Kaczyński opowiada Polakom bajkę. Tak przykrywa niewygodne tematy

Jarosław Kaczyński  w tej kampanii opowiada swojemu elektoratowi bajkę: o wielkiej Polsce, najlepszych rządach od początku istnienia państwa polskiego i ocaleniu cywilizacji. Dzień po dniu, konwencja po konwencji, usiłuje przesunąć uwagę wyborców ze spraw najistotniejszych na wizję „polskiej wersji dobrobytu”, w której centralne działania administracyjne oraz wypłacanie obywatelom pieniędzy mają stymulować rozwój gospodarczy. Jednak bajka niedługo się skończy – a wtedy trzeba będzie zmierzyć się z rzeczywistością. Dlatego już dziś rozkładam ją na części, byśmy mogli zobaczyć, co jest fantazją, a co codziennością.

Snuta na kształt niemal scenariusza filmu fantastycznego opowieść Kaczyńskiego o Polsce to przemyślana strategia. Ma przykryć to, co niewygodne, sprawić, by wyborcy zapomnieli o swoich codziennych problemach, i zabrać ich w świat fantazji, w którym wygrywają prawda, dobro i wolność, a wszystko to dzięki „mędrcom”  i „wojownikom” z partii rządzącej. To oni, po wielu trudach swojej codziennej wędrówki po wrogim świecie, zwyciężą, ocalą cywilizację i zbudują wielką Polskę. Oczywiście wszystko to pod warunkiem, że Polacy najpierw dadzą ponownie władzę PiS-owi w najbliższych wyborach.

Opowieść mocno odstaje do rzeczywistości i daje się łatwo zweryfikować. Wystarczy zrobić zakupy, zajrzeć do pierwszego z brzegu ogólniaka czy lekarskiej poradni specjalistycznej, by zobaczyć państwo nie radzące sobie z zaspokojeniem potrzeb obywateli.  Po co więc taka baśń Kaczyńskiemu? By choć na chwilę uwieść wyborców, zwłaszcza tych, którzy się wahają i nie zdecydowali jeszcze, czy i po co pójść na wybory. Oraz aby stworzyć przeciwwagę dla rysowanego przez PiS i wspierające go media obrazu opozycji: jako ciemnej siły, która hejtuje w sieci, przeklina podczas rozmów i z pogardą traktuje ludzi. Wszelkie wysiłki komunikacyjne PiS są dziś nastawione nie na prostą mobilizację wyborczą, lecz na zbudowanie mocno skontrastowanego, czarno-białego obrazka, w którym wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, i nie ma miejsca na wahania czy półśrodki. Celem jest ograniczenie oddziaływanie przekazu opozycji, która w kampanii stara się przypominać o konkretnych, codziennych problemach: rosnących kolejkach do lekarzy specjalistów, rosnących cenach żywności, podwyżkach ZUS czy przeludnionych szkołach średnich.

 

Prezes jak superbohater

Przeanalizowałam kilkanaście wystąpień Jarosława Kaczyńskiego, wygłoszonych przez niego we wrześniu i październiku  na konwencjach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Każde z nich trwało ok. 30 minut, prezes nie czytał niczego z kartek, tylko mówił „z głowy”. Prezes PiS przedstawia w nich własną interpretację przeszłości oraz obraz państwa, jakie PiS zbuduje już za kilkanaście lat. W tej wizji mieszczą się oczywiście kolejne wyborcze zwycięstwa PiS-u (2-3 najbliższe kadencje to często wskazywany okres, ale pojawia się także wersja o 21 latach), bo polska wersja państwa dobrobytu może powstać wyłącznie pod rządzami tej partii. Wizja jest rozleglejsza niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Prezes zamierza bowiem zbudować państwo polskie, jakiego nie było w przeciągu 1050 lat polskiej państwowości. A jednocześnie – ocalić cywilizację (jak superbohaterowie w amerykańskich filmach katastroficznych):

– Proces, który trwa na Zachód od naszych granic, proces niszczenia fundamentów tego wszystkiego, co tworzyło przez wiele wieków cywilizację chrześcijańską – cywilizację, o której mój świętej pamięci brat powiedział bardzo celnie, że to najbardziej życzliwa człowiekowi  cywilizacja w dziejach świata. Nawet ktoś, kto nie jest wierzący, ale nie jest osobistym wrogiem Pana Boga, bo mamy takich w Polsce, musi zdawać sobie sprawę, że uderzenie w te fundamenty, które stanowią podstawę tej cywilizacji i podstawę polskości, będzie uderzeniem szczególnie groźnym i niszczącym całą naszą tkankę społeczną, to wszystko, co zapewnia trwanie Polski. Tym fundamentem wszystkiego jest rodzina.(…) I to właśnie jest dzisiaj atakowane, tak jak wiele innych oczywistości naszego życia, tak jak choćby sprawa podziału ludzi na kobiety i mężczyzn. Jeśli nie potrafimy się temu poprzeć, będziemy tu mieli straszny kryzys, który obejmie wszystkie dziedziny życia. (..) I 13 października także w tej sprawie będziemy podejmowali decyzję. Ta decyzja musi być na tak dla kontynuacji! (konwencja w Częstochowie)

Śledząc to wystąpienie, można odnieść wrażenie, że cywilizacja łacińska ostała się już tylko w Polsce.

 

Historia w służbie wyborczej opowieści

Kaczyński, zamiast odnosić się do tego, jak rzeczywiście zmienia się polskie społeczeństwo,  woli snuć opowieści o przeszłości . Do tej pory współcześni politycy korzystając z porównań historycznych cofali się zazwyczaj do II wojny światowej, maksymalnie – do zaborów, czasem pojawiał się wątek Polski Jagiellonów. W tej kampanii Kaczyński idzie dalej – sięga do początków polskiej państwowości. Ponad tysiąc lat historii państwa staje się dla niego przestrzenią do porównywania osiągnięć z przeszłości z osiągnięciami PiS-u, także tymi planowanymi.

