i finansowanie kampanii wyborczej.”

I dalej PKW pisze m.in.:  „Zgodnie z art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego materiały wyborcze powinny zawierać wyraźne oznaczenie komitetu wyborczego, od którego pochodzą. Materiałem wyborczym jest każdy pochodzący od komitetu wyborczego upubliczniony i utrwalony przekaz informacji mający związek z wyborami (art. 109 § 1 Kodeksu wyborczego). (…) Materiałami wyborczymi są zatem m.in. wszelkie przekazy informacji pochodzące od komitetu wyborczego, rozpowszechniane w internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Dotyczy to nie tylko przekazów zamieszczanych np. na stronach internetowych wykorzystywanych przez komitety wyborcze do prowadzenia agitacji wyborczej, lecz także rozpowszechnianych w innej formie, w tym w postaci przekazów zwielokrotnianych na zlecenie komitetu przez osoby lub przez systemy zautomatyzowane. Materiały takie powinny zawierać oznaczenia, o których mowa w art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego”.

Cały komunikat

Co to oznacza w praktyce? Tyle, że każdy płatny post czy tweet pojawiający się w internecie na zlecenie komitetu wyborczego musi – poza swoją główną treścią – zawierać informację, że został opłacony przez konkretny komitet wyborczy. Dotyczy to zarówno wpisów generowanych przez boty, jak i publikowanych przez ludzi. Warunkiem jest „pochodzenie przekazu informacji od komitetu wyborczego” oraz rozpowszechnianych na jego zlecenie.

Oczywiście, technicznie będzie bardzo trudno udowodnić, że wpis spełnia te warunki. Autorzy wpisów czy programiści zarządzający botami, nawet w pełni współpracujący z kandydatami, będą zapewne twierdzić, że żaden komitet niczego im nie zlecał. Po drugie – że tweetują czy piszą na Facebooku za darmo, ze względu na własne przekonania, i nikt im nie może tego zabronić. Nie przypuszczam więc, by mimo powszechności stosowania takich narzędzi nagle ujawniono wiele tego typu spraw. Ale w przypadku pojawienia się dowodów takich praktyk od wczoraj można będzie powoływać się na polskie prawo, co do tej pory wcale nie było oczywiste. Dotychczas mogliśmy mówić co najwyżej o nieetycznym zachowaniu polityków, teraz – o łamaniu prawa. Niezależnie od problemów technicznych wzrósł więc ciężar gatunkowy takiego działania. Zapewne ograniczy to choć trochę zapędy niektórych polityków i firm, ewentualne konsekwencje mogą być bowiem poważniejsze.

 

Komitetom wyborczym nie będzie już do śmiechu

To pierwszy krok. Ważny, bo wyznaczający kierunek myślenia o internetowych narzędziach, wykorzystywanych w sposób niejawny w polskich kampaniach wyborczych. Jest jasne, że na tym wprowadzanie regulacji nie może się zakończyć. Mimo to uważam, że w ciągu roku przeszliśmy długą drogę. Rok temu, w listopadzie, napisałam po raz pierwszy o botach obserwujących polskich polityków. Była to wówczas jedna z pierwszych w Polsce publikacji, wskazujących konkretnie na udział automatycznych kont w polskiej przestrzeni publicznej. Przez ten rok o botach w polskiej polityce mówiło się coraz więcej – ale niekoniecznie z przekonaniem co do ich istnienia i roli. Jeszcze w czerwcu, gdy na Oko.Press opublikowałam artykuł o botach obecnych w kampanii Patryka Jakiego, jego sztab usiłował wyśmiać artykuł, organizując akcję #ToMyBoty, która miała udowodnić, że żadnych botów nie ma, bo wszystkie wpisy to efekt pracy ludzi, a nie automatów. Po komunikacie Państwowej Komisji Wyborczej w takich sytuacjach komitetom wyborczym nie będzie już tak do śmiechu: w przypadku wykrycia przez kogokolwiek nieoznaczonych wpisów generowanych na zlecenie kandydata można będzie udowodnić złamanie prawa.  Dziś obserwuję, że także na poziomie lokalnym coraz więcej dziennikarzy i internautów informuje o użyciu automatów do generowania wpisów politycznych, zwłaszcza w kampaniach wyborczych. Użytkownicy sieci śledzą więc coraz dokładniej zachowania polityków. Trudno oceniać, czy ich ustalenia są prawdziwe – niemniej jednak pokazują duże zainteresowanie tematem. A przecież każde działanie w internecie pozostawia ślad. Może się więc okazać, że znalezienie dowodów na  zlecanie przez jakiś komitet wyborczy tworzenia uzgodnionych z kandydatem wpisów nie będzie wcale takie trudne.

