Kaczyński opowiada Polakom bajkę. Tak przykrywa niewygodne tematy

Jarosław Kaczyński  w tej kampanii opowiada swojemu elektoratowi bajkę: o wielkiej Polsce, najlepszych rządach od początku istnienia państwa polskiego i ocaleniu cywilizacji. Dzień po dniu, konwencja po konwencji, usiłuje przesunąć uwagę wyborców ze spraw najistotniejszych na wizję „polskiej wersji dobrobytu”, w której centralne działania administracyjne oraz wypłacanie obywatelom pieniędzy mają stymulować rozwój gospodarczy. Jednak bajka niedługo się skończy – a wtedy trzeba będzie zmierzyć się z rzeczywistością. Dlatego już dziś rozkładam ją na części, byśmy mogli zobaczyć, co jest fantazją, a co codziennością.

Snuta na kształt niemal scenariusza filmu fantastycznego opowieść Kaczyńskiego o Polsce to przemyślana strategia. Ma przykryć to, co niewygodne, sprawić, by wyborcy zapomnieli o swoich codziennych problemach, i zabrać ich w świat fantazji, w którym wygrywają prawda, dobro i wolność, a wszystko to dzięki „mędrcom”  i „wojownikom” z partii rządzącej. To oni, po wielu trudach swojej codziennej wędrówki po wrogim świecie, zwyciężą, ocalą cywilizację i zbudują wielką Polskę. Oczywiście wszystko to pod warunkiem, że Polacy najpierw dadzą ponownie władzę PiS-owi w najbliższych wyborach.

Opowieść mocno odstaje do rzeczywistości i daje się łatwo zweryfikować. Wystarczy zrobić zakupy, zajrzeć do pierwszego z brzegu ogólniaka czy lekarskiej poradni specjalistycznej, by zobaczyć państwo nie radzące sobie z zaspokojeniem potrzeb obywateli.  Po co więc taka baśń Kaczyńskiemu? By choć na chwilę uwieść wyborców, zwłaszcza tych, którzy się wahają i nie zdecydowali jeszcze, czy i po co pójść na wybory. Oraz aby stworzyć przeciwwagę dla rysowanego przez PiS i wspierające go media obrazu opozycji: jako ciemnej siły, która hejtuje w sieci, przeklina podczas rozmów i z pogardą traktuje ludzi. Wszelkie wysiłki komunikacyjne PiS są dziś nastawione nie na prostą mobilizację wyborczą, lecz na zbudowanie mocno skontrastowanego, czarno-białego obrazka, w którym wiadomo, kto jest dobry, a kto zły, i nie ma miejsca na wahania czy półśrodki. Celem jest ograniczenie oddziaływanie przekazu opozycji, która w kampanii stara się przypominać o konkretnych, codziennych problemach: rosnących kolejkach do lekarzy specjalistów, rosnących cenach żywności, podwyżkach ZUS czy przeludnionych szkołach średnich.

 

Prezes jak superbohater

Przeanalizowałam kilkanaście wystąpień Jarosława Kaczyńskiego, wygłoszonych przez niego we wrześniu i październiku  na konwencjach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Każde z nich trwało ok. 30 minut, prezes nie czytał niczego z kartek, tylko mówił „z głowy”. Prezes PiS przedstawia w nich własną interpretację przeszłości oraz obraz państwa, jakie PiS zbuduje już za kilkanaście lat. W tej wizji mieszczą się oczywiście kolejne wyborcze zwycięstwa PiS-u (2-3 najbliższe kadencje to często wskazywany okres, ale pojawia się także wersja o 21 latach), bo polska wersja państwa dobrobytu może powstać wyłącznie pod rządzami tej partii. Wizja jest rozleglejsza niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Prezes zamierza bowiem zbudować państwo polskie, jakiego nie było w przeciągu 1050 lat polskiej państwowości. A jednocześnie – ocalić cywilizację (jak superbohaterowie w amerykańskich filmach katastroficznych):