– Po raz pierwszy w naszej przeszło tysiącletniej historii możemy dogonić to, co nazywaliśmy Zachodem – mówił podczas konwencji wyborczej w Szczecinie, 29 września. Szerzej objaśniał to w Legionowie, dwa dni wcześniej:

– Mamy dalekosiężny cel: budowa polskiej wersji państwa dobrobytu. Nam chodzi o to, by poziom życia Polaków nie był gorszy od poziomu życia ludzi mieszkających na Zachodzie. Najpierw musimy dojść do przeciętnej Unii Europejskiej (chodzi o średni poziom dochodu – przyp. red.) , a potem do przeciętnej w Niemczech. Eksperci mówią, że to można osiągnąć w ciągu 21 lat, ale nasz młody i zdolny premier mówi, że można szybciej. W ciągu 1050 lat naszej historii państwowej nie było takiego momentu (a jeśli był, to incydentalnie) jak teraz – zawsze byliśmy z tyłu, daleko z tyłu.

W Płocku: –  W ciągu kilku kadencji Sejmu  możemy osiągnąć to, co było nieosiągalne przez przeszło tysiąc lat dla Polaków – ale tylko wtedy, jeśli polski, normalny wzór życia rodzinnego zostanie utrzymany!

Czyli teraz dogonimy Niemców i stanie się to po raz pierwszy od początku istnienia państwa polskiego. To ciekawe, że Kaczyński usiłuje stworzyć z Polski gospodarczo właśnie drugie Niemcy, skoro w przekazie jego partii Niemcy są niemal naszym największym wrogiem. Ale nie to jest najistotniejsze. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, w oparciu o jakie wskaźniki prezes jest w stanie stwierdzić, że pod względem płac przez 1050 lat zawsze byliśmy do tyłu wobec Niemców.  Porównywanie ekonomiczne tak różnych systemów państwowych, władców, rządów, samych państw wreszcie (o zjednoczeniu Niemiec mówi się wszak dopiero  w latach 70-tych XIX w.), z jakimi mieliśmy do czynienia w historii Polski i Europy przez ponad 1000 lat, to działanie tyleż karkołomne, co absurdalne.

 

Niemiec na bosaka przed Polakami

Oczywiście największa część historycznej wizji prezesa dotyczy jednak XX i XXI wieku. Trochę miejsca poświęca on II wojnie światowej i „obciążanie nas winą” za wojenne zbrodnie:

– To było możliwe dlatego, że polskie elity się na to zgadzały, a nawet w tym uczestniczyły – mówił na konwencji w Płocku. – Nagradzano przecież filmy, które obrażały Polaków.

W Zielonej Górze opowiadał o osiągnięciach swojej partii: – Najpierw było porozumienie między premierem Morawieckim a premierem Netanjahu i każdy mógł tam przeczytać o antypolonizmie i o tym, kto był winien za zbrodnię Holocaustu – Niemcy!  Na 1 września tego roku w Wieluniu, a później w Warszawie prezydent Niemiec stanął na bosaka – jak sam powiedział – przed Polakami i przyznał, że Polska była ofiarą gigantycznych niemieckich zbrodni. Przyznał i przeprosił. Nam wszystkim to się wydaje oczywiste, ale to w świecie nie było oczywiste. (…) My pokazaliśmy, że ten stan, który stał przed wiele lat, bo to się zaczęło już w czasach komunizmu, po 1968 r., że ten stan mógł trwać na Zachodzie tylko dlatego, że był przynajmniej tolerowany przez polskie elity. Najpierw te komunistyczne, a później postkomunistyczne. Kiedy przyszły takie, które walczą o polskie interesy, o polską godność, to ten stan się zmienia!

To wg prezesa PiS prawdziwe osiągnięcie na miarę wieku: dzięki PiS-owi wskazano, że za zbrodnie II wojny światowej odpowiadają Niemcy.

Ale w historycznych wywodach najważniejszy jest postkomunizm. Jarosław Kaczyński wykłada o nim szczegółowo:

– Ustrój, który w Polsce ukształtował się po 1989 r. (…) nazwano postkomunizmem. Był nastawiony na to, by pewna grupa z bardzo dużym udziałem nomenklatury komunistycznej mogła w Polsce dominować, w sferze ekonomicznej, ale także kulturowej  i sferze rozdziału prestiżu. To była ta elita. (…) To miał być system, który miał wszelkie pozory demokracji, ale demokratyczny nie był. (…)  Ci, którzy próbowali przedstawiać inne idee, byli eliminowani w sferze świadomości społecznej – to słynne określenie „oszołom” pewnie jest Państwu znane, a przecież oszołomami byli wszyscy ci, którzy krytykowali tamten system. (…)To państwo było, jak mówił mój świętej pamięci brat, silne wobec słabych, słabe wobec silnych. (…) A dopóki nie przyszły środki unijne, czyli pomoc z zewnątrz, nie było w stanie podjąć żadnego większego przedsięwzięcia społecznego.  Niczego naprawdę nie wybudowano, niczego nie stworzono. Ten system szkodził Polsce i ogromnej większości Polaków. Myśmy go nigdy nie akceptowali. (konwencja w Zielonej Górze).

W innych przemówieniach Kaczyński mówił także, że „postkomunizm raz się w Polsce zachwiał, po aferze Rywina, i został przez PO odbudowany”; że ostatnią fazą tego systemu był „późny postkomunizm pod solidarnościową flagą” (oba cytaty z konwencji w Zielonej Górze); wymienia cechy tego systemu: przemysł pogardy, pedagogika wstydu, patologie, pozwolenie na rozkradanie Polski (konwencja w Legionowie).

 

Prezes PiS unieważnia lata 1989-2015

W tym micie o postkomunizmie, istniejącym w Polsce do 2015 r., uderza przede wszystkim poczucie Kaczyńskiego, że on sam i jego partia są jedynymi sprawiedliwymi w Polsce. Prezes bowiem nie wymienia nikogo, kto poza PiS-em działałby w pozytywny dla Polski sposób. Jeśli wspomina Solidarność – to  wtedy, gdy mówi o późnym postkomunizmie pod solidarnościową flagą. Nie ma w jego opowieści rządu Mazowieckiego ani  rządu Buzka, nie ma choćby obywatelskiego zrywu wszystkich Polaków i strajków lat 80-tych. Jeśli się temu przyjrzeć z perspektywy Kaczyńskiego, łatwo zrozumieć, dlaczego prezes usuwa je z historii – uznanie ich zepsułoby narrację, że to dopiero PiS przyniósł Polsce wolność i demokrację.