Wielokrotnie przez ten rok informowałam o fermach botów obserwujących polskich polityków. Podkreślałam również, że konieczne jest uregulowanie stosowania nowych narzędzi internetowych w kampanii wyborczej. Moment, w którym Państwowa Komisja Wyborcza oficjalnie zabrała w tej sprawie głos, jest momentem w pewnym stopniu przełomowym – bo pokazuje, że dłużej nie da się na ten temat milczeć.

 

Recepta na manipulacje? Świadomość społeczeństwa

Doświadczenia innych państw pokazują, że tylko otwarte zmierzenie się z problemem manipulacji w internecie pozwala zapobiegać np. oddziaływaniu na decyzje wyborcze przez ośrodki zewnętrzne, w tym przez Rosję. To właśnie świadomość wojny informacyjnej toczącej się w sieci, wiedza o nowoczesnych narzędziach manipulacyjnych oraz o zagrożeniach, jakie może nieść ich wykorzystanie, sprawiły, że zarówno Niemcy, jak i Francja uniknęły bezpośredniego wpływu zewnętrznych ośrodków na wyniki wyborów. Najlepszą receptą okazała się świadomość. Kiedy rosyjski wywiad przed wyborami do niemieckiego Bundestagu hackował podmioty działające na niekorzyść Rosji i próbował na specjalnie stworzonej stronie internetowej upublicznić hakerskie materiały na temat np. Bundestagu, organizacji pozarządowych, parlamentarzystów etc., niemiecki kontrwywiad natychmiast poinformował opinię publiczną, że domenę zarejestrował rosyjski wywiad GRU (Главное Разведывательное Управление) i że będą się na niej pojawiać nielegalnie uzyskane dane. Jego oświadczenie opublikowały wszystkie mainstreamowe media. Niemcy, podobnie jak Francuzi, w dużym stopniu ufają swoim głównym mediom, za to z dystansem pochodzą do tzw. „alternatywnych newsów”. Opisane działanie było więc bardzo proste – ale wyjątkowo skuteczne. Operacja GRU zupełnie się nie udała, inaczej niż w USA, gdzie to właśnie opublikowanie  przez Rosjan wykradzionych i w dużej mierze fałszywych maili związanych z Hillary Clinton miało ogromne znaczenie w procesie wyborczym.

Zaufanie do znanych mediów oraz współpraca największych korporacji medialnych pomogła zapobiec manipulacji w sieci podczas wyborów we Francji. Świadomość może więc mieć kluczowe znaczenie dla wyników wyborów także w Polsce. Wiedząc, że niektóre treści są generowane przez boty czy mówiąc ogólniej – fałszywe konta, że za wpisami mogą stać osoby zainteresowane w sposób niejawny rozpowszechnianiem konkretnych treści, mamy szansę się przed nimi obronić: nie brać ich pod uwagę, piętnować, dystansować się – a przede wszystkim ujawniać ich prawdziwe pochodzenie. I chociaż od decyzji PKW do uwolnienia się od sieciowej manipulacji daleka droga, pierwszy krok na niej został właśnie zrobiony. Mamy jasne stanowisko, do którego możemy się odwoływać: każda agitacja wyborcza, także ta generowana za pomocą fake`owych kont, musi być oznaczona. Jeśli się pojawia bez oznaczenia, narusza prawo.

 

Potrzebujemy otwartej debaty nad kampaniami w internecie

Zróbmy teraz kolejny krok i zdefiniujmy narzędzia internetowe, używane w wojnie informacyjnej, także tej wewnętrznej, polsko-polskiej. Jest ich dużo. Kluczowe jest wskazanie, których można używać, bo nie budzą wątpliwości etyczno-prawnych, a które – naruszają przepisy. Zmasowane nękanie cyfrowe za pomocą zorganizowanych grup trolli, które wielokrotnie opisywałam na Oko.Press w odniesienie do różnych środowisk, moim zdaniem również powinno podlegać penalizacji – i także w oparciu o już istniejące przepisy, np. o nękaniu. W stanowisku PKW ważne jest bowiem także to, że nie trzeba tworzyć nowego prawa, by uwzględniać nowe narzędzia. Wystarczy poszerzyć definicję niektórych zjawisk i zacząć uwzględniać innego rodzaju dowody. Potrzebujemy szerokiej debaty na ten temat, a stanowisko PKW jest dobrym punktem wyjścia do jej rozpoczęcia. Komisja jest zresztą tego świadoma i sama apeluje o tego typu analizę:

„Państwowa Komisja Wyborcza wyraża opinię, że przepisy określające zasady prowadzenia i finansowania kampanii wyborczej zawarte w Kodeksie wyborczym, a powtórzone za wcześniej obowiązującymi ustawami, pochodzące zatem w większości sprzed kilkunastu lat, nie regulują w sposób wystarczający najnowszych form prowadzenia agitacji wyborczej, w tym agitacji w Internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Kwestie te powinny stać się przedmiotem analizy ustawodawcy, do którego należy dostosowanie obowiązującego prawa do zmieniającej się rzeczywistości.