– Proces, który trwa na Zachód od naszych granic, proces niszczenia fundamentów tego wszystkiego, co tworzyło przez wiele wieków cywilizację chrześcijańską – cywilizację, o której mój świętej pamięci brat powiedział bardzo celnie, że to najbardziej życzliwa człowiekowi  cywilizacja w dziejach świata. Nawet ktoś, kto nie jest wierzący, ale nie jest osobistym wrogiem Pana Boga, bo mamy takich w Polsce, musi zdawać sobie sprawę, że uderzenie w te fundamenty, które stanowią podstawę tej cywilizacji i podstawę polskości, będzie uderzeniem szczególnie groźnym i niszczącym całą naszą tkankę społeczną, to wszystko, co zapewnia trwanie Polski. Tym fundamentem wszystkiego jest rodzina.(…) I to właśnie jest dzisiaj atakowane, tak jak wiele innych oczywistości naszego życia, tak jak choćby sprawa podziału ludzi na kobiety i mężczyzn. Jeśli nie potrafimy się temu poprzeć, będziemy tu mieli straszny kryzys, który obejmie wszystkie dziedziny życia. (..) I 13 października także w tej sprawie będziemy podejmowali decyzję. Ta decyzja musi być na tak dla kontynuacji! (konwencja w Częstochowie)

Śledząc to wystąpienie, można odnieść wrażenie, że cywilizacja łacińska ostała się już tylko w Polsce.

 

Historia w służbie wyborczej opowieści

Kaczyński, zamiast odnosić się do tego, jak rzeczywiście zmienia się polskie społeczeństwo,  woli snuć opowieści o przeszłości . Do tej pory współcześni politycy korzystając z porównań historycznych cofali się zazwyczaj do II wojny światowej, maksymalnie – do zaborów, czasem pojawiał się wątek Polski Jagiellonów. W tej kampanii Kaczyński idzie dalej – sięga do początków polskiej państwowości. Ponad tysiąc lat historii państwa staje się dla niego przestrzenią do porównywania osiągnięć z przeszłości z osiągnięciami PiS-u, także tymi planowanymi.

– Po raz pierwszy w naszej przeszło tysiącletniej historii możemy dogonić to, co nazywaliśmy Zachodem – mówił podczas konwencji wyborczej w Szczecinie, 29 września. Szerzej objaśniał to w Legionowie, dwa dni wcześniej:

– Mamy dalekosiężny cel: budowa polskiej wersji państwa dobrobytu. Nam chodzi o to, by poziom życia Polaków nie był gorszy od poziomu życia ludzi mieszkających na Zachodzie. Najpierw musimy dojść do przeciętnej Unii Europejskiej (chodzi o średni poziom dochodu – przyp. red.) , a potem do przeciętnej w Niemczech. Eksperci mówią, że to można osiągnąć w ciągu 21 lat, ale nasz młody i zdolny premier mówi, że można szybciej. W ciągu 1050 lat naszej historii państwowej nie było takiego momentu (a jeśli był, to incydentalnie) jak teraz – zawsze byliśmy z tyłu, daleko z tyłu.

W Płocku: –  W ciągu kilku kadencji Sejmu  możemy osiągnąć to, co było nieosiągalne przez przeszło tysiąc lat dla Polaków – ale tylko wtedy, jeśli polski, normalny wzór życia rodzinnego zostanie utrzymany!

Czyli teraz dogonimy Niemców i stanie się to po raz pierwszy od początku istnienia państwa polskiego. To ciekawe, że Kaczyński usiłuje stworzyć z Polski gospodarczo właśnie drugie Niemcy, skoro w przekazie jego partii Niemcy są niemal naszym największym wrogiem. Ale nie to jest najistotniejsze. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, w oparciu o jakie wskaźniki prezes jest w stanie stwierdzić, że pod względem płac przez 1050 lat zawsze byliśmy do tyłu wobec Niemców.  Porównywanie ekonomiczne tak różnych systemów państwowych, władców, rządów, samych państw wreszcie (o zjednoczeniu Niemiec mówi się wszak dopiero  w latach 70-tych XIX w.), z jakimi mieliśmy do czynienia w historii Polski i Europy przez ponad 1000 lat, to działanie tyleż karkołomne, co absurdalne.

