„Sfałszowano wybory!” – fake`owe konta działały jak rosyjskie trolle

Analiza wpisów oraz użytkowników każe postawić tezę, że po I turze wyborów samorządowych na polskim Facebooku fake’owe konta, prawdopodobnie rosyjskie, usiłowały zbudować przekaz o fałszerstwach wyborczych w Warszawie. Co ciekawe, po II turze wyborców nie zaobserwowałam już tego typu aktywności

„Wybory w Warszawie zostały z Fałszowane”, a „Warszawa jest z korumpowana” – komentarze z charakterystycznymi błędami językowymi można było przeczytać na Facebooku wielokrotnie po pierwszej turze wyborów samorządowych, przede wszystkim na grupach popierających obecny rząd oraz partię PiS.

Choć wpisy nie były identyczne, aktywność kont budujących narrację o fałszerstwie wyborczym zwracała uwagę nieznajomością języka polskiego i licznymi błędami. Dużą odpowiedzialnością wykazali się użytkownicy tych grup, którzy – choć zawiedzeni wynikami wyborców  i obrażeni na warszawiaków – nie kupili przekazu o sfałszowaniu głosowania.

To może szokować. Ale naprawdę wiele wskazuje na to, że po pierwszej turze wyborów mieliśmy do czynienia z aktywnym włączeniem się rosyjskiej propagandy w budowanie nastrojów wśród niezadowolonych z wyników głosowania wyborców PiS.

Aktywność była ukierunkowana przede wszystkim na Facebookowe grupy zwolenników obecnej partii rządzącej – zarówno te zamknięte, jak i otwarte. Tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników I tury wyborów oraz w powyborczy poniedziałek zaczęły pojawiać się tam posty, których widoczność podbijano sporą liczbą reakcji oraz komentarzami, w których najczęściej powtarzał się taki przekaz: skoro Patryk Jaki przegrał wybory, to oznacza, że zostały one „zFałszowane” lub „z fałszowane”.

Komentowano również posty neutralne, np. wpis „Warszawo, co Ty zrobiłaś?!”, ale dyskusja pod nimi neutralna już nie była – zmierzała wyraźnie w kierunku tezy o fałszerstwach lub korupcji. Oczywiście jednocześnie uderzano w tych, którzy wybory wygrali.

 

„Z kąd”, „kąpinator” i „czetwiny nos”

Liczne, bardzo widoczne i specyficzne błędy językowe były cechą charakterystyczną znacznej części tych komentarzy, przy tym pochodziły one z różnych kont, nie można więc wytłumaczyć tego w ten sposób, że jakaś jedna osoba z problemami językowymi postanowiła włączyć się w dyskusję.

Oto przykłady komentarzy (lub ich fragmenty) z rażącymi błędami językowymi: 

  • „z fałszowane”,
  • „gułaki” (zamiast gułagi),
  • „mug” (zamiast mógł),
  • „tagzwanych” (zamiast tak zwanych),
  • „z korumpowana”
  • „Nie wpuszczać tą zaraze do naszych miast, zawsze byli wrednij”,
  • „Wstanom właściciele kamienic zgrobu to jak bendzie mało mostow to gdzie bendom spac. Warszawiacy jak male dzieci na zlisc mamie odmroze sobie luszy”,
  • „mieli by niezły cyrk powinien sobie czetwiny nos doczepić masakra i wstyd”,
  • „kąpinator”,
  • „wkrótce będoł żałowoć”,
  • „z kąd”,
  • „uniewazniac nieprawidłowe glosowania przedstawiane zaniedbania, wskazywane przykłady w informacjach”,
  • „będzie źądzic dalej banda upa”.

Nie były to typowe błędy dla Polaka piszącego we własnym języku. Wygląda to raczej tak, jakby komentarze pisano w oparciu o jakiś kiepski program komputerowy do tłumaczenia, który na dodatek nie uwzględniałby części polskich czcionek, lub jakby pisała to osoba , która trochę się języka polskiego nauczyła, ale niewiele, i to głównie ze słuchu.

Niektóre komentarze nie miały błędów językowych, za to były pisane bez użycia polskich czcionek. Od razu zaznaczam – to nie jest typowe dla tych grup na Facebooku. Obserwuję je od dawna i komentarze pisane w ten sposób pod względem językowym zauważyłam wcześniej tylko raz: w czasie protestu matek dzieci niepełnosprawnych w Sejmie.

Wtedy również mieliśmy wręcz zalew postów bez polskich czcionek, z błędami nie tylko ortograficznymi, ale również interpunkcyjnymi czy składniowymi, np. „te ludzie niepełnosprawni” „nie poczebują rechabitacji” „ktoś nigdy nie był na zasiłku i poakowal im w kieszenie to taka osoba dobra a teraz jestbwlasnie podziękowanie”.

Jednocześnie, w obu opisywanych przypadkach, tuż obok pojawiały się również komentarze pisane poprawną polszczyzną, tym wyraźniej widać było różnice językowe między wpisami.