Państwowa Komisja Wyborcza podkreśla jednocześnie, że w imię zasady równych szans oraz w imię dobrze pojętej kultury politycznej wszystkie podmioty angażujące się w życie polityczne powinny dbać o przejrzystość swoich działań i ich zgodność z zasadami etyki. W ostatnich latach doświadczenia wielu już państw wykazały, że naruszanie tych zasad sprzyja manipulowaniu opiniami wyborców, wprowadza ich w błąd i może prowadzić do niekontrolowanego wpływu różnych sił na przebieg wyborów. Państwowa Komisja Wyborcza apeluje do partii politycznych, komitetów wyborczych, kandydatów i innych uczestniczących w życiu publicznym podmiotów o zachowanie wysokich standardów w ich działaniach, do wyborców zaś o świadome i krytyczne podejście do przedstawianych im w kampanii wyborczej przekazów.”

Czy tym apelem przejmą się politycy?

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

Boty Dudy to nie wszystko. Polityczna manipulacja w sieci jest wszechobecna

Politycy w Polsce używają nie tylko botów. Powszechnie wykorzystywane są też inne internetowe narzędzia, a głównym problemem jest ich niejawność. Nie mamy pojęcia, że ulegamy wpływowi fake’owych kont, kupionych lajków czy automatycznie generowanych wpisów. Potrzebujemy przejrzystości i prawnych regulacji social mediów, by skończyć z manipulowaniem wyborcami.

Dowód na użycie botów, czyli automatycznych kont tworzących wpisy, w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy opublikowały w piątek Gazeta Wyborcza i Radio Zet. Dziennikarze Wojciech Czuchnowski i Mariusz Gierszewski znaleźli w dokumentach Państwowej Komisji Wyborczej załącznik do umowy zawartej przez Komitet Wyborczy  Dudy, w którym zapisano, że firma ma co miesiąc stworzyć tysiąc wątków tematycznych i dokonać 5 tys. wpisów automatycznych, za każdy otrzymując 2 zł. Pod umową znajduje się pieczęć i podpis pełnomocnika finansowego komitetu wyborczego. Umowę zawarto ze spółką ELCHUPACABRA. Jej właścicielami było dwóch asystentów posła PiS Adama Bielana.

Ta informacja wywołała burzę. Adam Bielan stwierdził, że umowa dotyczyła moderowania strony internetowej andrzejduda.pl (taki adres znajduje się w umowie), a nie używania botów, ale jednocześnie zaznaczył, że sam nie brał udziału w kampanii. Rzecznik prezydenta Błażej Spychalski zapewnił, że w kampanii Andrzeja Dudy nie podejmowano żadnych nieetycznych działań, a sam prezydent w sobotę na Twitterze napisał, że informacje medialne nt. botów to „typowy fake news”. Jednak treść opisanego załącznika jest jasna. Wpisy automatyczne nie mogą oznaczać nic więcej jak właśnie użycie botów – bo boty to konta generujące automatyczne reakcje lub komentarze w sieci.

Mamy twardy dowód

Oczywiście, wpisy mogły pojawiać się w różnych miejscach: w określonych mediach społecznościowych, na forach albo np. na stronie andrzejduda.pl. Niezależnie od miejsca 5 tys. wygenerowanych sztucznie komentarzy miesięcznie musiało mieć wpływ na wizerunek kandydata – lub jego przeciwnika, nie wiemy przecież, jaka była treść wpisów.

Nawet gdyby więc przyjąć wyjaśnienia za dobrą monetę i uznać, że wszystkie automatyczne wpisy pojawiały się na witrynie kandydata – także wtedy oddziaływały one na poglądy wyborców, nieświadomych, że czytają opinie nie prawdziwych ludzi, lecz sztucznych kont, i że opinie te zostały przygotowane przez firmę współpracującą ze sztabem wyborczym.

Najistotniejsze nie jest jednak to, gdzie automatyczne wpisy się pojawiały, tylko fakt, że mamy wreszcie twardy – inny niż analiza sieci – dowód na użycie płatnych sztucznych kont w kampanii.

Warto pamiętać, że mówimy o 2015 roku, kiedy to po raz pierwszy na tak dużą skalę w polskiej polityce wykorzystano tego typu narzędzia internetowe. Do ich stosowania przygotowany był sztab Dudy, nie był natomiast – sztab Komorowskiego. Nic nie wiedzieli o nich również wyborcy – i to jest najistotniejsze. O tym, jak wpływają na użytkowników sieci boty, mieliśmy się dowiedzieć dopiero rok później, po ujawnieniu praktyk internetowych w kampanii Trumpa. Dziś nikt nie jest więc w stanie ocenić, w jakim stopniu automaty wpłynęły na wynik polskich wyborów prezydenckich. Wiadomo jednak, że swoją rolę w zniechęcaniu wyborców do Bronisława Komorowskiego odegrało wyśmiewanie jego zachowań, mocno nakręcane właśnie w mediach społecznościowych.