– To my podjęliśmy próbę realnej zmiany tego ustroju społecznego – podkreślał Kaczyński w Zielonej Górze. A w Koszalinie przekonywał: – To my zbudowaliśmy polską demokrację, jeśli traktować tę demokrację poważnie. Bo przedtem było w tym dużo więcej rytuału niż tego, co jest sensem demokracji, a sensem jest podejmowanie decyzji, tych najważniejszych decyzji przez obywateli. Tego sensu wcześniej nie było. Teraz ten sens jest.

W ten oszałamiająco prosty sposób Kaczyński unieważnia cały wysiłek Polaków do 2015 r. Nie jest ważny ani zryw solidarnościowy, ani opór podczas stanu wojennego, ani bolesne przejście przez trudne reformy lat 90-tych, w czasie których wielu Polaków zmierzyło się z jednej strony z doświadczeniem bezrobocia, ale z drugiej – uruchomiło własną przedsiębiorczość i kreatywność; ani w ogóle cały wspólny, narodowy wysiłek włożony w  przekształcenie Polski z państwa komunistycznego w takie, jakim jest dziś.

W  wizji lidera PiS nie miała także znaczenia decyzja Polaków o wejściu do Unii Europejskiej – podjęta w referendum, ani decyzja o wprowadzeniu nowej Konstytucji (też referendum), ani wybory prezydenckie, parlamentarne czy samorządowe – aż do 2015 r. były one, jego zdaniem, tylko rytuałami, a nie prawdziwymi decyzjami. To wszystko, co wydarzyło się od 1989 do 2015 r. prezes PiS unieważnia kilkoma zdaniami: bo przecież wolność i demokrację przyniosła Polsce dopiero jego partia.

 

Ekonomia dobra tylko w połowie

Za kilka lat ma być oczywiście jeszcze lepiej. Wizja przyszłości Polski pod rządami PiS jest, co nietypowe dla prezesa Kaczyńskiego, przede wszystkim ekonomiczna. Celem „polskiej wersji państwa dobrobytu” jest osiągnięcie średniego poziomu dochodu takiego jak w Niemczech w ciągu 21 lat, a w ciągu 14 lat – średniej unijnej (dziś jesteśmy na poziomie 71 proc. średniej unijnej, a Niemcy – na poziomie 120 proc.)

– To możliwe – przekonuje Kaczyński praktycznie na każdym spotkaniu. W Koszalinie dodaje: – To nie jest wypowiedź polityka, to jest coś, co stwierdziła grupa profesorów z SGH. (…) Ale grupa przedstawicieli naszego kierownictwa, w tym nasz młody i super zdolny premier, uważa, że to można zrobić szybciej. I ja do nich dołączam. Trzeba to zrobić szybciej!

Raport SGH, opisujący sytuację w regionie południowo-wschodniej, został przedstawiony w tym roku na Forum Ekonomicznym w Krynicy. I choć rzeczywiście ekonomiści wskazali, że możliwe jest osiągnięcie poziomu dochodu takiego jak w Niemczech za 21 lat, jednocześnie podkreślili, jakie warunki muszą być spełnione, by to osiągnąć:

– Po pierwsze: musimy zrobić wszystko, by zmienić wskaźniki demograficzne, które dzisiaj nie dają nam szansy, byśmy w najbliższej perspektywie mogli być uczestnikami po raz drugi tak niesamowitego okresu dla rozwoju naszej gospodarki jak ten, który mieliśmy do tej pory. Okres między rokiem 1990 a 2018 był dla Polaków okresem wyjątkowym (…), brak jest w  tej części Europy takiego kraju, który odniósłby porównywalny z Polską sukces – wyjaśniał Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy. – Po drugie: potrzebna jest stabilizacja systemu podatkowego. https://biznes.newseria.pl/news/polska-potrzebuje-ponad-20,p1068007178

– Znajdujemy potwierdzenie dla prognoz o nadchodzącym spowolnieniu gospodarczym. Co prawda wskazujemy na możliwość dogonienia gospodarek zachodnich, jeśli chodzi o tempo wzrostu i stan gospodarki, ale wskazujemy też na uwarunkowania, np. na zwalczanie luki na rynku pracy. (…) Dziś wzrost gospodarczy w Polsce wspomagany jest przez konsumpcję, nie przez inwestycje, szczególnie w sektorze prywatnym. Brak takich inwestycji nie daje, niestety, dobrych wskazań na przyszłość – komentował z kolei prof. Marek Rocki, rektor SGH. W wywiadzie dla Parkiet TV uzupełniał: – Bez wypełnienia luk na rynku pracy pozostaniemy na poziomie 70 proc. stanu rozwoju gospodarek zachodnioeuropejskich. (…) Musimy szukać takich narzędzi, aby kobiety wracały na rynek pracy, a jednocześnie wspomagać prowadzenie gospodarstw domowych, a więc zwiększać liczbę punktów przedszkolnych, żłobków.  https://www.youtube.com/watch?v=wc6nBLdzvcg

 

Centralne sterowanie gospodarką

Kaczyński w swoich wystąpieniach robi jednak wrażenie, jakby tego nie słyszał, jakby przeczytał raport ekspertów do połowy. Kiedy opowiada o decyzjach niezbędnych do tego, by dogonić Niemcy, wskazuje na: 13. i 14. emeryturę, zwiększenie dopłat unijnych dla rolników oraz podniesienie płacy minimalnej. Wygłasza też dwie główne tezy, które jego zdaniem zapewnią nam dobrobyt (mówił o nich m.in. na konwencjach w Płocku i w Koszalinie):

  1. Dzięki wzrostowi kosztów pracy (przez podniesienie płacy minimalnej) przedsiębiorcy zaczną inwestować w rozwój technologiczny, czyli w Polsce zaczną się rozwijać nowoczesne technologie.
  2. Podniesienie płacy minimalnej spowoduje uruchomienie mechanizmu wzrostu płac w ogóle, nie tylko tych najniższych. To zwiększy dobrobyt mieszkańców Polski.

Kaczyński zaznacza jednocześnie, że same płace dobrobytu nie zapewnią, dlatego obiecuje także wysoką jakość życia dzięki powszechnej równości: wyrównanie warunków życia we wszystkich regionach Polski, zrównanie jakości życia w mieście i na wsi, zrównanie dostępu do kultury i edukacji, zapewnienie „każdemu obywatelowi opieki medycznej za darmo” (rozwiązanie problemów służby zdrowia ocenia na 2-3 kadencje) i zwycięską walkę ze smogiem.