Fałszywe zdjęcia profilowe i niespójne wizerunki

Rzecz jasna same błędy językowe nie wystarczają do postawienia tezy, że mamy do czynienia z aktywnością rosyjskich trolli. Przeanalizowałam konta, które pisały te komentarze. Wyodrębniłam kilkanaście najłatwiejszych do obserwacji ze względu na najbardziej rażące błędy.

Co można było na nich zauważyć?

Konto Andrzeja M. na pierwszy rzut oka wygląda na konto typowego polskiego narodowca. Nawet zdjęcie profilowe – młodego mężczyzny z twarzą częściową zasłoniętą chustą – doskonale pasuje do tego wizerunku.

Ale po przeszukaniu Google okazuje się, że to zdjęcie pochodzi z portfolio rosyjskiego fotografa, mieszkającego w Maroku. Wśród grup polubionych przez Andrzeja są np. „Rosja za Polską, przeciw podłemu „polin” z usraela”, „Chór Aleksandrowa i ich przyjaciele”, jest rosyjskojęzyczna grupa fanów kompozytora Ogińskiego – dość zaskakujący dobór grup jak na polskiego narodowca.

Oczywiście, Andrzej polubił również grupy związane z narodowcami, a także grupy katolickie. Posty, które udostępnia na własnym profilu, dotyczą m.in.:

  • trucia dzieci szczepionkami, które rzekomo wywołują autyzm,
  • oraz tego, że epidemia odry w Polsce to oszustwo, za którym stoi lobby farmaceutyczne;
  • zbrodni wołyńskiej;
  • powszechnego dostępu do broni;
  • wpuszczania do Polski uchodźców przez rząd PiS.

Wszystkie te tematy należą do tematów stale wzmacnianych w Polsce przez rosyjską propagandę. O wyborach samorządowych Andrzej pisze jednoznacznie – ich wyniki są dowodem fałszowania wyborów w Warszawie.

Jego post jest rozpowszechniany na grupach, ale też na otwartych kontach innych użytkowników. Treść jest więc sprawnie rozsiewana po polskim Faceboooku.

Kolejne konto. Małgorzata administruje jedną z otwartych grup popierających rząd Morawieckiego. Po wyborach zamieszcza na niej link do artykułu z portalu wlocie.pl, zatytułowanego: „Wybory w Warszawie zostaną unieważnione! Ujawniono ogromny przekręt!”.

Przyglądam się jej kontu. Lubi fanpage portalu Niezalezna.pl oraz Lecha Kaczyńskiego. Lajkuje Marsz dla Jezusa i prawy.pl. Ale jednocześnie jest zaskakująco wielojęzyczna. Obserwuje strony w językach: angielskim, hiszpańskim, włoskim, chorwackim, francuskim, również w językach malajalam i telegu (używanymi w Indiach), egipskim, albańskim, rumuńskim, rosyjskim, portugalskim i greckim.

Obserwuje fanpage poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu – a jednocześnie stronę dyrektora hiszpańskojęzycznej katolickiej agencji informacyjnej. Jak podaje, mieszka w Warszawie, ale ma tylko jednego znajomego na swoim koncie na FB. Obserwuje stronę Polonii w Norwegii, rosyjskojęzyczną stronę religijną (kościoła prawosławnego) i Bractwo Matki Bożej Różańcowej w Bogocie.

Karol, który pisze komentarz, że w Warszawie „patriotow wymordowal Hitler i Stalin”, ma z kolei zupełnie puste konto. Należy tylko do jednej grupy – popierającej PiS. Nie polubił żadnej strony, nie uczestniczył w żadnym wydarzeniu.

Jego zdjęcie profilowe to zdjęcie modela, które można znaleźć na anglojęzycznej stronie poświęconej męskiemu stylowi życia. Ma 18 znajomych, z tego 17 to konta ze zdjęciami profilowymi innych modelek i modeli lub aktorów – choć żadne z tych kont nie ma ani jednego postu związanego z modelingiem.

Konto jednego z jego znajomych, Borysa, używa np. zdjęcia kanadyjskiego aktora i piosenkarza Antonio Cupo. Inne fotografie z kont znajomych można znaleźć na stronach związanych z modą męską. Ich konta na FB są puste, bez żadnej typowej aktywności – tę  można zaobserwować jedynie na politycznych polskich grupach.

Barbara, rencistka, obserwuje strony proPiSowskie, a jednocześnie lajkuje francuskiego eurodeputowanego, bułgarską organizację pozarządową, lubi też strony niemiecko-, portugalsko- i węgierskojęzyczne.

Halina, emerytka z Gliwic (wg opisu na koncie), miała się uczyć w Berkeley College, a jednocześnie w Technikum Kolejowym w Gliwicach. Lubi fanpage’e polityków PiS oraz Radia Maryja, a jednocześnie amerykańskiego kulturysty Dextera Jacksona, piwa Heineken, linii lotniczych z Emiratów Arabskich, należy do społeczności „Donald Trump is Our President”, czyta też na FB hiszpańskojęzyczne strony.