Trolle: milionowe zasięgi w ciągu kilku godzin

Ale konta automatyczne to tylko jedno z kilku używanych narzędzi. Innym są konta trollerskie, zorganizowane w duże grupy, mające swoich koordynatorów. Ich celem jest sianie hejtu i ośmieszanie konkretnych akcji, wpisów czy ludzi. Trolli używał zarówno PiS, jak i PO – do czego przyznała się w 2015 roku premier Ewa Kopacz. Była to wówczas reakcja PO na działania PiS-u w kampanii prezydenckiej. Grupy trollerskie działające po prawej stronie działają jednak do dziś, i są na tyle dobrze zorganizowane, że potrafią w ciągu kilku godzin, przy wsparciu prawicowych portali informacyjnych, wygenerować na Twitterze akcję, która dociera do miliona użytkowników. Jedną z ostatnich była sytuacja, gdy na Twitterze pojawił się filmik z Rafałem Trzaskowskim, kandydatem Koalicji Obywatelskiej (PO i .N) na prezydenta Warszawy, mocującym prowizorycznie szybę do drzwi za pomocą taśmy klejącej. Film był powszechnie obśmiewany, ale po jakimś czasie prawa strona stworzyła hashtag #RobotaRafała – i to właśnie on w ciągu dwóch godzin zdobył milionowy zasięg na Twitterze. W szczycie aktywności tweety z hashtagiem pojawiały się co kilkanaście sekund. To samo działo się w przypadku hashtagu #ACTA2 – prawa strona wykorzystała go do uderzenia w Platformę, w szczytowym momencie tweety pojawiały się z częstotliwością 42 wpisów na minutę.

Czy podczas takich akcji wykorzystywane są boty? Możliwe. Boty służą przede wszystkim do rozpowszechniania określonych treści w sieci. Generują niskie zasięgi (ponieważ zazwyczaj nikt takich kont nie obserwuje albo są to nieliczni użytkownicy), ale za to wysokie liczby reakcji pod postem. A to jest sygnał dla algorytmów obsługujących media społecznościowe, by promować angażujący wpis, pokazując go większej liczbie użytkowników. Boty można wykorzystać również do zamieszczania automatycznych wpisów czy komentarzy. Z reguły są one podobne do siebie, mało finezyjne w treści – ale wpływają już nie tylko na algorytmy, ale też na psychikę czytelników.

Uruchamia się wówczas tzw. zasada społecznego dowodu słuszności, opisana przez znanego włoskiego psychologa Roberta B. Cialdiniego: kiedy nie wiemy, jak się zachować, kierujemy się tym, co robi większość. Dlatego najłatwiej jest nam zareagować na wpis tak samo, jak inni. Im więcej osób uważa jakiś wpis za wartościowy, tym chętniej do nich dołączymy.

A jeśli zobaczymy dużo komentarzy krytycznych, obśmiewających post czy osobę, też chętnie przyjmujemy to samo zdanie, głównie po to, by poczuć się bezpiecznie i komfortowo. Automatycznie generowane, sztuczne wpisy, podobnie jak trolle, mogą w ten sposób wpływać na nasz sposób myślenia np. o konkretnym kandydacie.

500 tweetów dziennie – boty na politycznych usługach

W 2015 roku boty były nowością w polskiej polityce. Dziś są powszechnym narzędziem. Choć polscy politycy twierdzą, że ich nie używają, tak naprawdę korzysta z nich wiele ugrupowań. Niektórzy politycy kupują też komercyjne lajki czy fanów, by poprawić swój wizerunek w mediach społecznościowych. W użyciu są także lajki ukryte, czyli takie, które podnoszą liczbę reakcji pod wpisem, ale same pozostają niewidoczne. To też służy oddziaływaniu na algorytmy.

Przykładem bota opozycyjnego jest konto „Witold Głogowski”. Istnieje przynajmniej siedem kont o nieco różniących się od siebie nazwach, ale założonych na to samo nazwisko.

Konta były aktywne w różnych okresach, obecnie są nieużywane – ale łatwo na przykładzie jednego z nich zaobserwować sposób działania botów. Konto @WitoldOgowski działało – jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia Social Bearing – od 24 września 2017 roku. Jego ostatni tweet pochodzi z 12 listopada 2017. Przez 49 dni konto wygenerowało 26765 tweetów, z czego 99 proc. to były retweety, czyli wpisy podane dalej – to bardzo charakterystyczna struktura dla botów, które nie tworzą własnych treści. Oznacza to, że dziennie ten bot podawał dalej 546 tweetów. Po czym zamilkł i dziś jest to konto nieaktywne.