Warto zauważyć, że prawo do równego dostępu do publicznej opieki jest zapisane w art. 68 obecnie obowiązującej Konstytucji, nie trzeba go więc obiecywać – za to trzeba zrealizować, z czym PiS ma ogromny problem. Zaś hasła o równości dla wszystkich chyba tylko samemu Kaczyńskiemu nie przypominają czasów komunistycznych.

Natomiast tezy ekonomiczne są, w sposób typowy dla lidera PiS, przedstawione połowicznie. Bo choć wzrost kosztów pracy rzeczywiście, w pewnych warunkach i w określonych typach firm może spowodować rozwój nowych technologii, nie będzie to jedyny efekt podniesienia płacy minimalnej.  Praca w Polsce już dziś nie jest tania, a procesy automatyzacji  trwają – coraz częściej korzystamy przecież z samoobsługowych kas w sklepach czy automatów biletowych na dworcach. Jednocześnie w Polsce przeważają firmy małe i średnie oraz mikro, których nie stać na inwestowanie w nowe technologie. Jak wskazują eksperci, podnoszenie płacy minimalnej doprowadzi w nich prawdopodobnie do zmniejszenia liczby pracowników, zwiększenia zakresu obowiązków dla pozostałych, a w efekcie do spadku jakości np. usług. Będzie też prawdopodobnie rosło zatrudnienie na czarno. Zaś duże firmy, które mogłyby zainwestować w technologie, często nie chcą tego robić ze względu na brak stabilności podatkowej i prawnej. Poza tym możemy spodziewać się kolejnego wzrostu cen – rosnące koszty pracowników ktoś będzie musiał pokryć. Ktoś, czyli my, klienci.

Tego wszystkiego Kaczyński nie zauważa. Przekonuje, że wystarczy wprowadzić kilka uregulowań administracyjnych, by pobudzić rozwój gospodarczy w Polsce. Ma nawet odpowiedź na nasuwające się pytanie, dlaczego – skoro to takie proste – nikt tego wcześniej nie zrobił. „Oni nie potrafili rządzić, my potrafimy” – mówi z niezachwianą pewnością w głosie.

 

Bajka czy rzeczywistość?

Czy wyborcy uwierzą w bajkę, którą opowiada prezes PiS-u? Bajki bywają atrakcyjne. Ta mami wizją państwa idealnego, rozwiązującego wszystkie problemy, rozdającego pieniądze i zapewniającego niczym niezmącony komfort życia. Tyle że każda bajka kiedyś się kończy i trzeba wreszcie zobaczyć rzeczywistość. A ta jakoś nie chce dopasować się do tej wizji. Aby się o tym przekonać, wystarczy zapisać się do lekarza specjalisty czy zajrzeć na przerwie do jakiegokolwiek ogólniaka.

Zderzenie z rzeczywistością, zwłaszcza po przebywaniu w świecie fantazji, jest bolesne – ale niezbędne. Lepiej, by nastąpiło przed wyborami. Jeśli nie nastąpi, przez kolejne cztery lata będziemy musieli sami radzić sobie z narastającym rozdźwiękiem między rządową bajką a codziennością.

 

 

Fot. Kolanin/ licencja: https://commons.wikimedia.org/wiki/Commons:GNU_Free_Documentation_License,_version_1.2

PKW, mamy problem! Co z płatnymi reklamami w social media?

Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także negatywną, w mediach społecznościowych bez żadnych ograniczeń. PKW nie ma jak tego kontrolować i rozkłada ręce. Sytuacja wymarzona dla anonimowych podmiotów, które chcą wpłynąć na wynik wyborów. Choć wiemy, jak Rosja robiła to w USA, w Polsce prawnie nie chronimy się przed takimi działaniami

Czarny PR to znane w Polsce zjawisko. W kampanii samorządowej pojawiał się głównie w mediach społecznościowych. Doświadczyli go i Trzaskowski, i Jaki (Warszawa), dotknął Jacka Majchrowskiego (Kraków) i Tadeusza Truskolaskiego (Białystok).

Finansowany nie wiadomo przez kogo, publikowany także najczęściej nie wiadomo przez kogo, hulał w sieci i wpływał na wyborców. W zasadzie funkcjonował poza prawem.

Wszystko wskazuje bowiem na to, że mamy wielką dziurę w prawie wyborczym – nie przewidziano w nim sytuacji, gdy w social media płatną antykampanię prowadzą nie komitety wyborcze, lecz zewnętrzne, najczęściej anonimowe konta.

To groźna dziura. Bo choć takie działania w kampanii samorządowej były marginesem, podczas wyborów parlamentarnych czy prezydenckich mogą mieć ogromne znaczenie. Wyobraźcie sobie kampanię prezydencką i dofinansowywany ogromnymi kwotami na reklamy fanpage, niezależny od jakiegokolwiek komitetu, uderzający choćby w Donalda Tuska, czy jakiegokolwiek innego kandydata.

Wystarczy 100 tys. zł

Wystarczy 100 tys. zł, by w bardzo wyraźny sposób wpłynąć na nastawienie Polaków do kandydata. A to będzie 100 tys. zł, których nie trzeba będzie rozliczać w PKW, ani wykazywać, kto dał na ten cel pieniądze. I to wszystko zgodnie z prawem! Czy raczej z dziurą w prawie.

To oczywiście obchodzenie istniejących przepisów. Obecnie – zgodnie z kodeksem wyborczym – płatną agitację wyborczą na rzecz kandydata może prowadzić na zasadzie wyłączności jedynie komitet wyborczy, zaś za rozpowszechnianie oczerniających, nieprawdziwych informacji o kandydacie należy po prostu podawać do sądu.

Kogo jednak podać do sądu, gdy mamy do czynienia z anonimowym kontem na Facebooku, o którym nie wiemy absolutnie nic?

Dziura w przepisach jest groźna dla wszystkich stron sporu politycznego. Równie dobrze można wyobrazić sobie taki fanpage działający przeciwko prezydentowi Dudzie. A pieniądze przeznaczane na reklamy mogą pochodzić (teoretycznie rzecz biorąc) nie tylko od graczy wewnętrznych, ale i zewnętrznych.

Polak potrafi

Wszyscy, którzy obserwowali kampanię wyborczą wiedzą, że najczęściej nie polega ona jedynie na prezentowaniu pozytywnych informacji o kandydacie.  Zazwyczaj mamy też do czynienia z kampanią negatywną, czarnym PR-em, przedstawiającą kandydata tak, by zniechęcić do niego wyborców.