 

Niemiec na bosaka przed Polakami

Oczywiście największa część historycznej wizji prezesa dotyczy jednak XX i XXI wieku. Trochę miejsca poświęca on II wojnie światowej i „obciążanie nas winą” za wojenne zbrodnie:

– To było możliwe dlatego, że polskie elity się na to zgadzały, a nawet w tym uczestniczyły – mówił na konwencji w Płocku. – Nagradzano przecież filmy, które obrażały Polaków.

W Zielonej Górze opowiadał o osiągnięciach swojej partii: – Najpierw było porozumienie między premierem Morawieckim a premierem Netanjahu i każdy mógł tam przeczytać o antypolonizmie i o tym, kto był winien za zbrodnię Holocaustu – Niemcy!  Na 1 września tego roku w Wieluniu, a później w Warszawie prezydent Niemiec stanął na bosaka – jak sam powiedział – przed Polakami i przyznał, że Polska była ofiarą gigantycznych niemieckich zbrodni. Przyznał i przeprosił. Nam wszystkim to się wydaje oczywiste, ale to w świecie nie było oczywiste. (…) My pokazaliśmy, że ten stan, który stał przed wiele lat, bo to się zaczęło już w czasach komunizmu, po 1968 r., że ten stan mógł trwać na Zachodzie tylko dlatego, że był przynajmniej tolerowany przez polskie elity. Najpierw te komunistyczne, a później postkomunistyczne. Kiedy przyszły takie, które walczą o polskie interesy, o polską godność, to ten stan się zmienia!

To wg prezesa PiS prawdziwe osiągnięcie na miarę wieku: dzięki PiS-owi wskazano, że za zbrodnie II wojny światowej odpowiadają Niemcy.

Ale w historycznych wywodach najważniejszy jest postkomunizm. Jarosław Kaczyński wykłada o nim szczegółowo:

– Ustrój, który w Polsce ukształtował się po 1989 r. (…) nazwano postkomunizmem. Był nastawiony na to, by pewna grupa z bardzo dużym udziałem nomenklatury komunistycznej mogła w Polsce dominować, w sferze ekonomicznej, ale także kulturowej  i sferze rozdziału prestiżu. To była ta elita. (…) To miał być system, który miał wszelkie pozory demokracji, ale demokratyczny nie był. (…)  Ci, którzy próbowali przedstawiać inne idee, byli eliminowani w sferze świadomości społecznej – to słynne określenie „oszołom” pewnie jest Państwu znane, a przecież oszołomami byli wszyscy ci, którzy krytykowali tamten system. (…)To państwo było, jak mówił mój świętej pamięci brat, silne wobec słabych, słabe wobec silnych. (…) A dopóki nie przyszły środki unijne, czyli pomoc z zewnątrz, nie było w stanie podjąć żadnego większego przedsięwzięcia społecznego.  Niczego naprawdę nie wybudowano, niczego nie stworzono. Ten system szkodził Polsce i ogromnej większości Polaków. Myśmy go nigdy nie akceptowali. (konwencja w Zielonej Górze).

W innych przemówieniach Kaczyński mówił także, że „postkomunizm raz się w Polsce zachwiał, po aferze Rywina, i został przez PO odbudowany”; że ostatnią fazą tego systemu był „późny postkomunizm pod solidarnościową flagą” (oba cytaty z konwencji w Zielonej Górze); wymienia cechy tego systemu: przemysł pogardy, pedagogika wstydu, patologie, pozwolenie na rozkradanie Polski (konwencja w Legionowie).