Z lewej strony znajdują się dane ogólne na temat konta; liczba tweetów na dzień liczona jest tak, jakby konto cały czas było aktywne, choć nie działa od listopada 2017, stąd różnica w danej na wykresie i w artykule; po prawej stronie pokazywana jest struktura części analizowanych tweetów, stąd inne liczby całościowe)

Na rzecz prawej strony działało natomiast choćby konto @AwekWolny, już nieistniejące, które opisywałam w czerwcu w artykule na temat botów aktywnych podczas kampanii prezydenckiej w Warszawie. Było charakterystyczne, bo (jak widać na poniższych screenach) m.in. wielokrotnie publikowało te same treści lub zdjęcia, o treści anty-opozycyjnej oraz korzystnej dla PiS. Dziennie tworzyło w ten sposób średnio 173 tweety.

Inne, wciąż aktywne konto działające na rzecz PiS, nosi nazwę @kozalinka53, istnieje od grudnia 2015 roku, wygenerowało 126531 tweetów, a w ostatnich sześciu dniach – 2596 tweetów, czyli średnio 432 tweety dziennie, i są to same re-tweety, nie ma żadnej własnej aktywności. Teoretycznie jest możliwe, że takie konto obsługuje człowiek, który non stop podaje dalej czyjeś tweety – ale nawet jeśli, to jego wpływ w sieci jest dokładnie taki sam jak automatycznych kont. A przecież chodzi właśnie o oddziaływanie, a nie o to, czy udało się czynność podawania dalej zautomatyzować, czy też wciąż klikaniem zajmuje się człowiek.

Warto przy tym wiedzieć, że zarządzający botami programiści mogą w każdej chwili zrezygnować z automatyzacji konta, a wtedy – np. dla udowodnienia, że wcale nie mamy do czynienia z botem, pojawia się na nim kilka zwyczajnych wpisów. To nie zmienia jednak ogólnego jego zachowania.  Z tego powodu jednak naukowcy zajmujący się botami ostrożnie je opisują, wskazując głównie na charakterystyczną strukturę ich aktywności, poza tym mówią również o cyborgach – czyli kontach łączących aktywność maszyny i człowieka, oraz ogólnie o kontach fake`owych, czyli takich, za którymi nie stoi zwyczajny, nieopłacany użytkownik social media. Są ich miliony.  Jak podawała niedawno Gazeta Wyborcza, wg najnowszych danych na Facebooku istnieje nawet 90 mln fałszywych kont, na Twitterze – do 10 mln. Większość jest wykorzystywana w biznesie, nie w polityce.

Potrzebujemy jawności w korzystaniu z narzędzi internetowych w kampanii

W polskiej sieci jest też wiele uśpionych botów, które obserwują czołówkę polskiej sceny politycznej. Nowe fermy botów pojawiające się co jakiś czas obserwuję od listopada 2017  zarówno u prezydenta Andrzeja Dudy, Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny, jak i Janusza Korwin-Mikkego, innych krajowych polityków czy znanych publicystów. Są wśród nich konta zarówno polskie, jak i zagraniczne (np. ferma chińskich botów z wiosny 2018). W lipcu, gdy Twitter oficjalnie zapowiedział, że usuwa fake’owe konta, w Polsce Jerzy Buzek stracił 2,97 proc. fanów, Andrzej Duda – 0,89 proc., a np. Ryszard Czarnecki – 1,24 proc.

To jednak nie w narzędziach leży główny problem dotyczący polskich kampanii wyborczych. Nowoczesne narzędzia internetowe są i będą używane. Najważniejsze jest, by nie służyły do manipulacji wyborcami.  A to oznacza jawność ich wykorzystania, która powinna być zapisana w Kodeksie Wyborczym. Podczas prac nad kodeksem konieczne będzie ustalenie, które narzędzia są dopuszczalne, a które nie.

  • Czy zgodzimy się jako społeczeństwo na boty, czy też uznamy, że są na tyle nieetyczne, iż nie mogą służyć do przekonywania wyborców?
  • A co z kupowaniem fanów lub lajków?
  • Jeśli jest to dopuszczalne, w jaki sposób my jako użytkownicy social media powinniśmy się o takiej praktyce dowiadywać?
  • Co z sytuacją, gdy reklamę wyborczą finansuje ktoś z zewnątrz, np. z innego państwa – a może się to dziać nawet bez wiedzy osoby reklamowanej?

Taka dyskusja w Polsce się jeszcze nie odbyła, choć pilnie jej potrzebujemy.