Dziś najłatwiej przeprowadzić taką kampanię posługując się mediami społecznościowymi. Dopóki odbywało się to po prostu przez publikowanie bezpłatnych postów i tweetów, nijak się do tego miały przepisy o kampanii wyborczej.

Agitować może przecież każdy wyborca, a po zmianie prawa wyborczego w 2018 roku do takiej agitacji nie trzeba już pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego. Wybory samorządowe pokazały jednak, że weszliśmy w Polsce na wyższy poziom:

We wrześniu i październiku czarny PR robiono płatnie, wykupując reklamy na Facebooku z kont niezależnych od sztabów wyborczych.

Działo się to zarówno w wyborach warszawskich, jak i w wyborach lokalnych.

Postawmy się na chwilę na miejscu sztabowców jakiegokolwiek kandydata, który ma silnego przeciwnika. Ten przeciwnik zawsze ma swoje słabe strony. Wyborcy jednak albo o nich nie wiedzą, albo nie pamiętają. Trzeba im przypomnieć. Tylko jak – by jednocześnie nasz kandydat nie wyszedł na kłótliwego i agresywnego osobnika?

Postawmy się też na miejscu osób niezwiązanych ze sztabem, którym zależy na zmniejszeniu szans na zwycięstwo konkretnego kandydata. One również szukają sposobu na pokazanie słabych stron (prawdziwych lub nie) kandydata.

Wykupić reklamę na FB każdy może

W obu przypadkach najłatwiej użyć mediów społecznościowych. Aby zapewnić postowi odpowiednią widoczność, najlepiej wykupić reklamę na Facebooku, bo tam jest najwięcej wyborców.

Tyle że wszystkie reklamy na FB muszą być przyporządkowane do jakiegoś fanpage’a. Trzeba więc taki stworzyć, najlepiej od zera, aby nie miał oficjalnych związków z kandydatem – wtedy, zgodnie z obecną praktyką, ani kandydat, ani komitet wyborczy nie odpowiadają za treści zamieszczane na tym koncie.

Wystarczy kilkanaście minut, by reklama zaczęła funkcjonować w sieci – i wpływać na wyborców.

Tak to wygląda dziś. Jednocześnie w Polsce obowiązują ściśle określone zasady finansowania kampanii, a art. 125 Kodeksu Wyborczego wskazuje, że finansowanie kampanii wyborczej jest jawne. Nie można też wydać na agitację więcej, niż to wynika z przysługującej kwoty, każdy wydatek trzeba udokumentować.

Przepisy te obowiązują jedynie komitety wyborcze.  A co, jeśli w kampanii uczestniczą inne podmioty niż kandydaci? Cóż, tu właśnie mamy wielką dziurę, z której coraz częściej korzysta się w kampanii. Wystarczy wrócić do wydarzeń z ostatnich tygodni, by się o tym przekonać.

AntyTrzaskowski

Na Twitterze i Facebooku w czasie kampanii samorządowej działało konto „Trzaskowski jak Komorowski”, rozpowszechniające negatywne treści na temat Rafała Trzaskowskiego, kandydata KO na prezydenta Warszawy.

Na Facebooku niektóre jego posty były płatnie promowane, w różnych okresach kampanii. Na screenach z 11 października widać, że tego dnia na tym koncie na FB aktywne były trzy płatne reklamy, wszystkie przeciwko Trzaskowskiemu.

 

AntyJaki

Natomiast w przeciwnika Trzaskowskiego, Patryka Jakiego, uderzało konto „Jaki naprawdę jest Jaki 2018”. 11 października miało cztery aktywne reklamy. Wszystkie uderzały w Jakiego. Po kampanii konto zostało usunięte z FB.

„Trzaskowski jak Żuk”

Fanpage „Świecka Warszawa” założono 2 października, działa do dziś, ma tylko 49 polubień. I jeden jedyny post. Można w nim przeczytać, że „Platforma Obywatelska kolejny raz zawodzi nasze środowisko. Ich prezydent w Lublinie zakazał Marszu Równości – nie pierwszy raz wystawiają do wiatru środowisko LGBT. Czy Trzaskowski […] też zakaże tego w stolicy?”

Oczywiście post był sponsorowany, wyświetlał się zaraz po decyzji prezydenta Krzysztofa Żuka o zakazie Marszu Równości w Lublinie.

Od tamtej pory do momentu pisania tego tekstu na koncie Świecka Warszawa nic nowego się nie pojawiło. Widać wyraźnie, że fanpage założono wyłącznie po to, by uruchomić tę jedną reklamę. Jej celem było zniechęcenie środowiska LGBTQ do głosowania Trzaskowskiego.

Zły Majchrowski, obrażany Truskolaski

Ale tego typu praktyki były charakterystyczne także w innych miastach. W ostatnich dniach przed drugą turą wyborów spot uderzający w kandydującego na prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego upubliczniło konto „stop-seksualizacji.pl”, powiązane ze stroną internetową o tym adresie, prezentującą działania Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci.

Jak poinformowali jej działacze na swojej stronie: „Dnia 29 października zamieściliśmy na naszym profilu facebookowym spot prowadzący krytykę poparcia przez prezydenta Krakowa działań środowisk LGBTQ”.

Spot w bardzo radykalny sposób przedstawiał Majchrowskiego. Narrator najpierw sugerował, że prezydent Majchrowski podpisuje się pod wszystkim, co środowiska LGBTQ mu przyniosą; informował, że w 2017 udzielił on honorowego wsparcia przyznając partnerstwo miasta Krakowa dla Marszu Równości (choć, wg organizatora marszu Stowarzyszenia Queerowy Maj, takiego partnerstwa Majchrowski nie przyznał – info za Gazeta.pl).

W filmiku pojawiały się też dzieci, którymi opiekowały się: transwestyta i osoba w skórzanym stroju kojarzącym się z praktykami sadomasochistycznymi, oczywiście przedstawiono ich w mocno przerysowany sposób (film był rysunkowy).

Na koniec narrator apelował:  „4 listopada wybierzmy nowego prezydenta Krakowa. Chrońmy nasze dzieci przed lewicowym radykalizmem, póki nie jest za późno”.