 

Prezes PiS unieważnia lata 1989-2015

W tym micie o postkomunizmie, istniejącym w Polsce do 2015 r., uderza przede wszystkim poczucie Kaczyńskiego, że on sam i jego partia są jedynymi sprawiedliwymi w Polsce. Prezes bowiem nie wymienia nikogo, kto poza PiS-em działałby w pozytywny dla Polski sposób. Jeśli wspomina Solidarność – to  wtedy, gdy mówi o późnym postkomunizmie pod solidarnościową flagą. Nie ma w jego opowieści rządu Mazowieckiego ani  rządu Buzka, nie ma choćby obywatelskiego zrywu wszystkich Polaków i strajków lat 80-tych. Jeśli się temu przyjrzeć z perspektywy Kaczyńskiego, łatwo zrozumieć, dlaczego prezes usuwa je z historii – uznanie ich zepsułoby narrację, że to dopiero PiS przyniósł Polsce wolność i demokrację.

– To my podjęliśmy próbę realnej zmiany tego ustroju społecznego – podkreślał Kaczyński w Zielonej Górze. A w Koszalinie przekonywał: – To my zbudowaliśmy polską demokrację, jeśli traktować tę demokrację poważnie. Bo przedtem było w tym dużo więcej rytuału niż tego, co jest sensem demokracji, a sensem jest podejmowanie decyzji, tych najważniejszych decyzji przez obywateli. Tego sensu wcześniej nie było. Teraz ten sens jest.

W ten oszałamiająco prosty sposób Kaczyński unieważnia cały wysiłek Polaków do 2015 r. Nie jest ważny ani zryw solidarnościowy, ani opór podczas stanu wojennego, ani bolesne przejście przez trudne reformy lat 90-tych, w czasie których wielu Polaków zmierzyło się z jednej strony z doświadczeniem bezrobocia, ale z drugiej – uruchomiło własną przedsiębiorczość i kreatywność; ani w ogóle cały wspólny, narodowy wysiłek włożony w  przekształcenie Polski z państwa komunistycznego w takie, jakim jest dziś.

W  wizji lidera PiS nie miała także znaczenia decyzja Polaków o wejściu do Unii Europejskiej – podjęta w referendum, ani decyzja o wprowadzeniu nowej Konstytucji (też referendum), ani wybory prezydenckie, parlamentarne czy samorządowe – aż do 2015 r. były one, jego zdaniem, tylko rytuałami, a nie prawdziwymi decyzjami. To wszystko, co wydarzyło się od 1989 do 2015 r. prezes PiS unieważnia kilkoma zdaniami: bo przecież wolność i demokrację przyniosła Polsce dopiero jego partia.

 

Ekonomia dobra tylko w połowie

Za kilka lat ma być oczywiście jeszcze lepiej. Wizja przyszłości Polski pod rządami PiS jest, co nietypowe dla prezesa Kaczyńskiego, przede wszystkim ekonomiczna. Celem „polskiej wersji państwa dobrobytu” jest osiągnięcie średniego poziomu dochodu takiego jak w Niemczech w ciągu 21 lat, a w ciągu 14 lat – średniej unijnej (dziś jesteśmy na poziomie 71 proc. średniej unijnej, a Niemcy – na poziomie 120 proc.)

– To możliwe – przekonuje Kaczyński praktycznie na każdym spotkaniu. W Koszalinie dodaje: – To nie jest wypowiedź polityka, to jest coś, co stwierdziła grupa profesorów z SGH. (…) Ale grupa przedstawicieli naszego kierownictwa, w tym nasz młody i super zdolny premier, uważa, że to można zrobić szybciej. I ja do nich dołączam. Trzeba to zrobić szybciej!