Sieciowe samouczki różnych języków – bardzo popularne

Można by długo wymieniać, ale jedno jest pewne: to nie są typowe konta zwykłych użytkowników Facebooka. Prawdopodobnie znacząca ich większość to konta fałszywe, za którymi nie stoją prawdziwi ludzie.  Ich analiza pozwoliła  jednak wskazać cechy wspólne:

  • część z nich ma polubioną stronę Sputnik News, rosyjską Voice of Europe lub Настоящее Время, ale też fanpage’e: „Za wolną Rosję” (podaje informacje z niezależnych mediów rosyjskich) i „Krym należy do Ukrainy”;
  • konta, które mają jakąkolwiek aktywność na własnych profilach, obserwują strony w bardzo różnych językach: polskim, niemieckim, francuskim, włoskim, angielskim, hiszpańskim, czeskim, węgierskim, francuskim, amerykańskim, niemieckim, w językach używanych w Indiach, a nawet strony australijskich mediów czy agencji prasowych, dworu królewskiego w Monako, rozmaitych organizacji rządowych i pozarządowych w wielu państwach europejskich.

Taka wielojęzyczność była cechą charakterystyczną wcześniej obserwowanych przeze mnie kont rosyjskich trolli – jedno z nich opisałam szczegółowo na OKO.Press jako konto aktywne wśród antyszczepionkowców.

  •  na niektórych pojawiają się także polubienia stron będących… samouczkami języka niemieckiego, strony z poradami na temat poprawnej polszczyzny, a nawet uczące języka węgierskiego. Znalazłam też konta lubiące stronę udostępniającą kursy ekspresowej nauki języków obcych.

Rosyjska propaganda? Akcja pasuje do jej celów i sposobu działania

Wszystkie zgromadzone dane każą postawić hipotezę, że mieliśmy do czynienia z próbą zbudowania przekazu nt. polskich wyborów przez rosyjską propagandę. Nie pierwszą i zapewne nie ostatnią.

Teoretycznie jest możliwe, że za kontami stoi ktoś inny niż Rosja. Jednak taka aktywność pasuje zarówno do sposobu działania znanego z doktryny rosyjskiej wojny informacyjnej, jak i do celów rosyjskiej propagandy.

Jak wielokrotnie pisałam, jej fundamentalnym celem, jeśli chodzi o Polskę, jest sianie chaosu, skłócanie społeczeństwa i destabilizowanie sytuacji społeczno-politycznej w kraju. Mamy być coraz bardziej nieufni, gubić się w informacyjnym chaosie, nikomu nie wierzyć i zamykać się w coraz mniejszych bańkach informacyjnych, nie nawiązujących kontaktu z innymi środowiskami.

Takie podziały osłabiają państwo, bo niszczą część wspólną narodu. Oczywiście, rosyjscy propagandziści pracują nad tym nie tylko wobec Polski, jak pokazuje choćby analiza fanpage’y obserwowanych przez rosyjskie trolle, ich aktywność obejmuje wiele państw. Ale nasze państwo także.

Osoby sceptycznie podchodzące do mojej hipotezy mogą zastanawiać się, czemu opisywane konta popełniały tak rażące błędy językowe – przecież to znacznie ułatwia ich wykrycie. Rzeczywiście, zazwyczaj obserwowane konta rosyjskich trolli są na tyle dobrze przygotowane, że świetnie sobie radzą z językiem polskim i nie można ich wykryć na podstawie błędnej pisowni.

Wydaje się jednak, że w niektórych, wyjątkowych sytuacjach w polskojęzycznych mediach społecznościowych uruchamiane są grupy kont na co dzień aktywnych w innych przestrzeniach językowych. Być może po prostu takie jednorazowe, akcyjne zlecenie trollingu internetowego realizuje inna rosyjska firma niż ta, która zajmuje się budowaniem stałej aktywności wśród Polaków.

Amerykanie podczas śledztwa ws. wpływu Rosjan na wybory prezydenckie w USA wymienili aż kilkanaście rosyjskich firm, obsługujących aktywność rosyjskich trolli w sieci.

Oczywiście, dopóki nie mamy twardych dowodów na to, że za wskazaną aktywnością stoi rosyjską propaganda, możemy tylko przypuszczać, że to rosyjskie trolle chciały narzucić Polakom narrację na temat wyników wyborów samorządowych.

Warto podkreślać, że tym razem, mimo dużych emocji po stronie zwolenników PiS, rosyjska akcja się nie udała. Polacy nie kupili przekazu o fałszerstwach. Z tego przekazu nie skorzystali też politycy PiS.