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

„Bo Rudej plaskacz w pysk się należał!” Jak rośnie przyzwolenie na przemoc

Nagle się okazało, że zdaniem wielu Polaków przemoc można usprawiedliwić. Wystarczy „zasłużyć”, by uzasadnione było uderzenie drugiego człowieka. Świadczą o tym setki komentarzy na Twitterze i Facebooku – osób solidaryzujących się z Dominiką Arendt-Wittchen, która publicznie spoliczkowała protestującą kobietę. Sprawdzałam, kto stoi za tymi komentarzami

„Zasłużyła na to”, „Należało się jej po prostu,” „Co za odwaga!”, „Brawo dla tej pani, ma więcej honoru i dumy niż całe PO” – to najbardziej typowe komentarze, jakie można przeczytać wśród części użytkowników sieci na temat zajścia, do którego doszło 1 września 2018, podczas obchodów Dnia Weterana w Warszawie.

W ramach protestu przeciwko PiS grupa aktywistów, w tym Magdalena Klim, skandowała hasło „Konstytucja”. Zareagowała na to Dominika Arendt-Wittchen, wówczas pełnomocniczka wojewody dolnośląskiego ds. obchodów 100 rocznicy odzyskania niepodległości, uderzając Magdalenę Klim w policzek.

Arendt-Wittchen podała się później do dymisji, a w rozmowie z Radiem Wrocław wyjaśniła, że jej reakcja była „emocjonalnym gestem wykonanym w proteście przeciwko zagłuszaniu i awanturowaniu się w czasie jednej z najważniejszych uroczystości w kraju”. Ale w sieci zaroiło się od wpisów popierających jej zachowanie.

Sprawdziłam 200 kont

Aby sprawdzić, kto akceptuje spoliczkowanie protestującej, przeanalizowałam komentarze pod dwoma tweetami na ten temat:

  • pod tweetem ministra Joachima Brudzińskiego, który potępił fakt agresji fizycznej, choć podkreślił, że protestująca po raz kolejny zakłócała uroczystości państwowe i była agresywna;

  • oraz pod tweetem z konta @pikus_pol, w którym użytkownik apelował do „prawej strony” o wyrażenie wsparcia dla Dominiki Arendt-Wittchen. W ciągu dwóch dni, do godz. 21.00 we wtorek, tweet ten zdobył 3870 polubień i został 1553 razy podany dalej.

Sprawdzałam również reakcje osób publicznych oraz prawicowych mediów. Przeanalizowałam także konta wyrażające uznanie dla Dominiki Arendt-Wittchen na Facebooku. W sumie – ok. 200 kont.

Czy nie byłoby jakoś znośniej, gdyby to tzw. „ruskie trolle” suflowały usprawiedliwianie przemocy? Niestety, tym razem nie mieliśmy do czynienia z hejterską akcją, wykreowaną przez kogoś koordynującego dużą liczbę kont w mediach społecznościowych.

Nie było nawet wspólnego hashtagu (hashtag #MuremzaDominiką pojawił się w niewielu wpisach na ten temat). Był za to ostry społeczny spór między potępiającymi a popierającymi zachowanie pełnomocniczki, i bardzo silna polaryzacja Polaków wobec tej sytuacji.

 

„Dała w mordę ubeckiej Rudej, bo się od dawna o to prosiła”

Reakcje na fatalne zachowanie pani Arendt-Wittchen można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy to te wpisy, w których autorzy przekonują, że przemoc fizyczną można usprawiedliwić. Nawet taką jak opisywana: publiczną, jawną, między kobietami, podczas oficjalnej uroczystości. Według wielu komentujących „Rudej” (tak w komentarzach najczęściej określana jest pani Magdalena Klim) ten policzek się po prostu należał, bo od dawna „prowokowała” (tą „prowokacją” miał być fakt udziału w protestach i głośnego wznoszenia okrzyków takich jak „Konstytucja”).

Oto jak komentowano cała sytuację:

  • „należało się jej jak babci emerytura, i to już od dawna”;
  • „to nie było bicie, to było antidotum na głupotę”;
  • „dosyć terroru i bezkarności grupy socjopatów czy frasyniukopodobnych”.
  • „Dostanie w pysk to najlepsze, co spotkało Rudą od dawna. Szkoda, że jeszcze z tyłu nikt jej w dupę nie kopnął” – mema z takim napisem udostępniła pod tweetem Joachima Brudzińskiego jedna z użytkowniczek.

Jej konto było mocno zaangażowane w historię spoliczkowania protestującej, opublikowało i udostępniło kilkanaście tweetów na ten temat. Ta sama użytkowniczka publikowała też m.in. informację o tym, że na policję zgłosił się mężczyzna, który „znieważył” pomnik Lecha Kaczyńskiego.

Przemoc i … Pismo Święte???

Użytkowniczka stwierdziła: „Proponuję rozstrzelać!”, dodając do tego kilka rozbawionych emotikonek. W innym wpisie napisała, że Hanna Gronkiewicz-Waltz „też powinna dostać z liścia. Od wszystkich Warszawiaków po kolei”.