Raport SGH, opisujący sytuację w regionie południowo-wschodniej, został przedstawiony w tym roku na Forum Ekonomicznym w Krynicy. I choć rzeczywiście ekonomiści wskazali, że możliwe jest osiągnięcie poziomu dochodu takiego jak w Niemczech za 21 lat, jednocześnie podkreślili, jakie warunki muszą być spełnione, by to osiągnąć:

– Po pierwsze: musimy zrobić wszystko, by zmienić wskaźniki demograficzne, które dzisiaj nie dają nam szansy, byśmy w najbliższej perspektywie mogli być uczestnikami po raz drugi tak niesamowitego okresu dla rozwoju naszej gospodarki jak ten, który mieliśmy do tej pory. Okres między rokiem 1990 a 2018 był dla Polaków okresem wyjątkowym (…), brak jest w  tej części Europy takiego kraju, który odniósłby porównywalny z Polską sukces – wyjaśniał Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy. – Po drugie: potrzebna jest stabilizacja systemu podatkowego. https://biznes.newseria.pl/news/polska-potrzebuje-ponad-20,p1068007178

– Znajdujemy potwierdzenie dla prognoz o nadchodzącym spowolnieniu gospodarczym. Co prawda wskazujemy na możliwość dogonienia gospodarek zachodnich, jeśli chodzi o tempo wzrostu i stan gospodarki, ale wskazujemy też na uwarunkowania, np. na zwalczanie luki na rynku pracy. (…) Dziś wzrost gospodarczy w Polsce wspomagany jest przez konsumpcję, nie przez inwestycje, szczególnie w sektorze prywatnym. Brak takich inwestycji nie daje, niestety, dobrych wskazań na przyszłość – komentował z kolei prof. Marek Rocki, rektor SGH. W wywiadzie dla Parkiet TV uzupełniał: – Bez wypełnienia luk na rynku pracy pozostaniemy na poziomie 70 proc. stanu rozwoju gospodarek zachodnioeuropejskich. (…) Musimy szukać takich narzędzi, aby kobiety wracały na rynek pracy, a jednocześnie wspomagać prowadzenie gospodarstw domowych, a więc zwiększać liczbę punktów przedszkolnych, żłobków.  https://www.youtube.com/watch?v=wc6nBLdzvcg

 

Centralne sterowanie gospodarką

Kaczyński w swoich wystąpieniach robi jednak wrażenie, jakby tego nie słyszał, jakby przeczytał raport ekspertów do połowy. Kiedy opowiada o decyzjach niezbędnych do tego, by dogonić Niemcy, wskazuje na: 13. i 14. emeryturę, zwiększenie dopłat unijnych dla rolników oraz podniesienie płacy minimalnej. Wygłasza też dwie główne tezy, które jego zdaniem zapewnią nam dobrobyt (mówił o nich m.in. na konwencjach w Płocku i w Koszalinie):

  1. Dzięki wzrostowi kosztów pracy (przez podniesienie płacy minimalnej) przedsiębiorcy zaczną inwestować w rozwój technologiczny, czyli w Polsce zaczną się rozwijać nowoczesne technologie.
  2. Podniesienie płacy minimalnej spowoduje uruchomienie mechanizmu wzrostu płac w ogóle, nie tylko tych najniższych. To zwiększy dobrobyt mieszkańców Polski.

Kaczyński zaznacza jednocześnie, że same płace dobrobytu nie zapewnią, dlatego obiecuje także wysoką jakość życia dzięki powszechnej równości: wyrównanie warunków życia we wszystkich regionach Polski, zrównanie jakości życia w mieście i na wsi, zrównanie dostępu do kultury i edukacji, zapewnienie „każdemu obywatelowi opieki medycznej za darmo” (rozwiązanie problemów służby zdrowia ocenia na 2-3 kadencje) i zwycięską walkę ze smogiem.

Warto zauważyć, że prawo do równego dostępu do publicznej opieki jest zapisane w art. 68 obecnie obowiązującej Konstytucji, nie trzeba go więc obiecywać – za to trzeba zrealizować, z czym PiS ma ogromny problem. Zaś hasła o równości dla wszystkich chyba tylko samemu Kaczyńskiemu nie przypominają czasów komunistycznych.