Opisana akcja pokazuje jednocześnie, z jakiego rodzaju zagrożeniem możemy mieć do czynienia podczas każdych kolejnych wyborów. Teraz w budowanie narracji zaangażowano zaledwie kilkanaście kont. Ile ich uaktywni się przed kolejnymi wyborami czy tuż po nich – zobaczymy.

UWAGA: Nie wszystkie komentarze prezentowane na screenach to komentarze budzące wątpliwość. Te, które zwróciły moją uwagę i które analizowałam szczegółowo, są zaznaczone na czerwono. Oczywiście także wśród nich mogą znaleźć się komentarze prawdziwych użytkowników FB.

 

Analiza ukazała się na portalu Oko.Press

PKW walczy z botami i trollami w kampaniach wyborczych!

Internetowe wpisy powstające na zlecenie komitetu wyborczego, czy to wytwarzane przez boty, czy przez ludzi, muszą być podpisane tak, by było wiadomo, kto za nie zapłacił – tak jednoznaczne stanowisko w sprawie kampanii w internecie zajęła Państwowa Komisja Wyborcza. To prawdziwy krok naprzód, zmierzający do uregulowania stosowania narzędzi internetowych w kampaniach wyborczych. Tak naprawdę bowiem dopiero od tego momentu wiadomo, że kampanijne wpisy wytwarzane m.in. przez boty, które nie zostaną oznaczone, są naruszeniem polskiego prawa. To ogromna, systemowa zmiana – choć na pierwszy rzut oka nie zapowiada przełomu.

Od dawna przypuszczaliśmy, że w polskich kampaniach wyborczych były wykorzystywane boty. Od kilkunastu dni znany jest dowód na to, że w kampanii prezydenckiej Andrzej Dudy w 2015 r. boty wygenerowały kilka tysięcy automatycznych wpisów miesięcznie. Tworzono je, by wpływać na wizerunek ówczesnego kandydata na prezydenta i rozpowszechniać treści, które ustalono wcześniej z jego sztabem wyborczym  – należy więc przypuszczać, że treści te były dla niego korzystne. Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy „Gazeta Wyborcza” opublikowała informację o treści umowy podpisanej z komitetem wyborczym Dudy, nie było jasne, czy użycie botów było tylko działaniem nieetycznym, czy też może jednak niezgodnym z prawem.

 

PKW: partie polityczne (…) sięgają po środki nieetyczne, a czasem naruszające prawo

Teraz sytuacja się zmieniła – dzięki  stanowisku Państwowej Komisji Wyborczej. Komisja bowiem w sposób jednoznaczny odniosła się do tego typu praktyk w sieci:

„Agitacja wyborcza prowadzona w Internecie odgrywa coraz większą rolę w kampaniach wyborczych. Partie polityczne, komitety wyborcze, kandydaci i inne podmioty uczestniczące w życiu publicznym sięgają przy tym często po środki powszechnie uznawane za nieetyczne, czasem zaś naruszające prawo. Przepisy ustawy z dnia 5 stycznia 2011 r. – Kodeks wyborczy (Dz. U. z 2018 r. poz. 754, 1000 i 1349) nie regulują w sposób szczegółowy zasad prowadzenia kampanii wyborczej w Internecie, nie oznacza to jednak, że działań tych nie dotyczą ogólne, określone przepisami Kodeksu wyborczego, zasady określające prowadzenie i finansowanie kampanii wyborczej.”

I dalej PKW pisze m.in.:  „Zgodnie z art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego materiały wyborcze powinny zawierać wyraźne oznaczenie komitetu wyborczego, od którego pochodzą. Materiałem wyborczym jest każdy pochodzący od komitetu wyborczego upubliczniony i utrwalony przekaz informacji mający związek z wyborami (art. 109 § 1 Kodeksu wyborczego). (…) Materiałami wyborczymi są zatem m.in. wszelkie przekazy informacji pochodzące od komitetu wyborczego, rozpowszechniane w internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Dotyczy to nie tylko przekazów zamieszczanych np. na stronach internetowych wykorzystywanych przez komitety wyborcze do prowadzenia agitacji wyborczej, lecz także rozpowszechnianych w innej formie, w tym w postaci przekazów zwielokrotnianych na zlecenie komitetu przez osoby lub przez systemy zautomatyzowane. Materiały takie powinny zawierać oznaczenia, o których mowa w art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego”.

Cały komunikat

Co to oznacza w praktyce? Tyle, że każdy płatny post czy tweet pojawiający się w internecie na zlecenie komitetu wyborczego musi – poza swoją główną treścią – zawierać informację, że został opłacony przez konkretny komitet wyborczy. Dotyczy to zarówno wpisów generowanych przez boty, jak i publikowanych przez ludzi. Warunkiem jest „pochodzenie przekazu informacji od komitetu wyborczego” oraz rozpowszechnianych na jego zlecenie.