Jednocześnie powoływała się z uznaniem na słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego, popierała akcję #ReparationsForPoland, oraz uczestniczyła w hejcie wobec Roberta Felusia (byłego naczelnego „Faktu”, który podał się do dymisji z powodu tytułu w „Fakcie” dotyczącego Leszka Millera i jego syna), Rafała Trzaskowskiego i w ogóle całej opozycji.

Konto @pikus_pol, które zainaugurowało akcję solidaryzowania się z Dominiką Arendt-Wittchen na Twitterze, także łączy hejt wobec opozycji z katolicyzmem. Przypięty na tym koncie tweet (wpis stale widoczny na początku profilu) to cytat ze znanej piosenki religijnej „Pan jest mocą swojego ludu”.

Na Facebookowym profilu tego samego użytkownika można przeczytać o spoliczkowaniu: „Jeśli osoba bez przerwy wrzeszczy KONSTYTUCJA i nie reaguje na wypowiadane do niej słowa, można domniemywać, że popadła w stan histerii zagrażający jej życiu. Medycyna wówczas zezwala, a nawet zaleca oklepanie pychola chorej w celu otrzeźwienia”. Ten post sąsiaduje z drugim – fragmentem z Pisma Świętego (Ewangelia wg Św. Łukasza), będącym czytaniem w Kościele Katolickim na poniedziałek, 3 września. Tego typu kont – atakujących opozycję, często popierających akcję dotyczącą reparacji wojennych, prezentujących swój katolicyzm i solidaryzujących się z Dominiką Arendt-Wittchen – jest dużo.

„Policzkowanie to część kultury RP szlacheckiej i II RP”

Z komentarzy wyłania się jasny pogląd: dla części Polaków potępienie przemocy jest warunkowe. Ogólnie jest ona zła, ale bywają sytuację, które ją uzasadniają: gdy ktoś „sam się prosi” albo „zasłużył sobie”. Niektóre komentarze wręcz sprowadzały takie działania do  „działań w celu otrzeźwienia” lub usprawiedliwiały je tradycją.

„A pan zna wers z Pisma Świętego/Stary Testament/ – Oko za oko, ząb za ząb” – dyskutował jeden z użytkowników. Inny stwierdzał: „Zawsze policzkowało się chamów, kłamców i złodziei, jak można karać kogoś, kto się odpowiednio zachował?” Kolejni:

„Policzkowanie to część kultury RP szlacheckiej i II RP”; „Ona nie przekroczyła granicy. Tu policzek ma znaczenie klapsa dyscyplinującego niesforne dziecko”.

W podobny sposób wypowiedziała się posłanka PiS Krystyna Pawłowicz, która zwracając się na Twitterze do ministra Brudzińskiego napisała:

Natomiast redaktor naczelna TV Republika Dorota Kania napisała na Twitterze:

W usprawiedliwianie sytuacji włączyły się również niektóre media prawicowe, pojawiło się nawet określenie „patriotyczny liść” na policzek wymierzony protestującej.

Oczywiście nie brakowało też osób, które przypominały spoliczkowanie europosła Michała Boniego przez eurodeputowanego Janusza Korwin-Mikkego – i był to dla nich dowód na właściwe zachowanie zarówno Korwin-Mikkego, jak i obecnie Dominiki Arendt-Wittchen. Fakt, że Korwin-Mikke został za to ukarany przez sąd grzywną, nie zmieniał ich opinii.

Ten przyzwalający na fizyczną agresję sposób myślenia doskonale oddaje jeden z użytkowników Facebooka: „Morda nie szklanka, nie zbije się” – napisał. Czyli – można bić.

„Ten policzek powinien wymierzyć rząd”

Drugi rodzaj wpisów to te, w których komentujący przyznawali, że odczuli ulgę dzięki spoliczkowaniu protestującej. Solidaryzowali się z Dominiką Arendt-Wittchen, bo wyraziła ich własne emocje – w sposób, który oni także chętnie by wykorzystali.

Nie, nie pisały o tym wyłącznie internetowe trolle. Znalazłam wśród komentujących panie na emeryturze, emerytowanego publicystę katolickiego, PR-owca w firmie geodezyjnej, młodych prawników. „Jakże mi ulżyło po tym klapsie” – stwierdziła jedna z użytkowniczek Facebooka.

Na Twitterze można przeczytać: „Ta drobna dziewczyna stanęła w obronie honoru i godności naszych obrońców. Zrobiła to, co należało zrobić wobec tej dziczy.” Kolejny twitterowicz dyskutował z Joachimem Brudzińskim: „Zrobiła to, co powinniście zrobić i co zrobić powinien każdy uczciwy Polak. (…) Zwykli Wasi wyborcy, tacy jak ja, są Waszą niemocą zmęczeni, zaniepokojeni i tracą z każdą chwilą zaufanie.”