Natomiast tezy ekonomiczne są, w sposób typowy dla lidera PiS, przedstawione połowicznie. Bo choć wzrost kosztów pracy rzeczywiście, w pewnych warunkach i w określonych typach firm może spowodować rozwój nowych technologii, nie będzie to jedyny efekt podniesienia płacy minimalnej.  Praca w Polsce już dziś nie jest tania, a procesy automatyzacji  trwają – coraz częściej korzystamy przecież z samoobsługowych kas w sklepach czy automatów biletowych na dworcach. Jednocześnie w Polsce przeważają firmy małe i średnie oraz mikro, których nie stać na inwestowanie w nowe technologie. Jak wskazują eksperci, podnoszenie płacy minimalnej doprowadzi w nich prawdopodobnie do zmniejszenia liczby pracowników, zwiększenia zakresu obowiązków dla pozostałych, a w efekcie do spadku jakości np. usług. Będzie też prawdopodobnie rosło zatrudnienie na czarno. Zaś duże firmy, które mogłyby zainwestować w technologie, często nie chcą tego robić ze względu na brak stabilności podatkowej i prawnej. Poza tym możemy spodziewać się kolejnego wzrostu cen – rosnące koszty pracowników ktoś będzie musiał pokryć. Ktoś, czyli my, klienci.

Tego wszystkiego Kaczyński nie zauważa. Przekonuje, że wystarczy wprowadzić kilka uregulowań administracyjnych, by pobudzić rozwój gospodarczy w Polsce. Ma nawet odpowiedź na nasuwające się pytanie, dlaczego – skoro to takie proste – nikt tego wcześniej nie zrobił. „Oni nie potrafili rządzić, my potrafimy” – mówi z niezachwianą pewnością w głosie.

 

Bajka czy rzeczywistość?

Czy wyborcy uwierzą w bajkę, którą opowiada prezes PiS-u? Bajki bywają atrakcyjne. Ta mami wizją państwa idealnego, rozwiązującego wszystkie problemy, rozdającego pieniądze i zapewniającego niczym niezmącony komfort życia. Tyle że każda bajka kiedyś się kończy i trzeba wreszcie zobaczyć rzeczywistość. A ta jakoś nie chce dopasować się do tej wizji. Aby się o tym przekonać, wystarczy zapisać się do lekarza specjalisty czy zajrzeć na przerwie do jakiegokolwiek ogólniaka.

Zderzenie z rzeczywistością, zwłaszcza po przebywaniu w świecie fantazji, jest bolesne – ale niezbędne. Lepiej, by nastąpiło przed wyborami. Jeśli nie nastąpi, przez kolejne cztery lata będziemy musieli sami radzić sobie z narastającym rozdźwiękiem między rządową bajką a codziennością.

 

 

Fot. Kolanin/ licencja: https://commons.wikimedia.org/wiki/Commons:GNU_Free_Documentation_License,_version_1.2

Morawiecki: Tusk w wersji PiS?

W grudniu wszyscy zastanawiali się, dlaczego Mateusz Morawiecki zastąpił Beatę Szydło na stanowisku premiera. Dziś, gdy obserwuję premiera wizerunkowo, coraz częściej mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński postawił go na czele rządu dla osiągnięcia jednego głównego celu: otóż Morawiecki miał zostać nowym Tuskiem. Nowym, lepszym, PiS-owskim Donaldem Tuskiem.

Zadanie – nie do wykonania.