Oczywiście, technicznie będzie bardzo trudno udowodnić, że wpis spełnia te warunki. Autorzy wpisów czy programiści zarządzający botami, nawet w pełni współpracujący z kandydatami, będą zapewne twierdzić, że żaden komitet niczego im nie zlecał. Po drugie – że tweetują czy piszą na Facebooku za darmo, ze względu na własne przekonania, i nikt im nie może tego zabronić. Nie przypuszczam więc, by mimo powszechności stosowania takich narzędzi nagle ujawniono wiele tego typu spraw. Ale w przypadku pojawienia się dowodów takich praktyk od wczoraj można będzie powoływać się na polskie prawo, co do tej pory wcale nie było oczywiste. Dotychczas mogliśmy mówić co najwyżej o nieetycznym zachowaniu polityków, teraz – o łamaniu prawa. Niezależnie od problemów technicznych wzrósł więc ciężar gatunkowy takiego działania. Zapewne ograniczy to choć trochę zapędy niektórych polityków i firm, ewentualne konsekwencje mogą być bowiem poważniejsze.

 

Komitetom wyborczym nie będzie już do śmiechu

To pierwszy krok. Ważny, bo wyznaczający kierunek myślenia o internetowych narzędziach, wykorzystywanych w sposób niejawny w polskich kampaniach wyborczych. Jest jasne, że na tym wprowadzanie regulacji nie może się zakończyć. Mimo to uważam, że w ciągu roku przeszliśmy długą drogę. Rok temu, w listopadzie, napisałam po raz pierwszy o botach obserwujących polskich polityków. Była to wówczas jedna z pierwszych w Polsce publikacji, wskazujących konkretnie na udział automatycznych kont w polskiej przestrzeni publicznej. Przez ten rok o botach w polskiej polityce mówiło się coraz więcej – ale niekoniecznie z przekonaniem co do ich istnienia i roli. Jeszcze w czerwcu, gdy na Oko.Press opublikowałam artykuł o botach obecnych w kampanii Patryka Jakiego, jego sztab usiłował wyśmiać artykuł, organizując akcję #ToMyBoty, która miała udowodnić, że żadnych botów nie ma, bo wszystkie wpisy to efekt pracy ludzi, a nie automatów. Po komunikacie Państwowej Komisji Wyborczej w takich sytuacjach komitetom wyborczym nie będzie już tak do śmiechu: w przypadku wykrycia przez kogokolwiek nieoznaczonych wpisów generowanych na zlecenie kandydata można będzie udowodnić złamanie prawa.  Dziś obserwuję, że także na poziomie lokalnym coraz więcej dziennikarzy i internautów informuje o użyciu automatów do generowania wpisów politycznych, zwłaszcza w kampaniach wyborczych. Użytkownicy sieci śledzą więc coraz dokładniej zachowania polityków. Trudno oceniać, czy ich ustalenia są prawdziwe – niemniej jednak pokazują duże zainteresowanie tematem. A przecież każde działanie w internecie pozostawia ślad. Może się więc okazać, że znalezienie dowodów na  zlecanie przez jakiś komitet wyborczy tworzenia uzgodnionych z kandydatem wpisów nie będzie wcale takie trudne.

Wielokrotnie przez ten rok informowałam o fermach botów obserwujących polskich polityków. Podkreślałam również, że konieczne jest uregulowanie stosowania nowych narzędzi internetowych w kampanii wyborczej. Moment, w którym Państwowa Komisja Wyborcza oficjalnie zabrała w tej sprawie głos, jest momentem w pewnym stopniu przełomowym – bo pokazuje, że dłużej nie da się na ten temat milczeć.

 

Recepta na manipulacje? Świadomość społeczeństwa

Doświadczenia innych państw pokazują, że tylko otwarte zmierzenie się z problemem manipulacji w internecie pozwala zapobiegać np. oddziaływaniu na decyzje wyborcze przez ośrodki zewnętrzne, w tym przez Rosję. To właśnie świadomość wojny informacyjnej toczącej się w sieci, wiedza o nowoczesnych narzędziach manipulacyjnych oraz o zagrożeniach, jakie może nieść ich wykorzystanie, sprawiły, że zarówno Niemcy, jak i Francja uniknęły bezpośredniego wpływu zewnętrznych ośrodków na wyniki wyborów. Najlepszą receptą okazała się świadomość. Kiedy rosyjski wywiad przed wyborami do niemieckiego Bundestagu hackował podmioty działające na niekorzyść Rosji i próbował na specjalnie stworzonej stronie internetowej upublicznić hakerskie materiały na temat np. Bundestagu, organizacji pozarządowych, parlamentarzystów etc., niemiecki kontrwywiad natychmiast poinformował opinię publiczną, że domenę zarejestrował rosyjski wywiad GRU (Главное Разведывательное Управление) i że będą się na niej pojawiać nielegalnie uzyskane dane. Jego oświadczenie opublikowały wszystkie mainstreamowe media. Niemcy, podobnie jak Francuzi, w dużym stopniu ufają swoim głównym mediom, za to z dystansem pochodzą do tzw. „alternatywnych newsów”. Opisane działanie było więc bardzo proste – ale wyjątkowo skuteczne. Operacja GRU zupełnie się nie udała, inaczej niż w USA, gdzie to właśnie opublikowanie  przez Rosjan wykradzionych i w dużej mierze fałszywych maili związanych z Hillary Clinton miało ogromne znaczenie w procesie wyborczym.