Kto zapłacił za tę reklamę i dlaczego Inicjatywa w ten sposób włączyła się do kampanii wyborczej? Zapytana o to Magdalena Trojanowska, prezes Stowarzyszenia Rodzice Chronią Dzieci, wyjaśnia: „Nie jesteśmy związani z żadną opcją polityczną i nie mamy preferencji wyborczych – ostrzegamy tylko i wyłącznie przed kandydatami, którzy wspierają działalność organizacji propagujących ideologię LGBT… mogłoby więc paść na każdą osobę z każdego ugrupowania.

W naszych materiałach i na naszej stronie wypowiadamy się również przeciwko działaniom polityków PiS-u, w równym stopniu krytykowaliśmy Patryka Jakiego i jego współpracę z Piotrem Guziałem, ministerstwo spraw zagranicznych za podpisane umowy międzynarodowe itp. – dlatego też spotu tego nie można zaliczyć do materiałów wyborczych wspierających danego kandydata i daną opcję  – raczej należy traktować jako upublicznienie informacji o działalności kandydatów, o której każdy wyborca powinien wiedzieć, zanim podejmie wiążącą decyzję (z punktu widzenia naszej działalności statutowej)” –  wyjaśnia.

Natomiast jeśli chodzi o finanse, Trojanowska stwierdza: – „Wszystkie nasze działania finansujemy ze składek członkowskich i darowizn przeznaczonych na prowadzenie działalności  statutowej, czyli ochrony dzieci i konstytucyjnej pozycji rodziny jako związku mężczyzny i kobiety”.

Cóż, Trojanowska ma w jakiś sposób rację stwierdzając, że spotu nie można zaliczyć do materiałów wspierających danego kandydata – ale do agitujących przeciwko konkretnemu kandydatowi – oczywiście!

Podkreślam jeszcze raz: agitować ma prawo każdy wyborca, ale płatna kampania podlega szczegółowym przepisom i przysługuje wyłącznie komitetom wyborczym.

Czy można więc publikować tego typu spoty, nie podlegając Kodeksowi Wyborczemu?

Czarny PR wobec Truskolaskiego

Negatywną kampanią starano się uderzyć także w kandydującego w wyborach z komitetu KO prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolaskiego. Pod koniec sierpnia na FB powstał fanpage „W podróży z Tadeuszem”.

Wszystkie prezentowane na nim posty oczerniały Truskolaskiego, niekiedy także jego syna, Krzysztofa Truskolaskiego, obecnego posła Nowoczesnej. Nazwisko kandydata zmieniano na „Pruskolaski”, szydzono z jego wyglądu, trawestowano cytaty, sugerowano defraudację publicznych pieniędzy (co jest nieprawdą).

Co jednak najistotniejsze, fanpage promował te posty płatnie. 18 października, tuż przed I turą wyborów, aktywnych było tam aż 25 reklam. Dziś strona już nie istnieje, a wcześniej była zupełnie anonimowa, nie podawano na nich żadnych danych kontaktowych.

Kto opłaca te reklamy? Facebook nie ujawnia

W USA Facebook wprowadził możliwość sprawdzenia, kto opłaca reklamy polityczne. W Polsce takiej opcji nie ma. Kiedy podczas trwającej kampanii rozmawiałam z przedstawicielami Facebooka na Polskę, zaznaczali, że pewne nowe rozwiązania związane z wyborami mają pojawić się w Polsce w 2019 roku.

Jakie? Tego jeszcze nie wiadomo. Wiadomo za to, że także opcja zastosowana w USA nie jest idealnym rozwiązaniem – niedawna publikacja portalu VICE News udowodniła, że można podać Facebookowi w zasadzie każdą informację jako odpowiedź na pytanie, kto finansuje daną reklamę, a on to bez dalszych pytań zaprezentuje odbiorcom.

W USA dziennikarze zrobili prowokację i podali nazwiska amerykańskich senatorów, choć reklamy wstawiano z kont zupełnie z senatorami niezwiązanych. FB to zaakceptował.

Ponieważ w Polsce nie mamy dostępu nawet do takich informacji, oczerniany kandydat w zasadzie nie ma żadnej możliwości, by skorzystać z jedynego dostępnego mu środka czyli podać twórcę reklamy do sądu.

Facebook jednak ma dane osoby opłacającej reklamy. I to do niego mogłaby się zwrócić np. Państwowa Komisja Wyborcza z pytaniem, kto finansuje taki post.

Czy wykorzystała tę możliwość podczas tegorocznej kampanii samorządowej? Zapytałam PKW, jak wygląda ta sytuacja z jej punktu widzenia.

PKW: „Przepisy nie penalizują”

Cóż, PKW, zapewnia, że: „Zgodność sposobu finansowania kampanii prowadzonej przez komitety wyborcze zostanie oceniona po złożeniu przez pełnomocników finansowych sprawozdań”, a „stwierdzenie, że działania podmiotu innego niż komitet wyborczy było podejmowane w porozumieniu z komitetem w celu obejścia przepisów określających zasady finansowania kampanii wyborczej, może być podstawą odrzucenia sprawozdania finansowego”.

Ale PKW dodaje jednocześnie, że „przepisy nie penalizują” prowadzenia agitacji wyborczej przez podmioty inne niż sztaby wyborcze i wyborców.

Czyli: można! Można w Polsce prowadzić płatną agitację wyborczą, także kampanię negatywną, m.in. w mediach społecznościowych – i nie grozi za to kara. Nie ma żadnych limitów finansowych, żadnych ograniczeń, absolutnie nic.

Sytuacja wymarzona nie tylko dla tych polskich wyborców, którzy nie lubią jakiegoś kandydata, ale też dla wszystkich anonimowych podmiotów, którym zależy na tym, by wpłynąć na wyniki wyborów w Polsce.

Cóż, mimo że mamy wiedzę o tym, w jaki sposób Rosja wpływała na wybory w USA, w Polsce dziś prawnie w ogóle nie chronimy się choćby przed tego typu działaniami.

Czy znowu musimy być mądrzy po szkodzie?

 

 

Artykuł ukazał się także na Oko.Press

Mamy boty w kampanii na prezydenta Warszawy! Wspierają Patryka Jakiego

Ranking pierwszych dziesięciu kont na Twitterze, które w ciągu ostatniego miesiąca tweetowały najwięcej nt. Patryka Jakiego, wygląda tak: jedno konto nie istnieje, pięć to konta botowe, cztery – prawdziwe. Taki sam ranking nt. Rafała Trzaskowskiego: dwa konta nie istnieją, cztery to boty, cztery – konta prawdziwe. Jaka jest różnica między rankingami? Światopoglądowa. Poza dwoma kontami wszystkie pozostałe – w tym oczywiście boty – działają na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.