Jedynym politykiem, którego dziś naprawdę obawia się Jarosław Kaczyński, jest Donald Tusk. Tusk ograł prezesa wielokrotnie, teraz zaś jest najwyżej umocowanym w międzynarodowej polityce Polakiem. To on (a nie ktokolwiek z polskiego rządu) dominuje w Brukseli, robi karierę, a na dodatek pozwala sobie na wyjątkowo celne – i bolesne komentarze nt. PiS. Choć daleko, wciąż jest obecny w polskiej polityce i nadal stanowi realne polityczne zagrożenie dla PiS-u, zwłaszcza gdy połączy siły z Platformą Obywatelską.

Tusk musi być swego rodzaju widmem dla Kaczyńskiego. Prezes próbuje się go pozbyć na różne sposoby, od lat, ale walka jest trudna, bo nawet wezwany na przesłuchanie Tusk potrafi tak rozegrać swój przyjazd do prokuratury, by politycznie na nim zyskać. Kaczyński wykorzystuje więc do swojej walki byłych współpracowników Tuska – aby nawet w razie przegranej bitwy przeciwnika przynajmniej zranić. Stąd unijna szarża z Jackiem Saryuszem-Wolskim, dramatycznie nieudana. A teraz – pomysł z Mateuszem Morawieckim.

 

Tę bitwę rozgrywa Jarosław Kaczyński

Morawiecki. Bankowiec, wysoki i szczupły, w nieźle skrojonych garniturach. Fachowiec, człowiek konkretu, a jednocześnie wierzący patriota z – co ważne w PiS – doskonałą historią rodzinną (w przeciwieństwie do słynnego „dziadka z Wehrmachtu”). Ekonomista, przedstawiciel elit (które podobno Kaczyński zamierza wymienić), zaznajomiony z unijnymi dyplomatami. Swobodnie mówi w języku angielskim, jest młodszy od Donalda. Na dodatek – jest absolwentem historii, tak samo jak były premier. No i  był doradcą Tuska, gdy ten rządził Polską! Z perspektywy prezesa – wymarzony człowiek do wygrania tej personalnej bitwy. Przynajmniej teoretycznie.

Jakie ma przewagi wg PiS-u? Przeanalizowałam przekaz, jaki politycy PiS prezentowali w mediach zaraz po ogłoszeniu nominacji. Wg nich  Morawiecki przede wszystkim ma wizję. W przeciwieństwie do Tuska, który zasłynął wszak z tego, że od budowania wizji państwa skutecznie się odcinał.  Poza tym obecny premier jest fachowcem w dziedzinie ekonomii oraz specjalistą od unijnych przepisów, w 1997 r. wydał nawet (jako współautor) podręcznik „Prawo europejskie”. Na kolejną jego „przewagę” wskazał Wojciech Reszczyński, redaktor TV Republika, który zaraz po zmianie premiera stwierdził: „Morawiecki to będzie pierwszy premier, który jest absolwentem historii i tę historię naprawdę zna”.  Jak rozumiem, ma to świadczyć o tym, że Tusk tej „prawdziwej” (wg PiS) historii Polski nie zna.

Mateusz Morawiecki  – w zamyśle prezesa – miał pokazać nie tylko Polakom, ale i całej Unii Europejskiej, że PiS też posiada polityków europejskiego formatu, którzy doskonale radzą sobie z językami obcymi, znają unijnych dyplomatów, a na dodatek są niekwestionowanymi fachowcami; że PiS ma polityków lepszych niż Tusk. Miał pomóc prezesowi wygrać z najbardziej znienawidzonym politycznym wrogiem, stając się kropką nad „i” w dziele PiS-owskiego sukcesu, tym razem na arenie europejskiej. Tym samym Kaczyński postawił przed Morawieckim bardzo trudne zadanie. Kazał mu być PiS-owskim Tuskiem, a nie wystarczająco dobrym premierem Morawieckim.  Czy premier to zadanie wypełnia?