Zaufanie do znanych mediów oraz współpraca największych korporacji medialnych pomogła zapobiec manipulacji w sieci podczas wyborów we Francji. Świadomość może więc mieć kluczowe znaczenie dla wyników wyborów także w Polsce. Wiedząc, że niektóre treści są generowane przez boty czy mówiąc ogólniej – fałszywe konta, że za wpisami mogą stać osoby zainteresowane w sposób niejawny rozpowszechnianiem konkretnych treści, mamy szansę się przed nimi obronić: nie brać ich pod uwagę, piętnować, dystansować się – a przede wszystkim ujawniać ich prawdziwe pochodzenie. I chociaż od decyzji PKW do uwolnienia się od sieciowej manipulacji daleka droga, pierwszy krok na niej został właśnie zrobiony. Mamy jasne stanowisko, do którego możemy się odwoływać: każda agitacja wyborcza, także ta generowana za pomocą fake`owych kont, musi być oznaczona. Jeśli się pojawia bez oznaczenia, narusza prawo.

 

Potrzebujemy otwartej debaty nad kampaniami w internecie

Zróbmy teraz kolejny krok i zdefiniujmy narzędzia internetowe, używane w wojnie informacyjnej, także tej wewnętrznej, polsko-polskiej. Jest ich dużo. Kluczowe jest wskazanie, których można używać, bo nie budzą wątpliwości etyczno-prawnych, a które – naruszają przepisy. Zmasowane nękanie cyfrowe za pomocą zorganizowanych grup trolli, które wielokrotnie opisywałam na Oko.Press w odniesienie do różnych środowisk, moim zdaniem również powinno podlegać penalizacji – i także w oparciu o już istniejące przepisy, np. o nękaniu. W stanowisku PKW ważne jest bowiem także to, że nie trzeba tworzyć nowego prawa, by uwzględniać nowe narzędzia. Wystarczy poszerzyć definicję niektórych zjawisk i zacząć uwzględniać innego rodzaju dowody. Potrzebujemy szerokiej debaty na ten temat, a stanowisko PKW jest dobrym punktem wyjścia do jej rozpoczęcia. Komisja jest zresztą tego świadoma i sama apeluje o tego typu analizę:

„Państwowa Komisja Wyborcza wyraża opinię, że przepisy określające zasady prowadzenia i finansowania kampanii wyborczej zawarte w Kodeksie wyborczym, a powtórzone za wcześniej obowiązującymi ustawami, pochodzące zatem w większości sprzed kilkunastu lat, nie regulują w sposób wystarczający najnowszych form prowadzenia agitacji wyborczej, w tym agitacji w Internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Kwestie te powinny stać się przedmiotem analizy ustawodawcy, do którego należy dostosowanie obowiązującego prawa do zmieniającej się rzeczywistości.

Państwowa Komisja Wyborcza podkreśla jednocześnie, że w imię zasady równych szans oraz w imię dobrze pojętej kultury politycznej wszystkie podmioty angażujące się w życie polityczne powinny dbać o przejrzystość swoich działań i ich zgodność z zasadami etyki. W ostatnich latach doświadczenia wielu już państw wykazały, że naruszanie tych zasad sprzyja manipulowaniu opiniami wyborców, wprowadza ich w błąd i może prowadzić do niekontrolowanego wpływu różnych sił na przebieg wyborów. Państwowa Komisja Wyborcza apeluje do partii politycznych, komitetów wyborczych, kandydatów i innych uczestniczących w życiu publicznym podmiotów o zachowanie wysokich standardów w ich działaniach, do wyborców zaś o świadome i krytyczne podejście do przedstawianych im w kampanii wyborczej przekazów.”

Czy tym apelem przejmą się politycy?

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

Wojna dezinformacyjna na polskim Twitterze? Ona już trwa!

Wojna dezinformacyjna w polskiej polityce? To się już dzieje. Na polskim Twitterze. Przynajmniej 10 tys. uśpionych botów, które na Twitterze pojawiły się w ciągu zaledwie ostatnich 3 tygodni, czeka na rozkazy. Zaatakują na pewno podczas kampanii wyborczej. Kto zlecił zbudowanie tej cyfrowej armii?

Wyobraź sobie, że szykujesz się do wojny informacyjnej w jakimś kraju; wojny, której celem jest dezinformacja, chaos, a w perspektywie – destabilizacja sytuacji w danym państwie. Masz za sobą doświadczenia związane z działaniami w innych krajach, a jeśli nie, to korzystasz ze znanych wzorców:  kampanii dezinformacyjnej w USA podczas prezydenckiej kampanii wyborczej oraz kampanii ws. Brexitu.  Wiesz, że do dezinformacji trzeba wykorzystać social media, bo tam tego typu kampanie najlepiej się udają. Dezinformacja ma dotyczyć polityki przed i w trakcie zbliżającej się kampanii wyborczej.