Stan emocjonalny „prawej strony” być może najlepiej oddaje ten tweet:

Oczekiwanie na bardziej radykalne reakcje ze strony rządu jest widoczne w wielu wpisach. Podobnie jak czysta nienawiść wobec opozycji parlamentarnej, KOD-u i Obywateli RP.

„To efekt bezczelnego łamania prawa przez bojówkarzy z kodu, przy zupełnej bierności policji, a bierność rozzuchwala” – czytam w kolejnym tweecie. I dalej: „Powinna nie z liścia dostać, a parę kijów na grzbiet”.

O tym, że we wpisach przejawia się rzeczywiście odczuwana nienawiść, piszą sami internauci. Tak to opisał twitterowicz o nicku „Pomarańczowy Aferzysta”:

Zdobył pod tym tweetem 1100 lajków.

„Rudej chamskiej awanturnicy plaskacz w pysk należał się jak psu buda”

Jakie środowiska reprezentują osoby popierające wymierzenie policzka protestującej? To elektorat prawicowy, sytuujący się raczej w radykalnej części wyborców PiS-u. Trzeba zaznaczyć, że część zwolenników PiS-u krytykowała solidaryzowanie się z Dominiką Arendt-Wittchen oraz jej agresywne zachowanie.

Ciekawe było dla mnie jednak przyjrzenie się osobom, które ją popierały. Na wielu analizowanych kontach zauważałam wsparcie dla akcji #ReparationsForPoland, hejtowanie Rafała Trzaskowskiego oraz innych polityków Platformy i Nowoczesnej.

U części widać było poparcie dla PiS-u (choć rzadko dla premiera Mateusza Morawieckiego) oraz dla kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego. Na innych  – poparcie dla Ruchu Narodowego. Kolejne wspierały posła narodowca Adama Andruszkiewicza.

W wyrażanie solidarności z Arendt-Wittchen włączyły się również konta rozpoznające się na Twitterze po hashtagu #DrugaZmiana, który kojarzony jest z posłem PiS Dominikiem Tarczyńskim i grupą osób z nim współdziałających.

Na koncie użytkowniczki @Immanuella, którą poseł Tarczyński na Twitterze potrafi nazywać swoim generałem, pojawił się taki wpis:

Wydaje się, że oburzenie wobec protestującej połączyło wiele różnych prawicowych środowisk. Co więcej – nie było to oburzenie kreowane, lecz prawdziwe. Zaś usprawiedliwianie zachowania pełnomocniczki wojewody przez osoby publicznie znane (posłanka Pawłowicz, dziennikarka Dorota Kania) sprawiło, iż zwykli użytkownicy mediów społecznościowych zrezygnowali z kulturowej poprawności – i z ulgą (!) wyrażali swoje prawdziwe uczucia.

Wyzwolenie jak u Trumpa

W jakimś stopniu przypomina to sytuację, która miała niedawno miejsce w Stanach Zjednoczonych. Podczas kampanii wyborczej Donalda Trumpa jego zwolennicy – jak opisuje Arlie Russel Hochschild w książce „Obcy we własnym kraju” – poczuli, że nie muszą już dopasowywać swoich uczuć do zasad poprawności politycznej.

Wyzwolenie się przez Trumpa z obowiązujących, poprawnościowych zasad sprawiło, że spora część amerykańskiej prawica także poczuła się od nich wolna. „Oszałamiająca, podnosząca poczucie wartości swoboda wyrażania własnych poglądów powodowała stan bardzo przyjemnego odlotu. To oczywiste, że ludzie chcą czuć się przyjemnie. Utrzymanie tego stanu leży w ich emocjonalnym interesie” – skonstatowała amerykańska socjolożka.

Czy wśród polskich przeciwników „totalnych” (jak prawica określa zwolenników opozycji i KOD-u) również dochodzi do takiego wyzwolenia się od zasad poprawności politycznej?

Czy dziś, ze względu na wypowiedzi liderów politycznych PiS-u, np. słynną wypowiedź o „zdradzieckich mordach” Jarosława Kaczyńskiego, czy komentarze posłanki Pawłowicz, ten elektorat odczuwa emocjonalną ulgę, bo nie musi ukrywać złości, nienawiści i agresji?

W niektórych komentarzach widać akceptację dla użycia siły przez policję wobec protestujących, oraz zgodę na przemocowe rozwiązywanie sytuacji konfliktowych  (pod warunkiem, że przemocy użyje rząd czy policja, a nie np. opozycja).  Czy żyjemy dziś w państwie, w którym o siłowe rozwiązywanie konfliktu politycznego nie trzeba już pytać: „czy?”, tylko „kiedy”?

Pisownia komentarzy została zachowana w oryginalnej formie. Śródtytuły są cytatami z publicznych komentarzy zamieszczonych na Twitterze i Facebooku.

Zakreślenia nazw użytkowników w screenach wynika z obowiązku RODO.

 

Tekst opublikowany na portalu Oko.Press