 

Charyzma Tuska – nie do podrobienia

Już dziś wiadomo, że Morawiecki Tuskiem nigdy nie będzie. Podstawowy powód jest prosty: Morawiecki nie ma tego, czego Tuskowi zazdroszczą wszyscy politycy, od prawa do lewa – nieprawdopodobnej charyzmy, potężnej siły przyciągania, która sprawia, że jeden tweet byłego premiera rozgrzewa do czerwoności wszystkich polityków rządzącego ugrupowania, i gromadzi setki, jeśli nie tysiące lajków. Charyzmy, która pozwalała mu w pojedynkę stawać naprzeciw najbardziej zdeterminowanych przeciwników, i opanowywać najgorszy konflikt. Charyzmy, która powoduje, że wciąż to do niego porównuje się zarówno kolejnych przewodniczących Platformy, jak i premierów.

Mateusz Morawiecki zaś nie przyciąga. Ani to jego wina, ani wada – powiedzmy jasno, nikt w polskiej polityce nie przyciąga jak Tusk. Może w jakimś stopniu Robert Biedroń. Może też Bartosz Arłukowicz. Tyle.

Wracając do premierów –  najłatwiej zobaczyć różnicę, oceniając wizerunkowo obu panów. Niby mają podobne cechy: szczupli, sympatyczni, przystojni, w dopasowanych garniturach i dobrze dobranych krawatach. A jednak już podczas pierwszego, krótkiego kontaktu, także pośredniego, wygrywa Tusk. Czym? Uśmiechem. Takim prawdziwym, podczas którego zmienia się nie tylko układ warg, ale też mrużą się oczy. Po tym zresztą najłatwiej rozpoznać autentyczność uśmiechu – po przymrużonych oczach. Morawiecki uśmiecha się rzadko, a jeśli już, oczy nadal ma poważne, czasem – nieco przymknięte, jakby nieobecne. Nosi niezłe garnitury, ale to Tusk osiągnął perfekcyjną swobodę w ich noszeniu. Na zdjęciach widać też, że Tusk podczas witania się z ludźmi zdaje się ich zapraszać do kontaktu (uśmiechem, gestami rąk, mową całego ciała), podczas gdy Morawiecki pozostaje w sporym dystansie.

 

Drugiego Tuska nie będzie

Tusk też świetnie przemawia, a Mateusz Morawiecki ma z tym duży problem. Gdy sięgniemy pamięcią do przeszłości, przypomnimy sobie, że Tusk też nie zawsze to potrafił – jego dzisiejsze umiejętności retoryczne to efekt intensywnej pracy, a nie wrodzona cecha. Obecny premier też mógłby się w tym wyćwiczyć – zdaje się jednak nie ma na to zupełnie czasu. Mam wrażenie, że odkąd objął stanowisko, zajmuje się głównie gaszeniem pożarów, wywoływanych przez całe jego polityczne otoczenie. Wpadki w przemówieniach, nagraniach, spotach i tłumaczeniach w żadnym stopniu mu nie pomagają.

Wizerunkowe różnice to oczywiście wierzchołek góry lodowej. Różnic między Donaldem Tuskiem a Mateuszem Morawieckim są tysiące. Tu zwracam uwagę jedynie na te, które są najbardziej widoczne, a przez to oddziałują na największe grupy odbiorców. Podstawową umiejętnością polityka jest bowiem szybkie zdobywanie sympatii wyborców – Tusk posiadł ją w stopniu mistrzowskim. Morawiecki nigdy politykiem nie był, nie potrzebna mu była sympatia mas ani charyzma. Dziś, gdy został postawiony w sytuacji czysto politycznej, widać, że brakuje mu właśnie tego „relacyjnego” zaplecza.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Mateusz Morawiecki nie stanie się drugim Donaldem Tuskiem. Po ludzku: to dobrze, bo – mówiąc liberalnie – każdy ma prawo być sobą. 😉 Ale politycznie oznacza to, że obecny premier nie zadowoli prezesa, który i tym razem nie zdoła pokonać swego największego wroga. Czyli najważniejsza bitwa między Tuskiem a Kaczyńskim dopiero przed nami.