Co robisz, by się do takiej wojny informacyjnej przygotować? Jakie działania podejmujesz?

Twoim celem jest wpływanie na nastroje społeczne przez przekazywanie nieprawdziwych informacji, podkręcanie emocji (aż do tych skrajnych) w najważniejszych przestrzeniach sporu politycznego i w kluczowych środowiskach zaangażowanych w ów spór, jak najszersze kolportowanie treści zgodnych z Twoim interesem, blokowanie treści niekorzystnych dla Ciebie.

Czego potrzebujesz do realizacji takich celów?

Przede wszystkim – żołnierzy. Cyfrowych żołnierzy, którzy będą mieli dostęp – przez social media, bo to najprostsze – do liderów opinii publicznej, liderów politycznych, głównych bohaterów kampanii wyborczej.  Prawdziwej armii, w dużej części dziś uśpionej, choć w każdej chwili gotowej do ataku (to piechota). Oraz grupy znakomicie wyszkolonych oficerów, którzy przez długie miesiące będą budować w cyfrowej przestrzeni politycznej swoją wiarygodność, wpływy, kontakty z najważniejszymi liderami opiniotwórczymi. Gdy wojna się już zacznie, oficerowie zaczną udostępniać dezinformacyjne treści, a  piechota nada im odpowiedni zasięg, w razie czego – zablokuje kogo trzeba, podkręci nastroje społeczne. I wojna będzie się toczyć.

 A teraz – największa niespodzianka: to się już dzieje! W Polsce, nie za granicą. W Polsce, dokładnie – na polskim Twitterze. Cała armia piechoty już tu jest. Obserwuje. Na razie przysypia, ale jest w każdej chwili gotowa do ataku. To regularna, całkiem nowa armia botów.

10 tysięcy nowych, nieaktywnych kont od 31 października do 18 listopada zaczęło obserwować konta dwóch głównych (stan na 19.11.2017) kandydatów na prezydenta Warszawy: Rafała Trzaskowskiego (PO) i Patryka Jakiego (PiS).  To nie efekt jednorazowego wzrostu zainteresowania tematem w chwili ogłoszenia kandydatury R. Trzaskowskiego 2 listopada – liczba followujących te konta uśpionych profili rośnie sukcesywnie, systematycznie, codziennie, nie wzbudzając tym samym niczyjego zainteresowania. Nie ma żadnego skoku, jest systematycznie rosnąca liczba obserwujących.

jaki_foll

trzaskowski_foll

Znaczna część tych kont obserwuje jednocześnie i Rafała Trzaskowskiego, i Patryka Jakiego. Co więcej, wszystkie one zostały założone w listopadzie 2017 r., nie opublikowały żadnego tweeta (nieliczne opublikowały 1 lub 2 tweety), obserwują od 40 do stu kilkudziesięciu innych kont, nie mają zdjęć profilowych.

Tutaj screeny z informacjami dotyczącymi drobnej części kont obserwujących konto Patryka Jakiego:

A tu screeny z informacjami o kontach obserwujących Rafała Trzaskowskiego:

To z całą pewnością boty – zautomatyzowane konta, zaprogramowane tak, by umieszczały specjalnie sprofilowane treści, udostępniały wskazane tweety itp. Te na razie nie działają. Czekają na wytyczne osób, które je programują. A programiści – na wytyczne tych, którzy prowadzą tę wojnę.  Dziś nie ma możliwości, by bez pomocy samego Twittera stwierdzić, kto to jest czy choćby gdzie założono owe konta. Zleceniodawcy pozostają nieznani.

Przyglądając się botom widać kolejne cechy charakterystyczne, które muszą budzić poważne wątpliwości.  Konta te obserwują od kilkunastu do kilkudziesięciu kont polskich Twitterowiczów – to konta tych, którzy w raportach wpływu polskiego Twittera zajmują najwyższe miejsca. Kiedy przeglądam, kogo followują boty, czuję się, jakbym przeglądała raport polskiego Twittera choćby firmy SoTrender: jest polskie konto papieża Franciszka, jest Robert Lewandowski, a potem Donald Tusk, Kancelaria Premiera, prezydent Andrzej Duda, do tego cała czołówka liderów politycznych – Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru, Adrian Zandberg, Janusz Korwin-Mikke, inni wpływowi politycy:  Robert Biedroń, Roman Giertych, Marek Kuchciński; do tego bardzo znani dziennikarze i liderzy opinii: Zbigniew Hołdys, Jarosław Kurski, Jacek Kurski, Krzysztof Stanowski, Kamila Biedrzycka, Katarzyna Kolenda-Zaleska. Te nazwiska powtarzają się na większości z analizowanych przez mnie kont.  Co ważne – to przedstawiciele wszystkich stron polskiej sceny politycznej, dziennikarze z bardzo różnych mediów, liderzy opinii o przeciwstawnych poglądach.  To istotne, bo gdy jakieś polskie ugrupowanie zleca wsparcie swojej działalności przez boty, obserwują one wyłącznie osoby związane z opcją polityczną zleceniodawcy, a nie pełen przekrój polskiej polityki – sprawdzałam to wielokrotnie, analizując działania polskich partii na TT. W przypadku 10 tys. nowych kont-botów jest inaczej.