W piątek, 8 czerwca, postanowiłam sprawdzić, kto najczęściej tweetuje na temat  głównych kandydatów w wyborach na prezydenta Warszawy. Użyłam do tego narzędzia analitycznego Unamo, które m.in. tworzy rankingi autorów tweetów na podst. liczby wypowiedzi, zasięgów czy popularności. I odkryłam piękne, klasyczne, ciężko pracujące boty – wszystkie działające na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Trzaskowskiemu. W rankingach obu kandydatów tylko dwa konta nie rozpowszechniały tak sprofilowanych treści. Były to: konto medium @300polityka oraz konto zwolennika kandydata Koalicji Obywatelskiej.

Ranking autorów pod względem liczby wypowiedzi nt. Patryka Jakiego wygląda tak:

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Przeanalizowałam te konta. Pierwsze dwa już nie istnieją. Liderka rankingu – Krystyna, teraz funkcjonuje pod nową nazwą użytkownika – nie @KGrzadzka, tylko @krystynaWarsaw, ale sieje tą samą treść co wcześniej. Zmiany nazw to w ogóle nowe, ciekawe zjawisko – piszę o nim szerzej w postscriptum pod tekstem. Konto Krystyny zostało utworzone w maju 2017 r., ma więc niewiele ponad rok, ale już wygenerowało 186 tys. tweetów. Daje to średnio 427 tweetów dziennie – a w zasadzie retweetów, nie znalazłam bowiem ani jednego postu napisanego przez Krystynę. Według Oxford Internet Institute boty można rozpoznać, gdy dziennie podają dalej 50 postów i więcej, natomiast amerykański think tank DFRLab uważa za graniczną wartość 72 posty podane dalej w ciągu dnia (i więcej). Krystyna pracuje więc bardziej intensywnie niż standardowy bot. Jakiego typu treści rozpowszechnia? Zawsze antyopozycyjne i proPiS-owskie. Jeśli chodzi o wybory w Warszawie – retweetuje posty wspierające Jakiego i ośmieszające Trzaskowskiego.

 

Drugie konto – o nazwie „Jesteśmy za PiS” – nie istnieje i nie znalazłam go (a piszę to 9 czerwca) nawet pod inną nazwą użytkownika. Dwa kolejne miejsca w rankingu znów zajmują boty: @kozalinka53 tylko 8 czerwca (do godz. 19.30)  retweetowała aż 220 tweetów związanych z PiS-em oraz o treściach antyopozycyjnych, w tym 29 dotyczyło Jakiego i/lub Trzaskowskiego.

 

 

Kolejne konto – @Kgb08Maria – tylko 8 czerwca do godz. 19.00 retweetowało 192 tweety pro-PiS i antyopozycyjne, w tym 23 związane z kandydatami na prezydenta Warszawy.

 

 

W rankingu mamy jeszcze dwa inne konta działające zgodnie z regułami funkcjonowania botów – na miejscach: 7 i 8. Sławek Wolny (@AwekWolny) to konto istniejące od kwietnia 2018, retweetujące średnio 124 tweety dziennie. Na poniższych przykładach doskonale widać typową dla bota (poza czystymi retweetami) aktywność: ma on zaprogramowany konkretny tekst, ciągle ten sam, który podaje jako swój podczas cytowania innego tweeta. W tym przypadku były to dwa zdania: „Musimy to zrobić! Wyprawimy PO pochówek”, które wielokrotnie się powtarzały. Poza tym oczywiście Sławek Wolny retweetował to, co korzystne dla Jakiego i niekorzystne dla Trzaskowskiego.

 

 

Kris (@urwis1977) działa od lipca 2017 r. i jest rekordzistą – retweetuje średnio 450 tweetów dziennie. Przekazywane przez niego treści są identyczne jak te w analizowanych wcześniej kontach.

 

 

Kiedy przeanalizujemy z kolei ranking użytkowników, którzy tweetują najwięcej nt. Rafała Trzaskowskiego, okaże się, że większość kont jest powtórką z rankingu Patryka Jakiego.

trzaskowski_rankingliczbawypow_0806_2

 

Pięciu pierwszych użytkowników już znamy (drugi użytkownik to konto cechujące się normalnym rodzajem aktywności), szósty to znów bot. Natomiast na miejscach: siódmym i ósmym znajdują się autentyczni liderzy wśród kreatorów treści na temat Trzaskowskiego. Właśnie ich tweety podają dalej przeciwnicy kandydata Koalicji Obywatelskiej. Na 9. miejscu mamy zwolennika Trzaskowskiego, konto prawdziwe, a na dziesiątym – kolejne konto nieistniejące (prawdopodobnie usunięte albo przez jego twórcę, albo przez Twittera). Warto podkreślić – wśród 10 użytkowników TT najczęściej tweetujących o Rafale Trzaskowskim tylko jeden jest jego zwolennikiem. Zdecydowanie najwięcej postów wytwarzają jego przeciwnicy. To odwrotny układ niż u Patryka Jakiego – u niego najaktywniejsze są konta wspierające. Kandydat Koalicji Obywatelskiej na razie nie ma więc na TT wsparcia, które mogłoby zrównoważyć ataki przeciwników.

Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę dwóm innym rankingom – tym razem pokazującym autorów najpopularniejszych tweetów nt. kandydatów. W obu przypadkach są to zazwyczaj użytkownicy krytycznie nastawieni do danego polityka. I tak najpopularniejsze tweety nt. Patryka Jakiego to wpisy: prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz Grzegorza Drobiszewskiego ze Stowarzyszenia Młodzi Demokraci. Mamy też satyryczny Sok z Buraka, oraz posłów PO Cezarego Tomczyka i Borysa Budkę.  Za to na drugim miejscu jest sprzyjający Jakiemu poseł Dominik Tarczyński. Generalnie jednak to zestawienie niczym nie zaskakuje.