Pokażę to na przykładzie jednego z takich kont – @Waclaw5509

waclaw1

waclaw2

waclaw3

waclaw4

 

Poza kontami czołówki wpływu na polskim TT znajdziemy tam jeszcze kilka kont znanych osób związanych ze sportem (Zbigniewa Bońka czy Krychowiaka) oraz liczne profile zagraniczne. Najczęściej anglojęzyczne, choć pochodzące z różnych państw – od USA po Hiszpanię. Można znaleźć konta rosyjskojęzyczne, ale jest ich bardzo mało, to pojedyncze przypadki.

Obserwowane przez boty konta zagraniczne to najczęściej konta związane ze sportem lub z rynkiem muzycznym, często z bardzo wysokimi liczbami followersów. Boty nie followują żadnych zagranicznych polityków – wyłącznie polskich.

Kiedy sprawdzam, o ile i komu wzrosła liczba fanów od 31 października do 18 listopada, liczba ok. 10 tys. powtarza się zarówno u  Patryka Jakiego i Rafała Trzaskowskiego, jak u Tomasza Lisa czy Grzegorza Schetyny. Trochę wyższa jest u Donalda Tuska (15 tys.), prezydenta Andrzeja Dudy (13 tys.) i papieża Franciszka (12 tys.).

To tłumaczy, czemu z analiz obserwujących konta Trzaskowskiego czy Jakiego wynika, że bardzo dużo jest wśród nich kont nieaktywnych – to właśnie m.in. nieaktywne boty podnoszą ów wskaźnik.

aplikacje_TT_Jaki

 

aplikacje_TT_trzaskowski

Analizy ich profili wykazują, że obaj politycy mają dziś ok. 9 proc. (lub wg analizy innej aplikacji – 12-16 proc.)  rzeczywiście aktywnych użytkowników wśród tych, którzy ich obserwują.  To i tak tysiące ludzi – ale jednak stanowią oni mniejszość.

 

Wróćmy do początku tekstu.  Mamy więc 10 tys. cyfrowych żołnierzy, obserwujących na Twitterze liderów opinii publicznej w Polsce. Uśpionych, ale w każdej chwili gotowych do użycia. To zdyscyplinowana i nie potrzebująca jedzenia armia, o której wiemy już, że istnieje, ale nie wiemy, kiedy zaatakuje. Prawdopodobnie podczas samorządowej kampanii wyborczej – dlatego konta Rafała Trzaskowskiego i Patryka Jakiego są przez boty obserwowane.

Do prawdziwej wojny informacyjnej brakuje nam oficerów, którzy wyznaczać będą kierunki działania. Tzn. pewnie i oni już tu są, dla celów wojennych powinni działać już od dłuższego czasu – tylko nie zdołaliśmy ich jeszcze rozpoznać.  Jeśli weźmiemy pod uwagę doniesienia z innych państw, jeśli zdamy sobie sprawę, że coraz więcej „agencji informacyjnych” świadczy usługę dezinformacji w sieci, nie tylko w polityce, ale też np. w biznesie – ta sytuacja nie powinna nas dziwić. Powinniśmy natomiast być świadomi zagrożenia. I tego, że jako społeczeństwo będziemy celem ataku dezinformacji podczas kampanii wyborczej. Na jak wielką skalę?  Przekonamy się zapewne już po wyborach.

 Kluczowe jest oczywiście pytanie, kto szykuje się do tej informacyjnej wojny w Polsce. Czy to ktoś z wewnątrz? Być może, choć moim zdaniem nie jest to żadne z ugrupowań politycznych – te, owszem, wykorzystują boty na coraz intensywniej, ale nie w taki sposób, jak tu opisałam. Musiałby to być ktoś spoza obecnych aktorów sceny politycznej. Albo – ktoś z zewnątrz. Inne państwa po kampaniach, dzięki współpracy z właścicielami Twittera i Facebooka, uzyskały informacje, że za atakami w ich przestrzeni sieciowej stały rosyjskie fabryki trolli. Czy tak jest też u nas? Nie wiem. Nie ma dziś na to dowodów, przynajmniej wśród informacji ogólnie dostępnych. Nie wiemy, kto szykuje się do dezinformowania Polaków na masową skalę. Ale że to robi – jest pewne.

 

Korzystałam z danych uzyskanych z: Sotrender, Twitonomy, FakersApp.