 

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Natomiast w rankingu dotyczącym Rafała Trzaskowskiego warto zwrócić uwagę na trzy konta. Otóż po pierwsze widać wyraźnie, że o Trzaskowskim tweetują krytycznie m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz z ugrupowania Wolni i Solidarni, były lider Młodzieży Wszechpolskiej; współpracownik Jakiego z Ministerstwa Sprawiedliwości Sebastian Kaleta, wiceprzewodniczący Komisji Reprywatyzacyjnej; oraz znany na TT z kontrowersyjnych wpisów Radosław Poszwiński, od niedawna pracownik TVP Info.

trzaskowski_rankingautorow_0806 

Moją uwagę zwraca też konto znajdujące się na drugim miejscu – pana Waldemara. Jest to użytkownik, który był mocno zaangażowany w tworzenie negatywnych postów wobec rodzin osób niepełnosprawnych protestujących w Sejmie – był liderem w zestawieniu influencerów, które uzyskałam podczas analizy wpisów na ten temat (także na bazie narzędzia Unamo).

influ2

Reasumując: analizowane przeze mnie rankingi ujawniają przede wszystkim, że na rzecz Patryka Jakiego na Twitterze już teraz pracują boty (choć oficjalnie kampania jeszcze się nie zaczęła). Służą one rozpowszechnianiu treści pozytywnych dla Jakiego, a negatywnych dla jego kontrkandydata. Kiedy więc czytacie ilościowe zestawienia o tym, który z kandydatów na prezydenta Warszawy lepiej sobie radzi w Internecie, pamiętajcie koniecznie o ciężko pracujących botach.

Po drugie: widać również, że Rafał Trzaskowski nie ma obecnie na Twitterze wspierających go kont, które by równoważyły Twitterową aktywność przeciwników.

Po trzecie – w antykampanię wobec Trzaskowskiego zaangażowali się m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz, poseł Tarczyński, wiceszef Komisji Weryfikacyjnej Sebastian Kaleta i pracownik TVP Radosław Poszwiński. To pod względem politycznym dość ciekawe zestawienie personalne.

Nie mam wątpliwości, że to dopiero początek sieciowych zmagań politycznych. Prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła. Wydaje się, że boty zostaną użyte masowo dopiero w kluczowych miesiącach kampanii. Czy będą miały znaczenie dla wyników wyborów? Na pewno sprawią, że rozpowszechnianie przez nie tweety będą bardziej widoczne. Czy to spowoduje, że odbiorcy uwierzą w kreowany przez nie przekaz? O tym dopiero się przekonamy. Nie będziemy mieli powtórki z wyborów prezydenckich w 2015 roku, ponieważ sporo się już nauczyliśmy o mediach społecznościowych i wiemy, że nie we wszystko, co się na nich pojawia, można wierzyć. Popularne treści oddziałują jednak psychologicznie, mogą uruchomić mechanizm społecznego dowodu słuszności (czyli: słuszne jest to, o czym mówi większość), a to może przełożyć się na realne decyzje wyborców.  Może – ale nie musi. W Polsce Twitter ma znaczenie głównie jako medium docierające do polityków i dziennikarzy, nie do masowej liczby wyborców (ci są obecni raczej na Facebooku). Dlatego ogromne znaczenie będzie miało, czy i jak z przekazu kreowanego w opisany powyżej sposób skorzystają dziennikarze. To oni jako pierwsi podejmą decyzję, czy popularność narracji jest rzeczywistym odzwierciedleniem nastrojów społecznych, czy też efektem ciężkiej pracy botów.

 

Ps. Wspomniałam w tekście o nowym zjawisku, które po raz pierwszy zaobserwowałam analizując w maju hejt wobec protestujących w Sejmie matek osób z niepełnosprawnością. Otóż ostatnio niektóre konta na Twitterze, zwłaszcza botowe, często zmieniają nazwę użytkownika. Sprawia to, że choć konta widać w narzędziach analitycznych, nie jest łatwo je zidentyfikować – bo działają już pod inną nazwą. Dla każdego narzędzia analitycznego rozpoznającego konta po nazwie wygląda to tak, jakby konto nie istniało – choć tak naprawdę działa nadal.

Wydaje się, że może być to nowy sposób wymyślony w celu obejścia obostrzeń Twittera, który od pewnego czasu dużo drastyczniej podchodzi do botów i co jakiś czas usuwa je hurtowo – bazując jednak zapewne (przynajmniej częściowo) na nazwie użytkownika. Zmiana nazwy daje możliwość dalszego funkcjonowania konta. Nie wiem, czy konta te jednocześnie zmieniają też IP i e-mail – jeśli tak, tym trudniejsze są do wychwycenia przez system Twittera.

UPDATE:
11 czerwca 2018 r.: Pisząc ten tekst nie miałam wątpliwości, że zostanie on zaatakowany, a wiarygodność moich ustaleń będzie podważana na wszystkie sposoby.  Dlatego od początku podawałam nazwę narzędzia, pokazywałam jak najwięcej screenów oraz – co ważne – podawałam daty dokonywania analizy i pisania tekstu. Sposób działania konkretnego konta można bowiem bardzo szybko zmienić, a nieistniejące konta mogą się znów pojawić. To technicznie proste, jeśli tylko ma się kontakt z użytkownikami tych kont, czy z osobą kontem zarządzającą. Tak się właśnie dzieje z niektórymi z opisywanych kont. Nagle na koncie, które nie pisało żadnych tweetów własnych, pojawiają się normalne dyskusje. To też proste, wystarczy zmienić program, albo wyłączyć konto spod programu i zacząć na nim normalną aktywność. I wtedy można zacząć twierdzić, że to wcale nie bot, a Mierzyńska się myli. Cóż, na Zachodzie badający boty ukuli już nawet taki piękny termin – cyborg. To właśnie konto typowe dla bota, które od czasu do czasu wykazuje normalną, „ludzką” aktywność. A więc pozdrawiam cyborgi! 🙂

Cieszę się również, że podobno jedno z kont nieistniejących już istnieje – pod zupełnie zmienioną nazwą i użytkownika, i nazwa główną – ale: ponoć jest to samo konto. Tak jak pisałam w postscriptum, narzędzia analityczne takich „niby tych samych” kont nie rozpoznają. Niesamowicie cieszy mnie natomiast fakt, że dzięki tym działaniom – których celem jest podważenie wiarygodności tej analizy – wszyscy dowiemy się dużo więcej o niektórych kontach oraz sposobach działania w sieci. Pozdrawiam więc także tych, którzy od wczoraj gorączkowo zmieniają ustawienia. 😉