Mamy boty w kampanii na prezydenta Warszawy! Wspierają Patryka Jakiego

Ranking pierwszych dziesięciu kont na Twitterze, które w ciągu ostatniego miesiąca tweetowały najwięcej nt. Patryka Jakiego, wygląda tak: jedno konto nie istnieje, pięć to konta botowe, cztery – prawdziwe. Taki sam ranking nt. Rafała Trzaskowskiego: dwa konta nie istnieją, cztery to boty, cztery – konta prawdziwe. Jaka jest różnica między rankingami? Światopoglądowa. Poza dwoma kontami wszystkie pozostałe – w tym oczywiście boty – działają na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.

W piątek, 8 czerwca, postanowiłam sprawdzić, kto najczęściej tweetuje na temat  głównych kandydatów w wyborach na prezydenta Warszawy. Użyłam do tego narzędzia analitycznego Unamo, które m.in. tworzy rankingi autorów tweetów na podst. liczby wypowiedzi, zasięgów czy popularności. I odkryłam piękne, klasyczne, ciężko pracujące boty – wszystkie działające na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Trzaskowskiemu. W rankingach obu kandydatów tylko dwa konta nie rozpowszechniały tak sprofilowanych treści. Były to: konto medium @300polityka oraz konto zwolennika kandydata Koalicji Obywatelskiej.

Ranking autorów pod względem liczby wypowiedzi nt. Patryka Jakiego wygląda tak:

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Przeanalizowałam te konta. Pierwsze dwa już nie istnieją. Liderka rankingu – Krystyna, teraz funkcjonuje pod nową nazwą użytkownika – nie @KGrzadzka, tylko @krystynaWarsaw, ale sieje tą samą treść co wcześniej. Zmiany nazw to w ogóle nowe, ciekawe zjawisko – piszę o nim szerzej w postscriptum pod tekstem. Konto Krystyny zostało utworzone w maju 2017 r., ma więc niewiele ponad rok, ale już wygenerowało 186 tys. tweetów. Daje to średnio 427 tweetów dziennie – a w zasadzie retweetów, nie znalazłam bowiem ani jednego postu napisanego przez Krystynę. Według Oxford Internet Institute boty można rozpoznać, gdy dziennie podają dalej 50 postów i więcej, natomiast amerykański think tank DFRLab uważa za graniczną wartość 72 posty podane dalej w ciągu dnia (i więcej). Krystyna pracuje więc bardziej intensywnie niż standardowy bot. Jakiego typu treści rozpowszechnia? Zawsze antyopozycyjne i proPiS-owskie. Jeśli chodzi o wybory w Warszawie – retweetuje posty wspierające Jakiego i ośmieszające Trzaskowskiego.

 

Drugie konto – o nazwie „Jesteśmy za PiS” – nie istnieje i nie znalazłam go (a piszę to 9 czerwca) nawet pod inną nazwą użytkownika. Dwa kolejne miejsca w rankingu znów zajmują boty: @kozalinka53 tylko 8 czerwca (do godz. 19.30)  retweetowała aż 220 tweetów związanych z PiS-em oraz o treściach antyopozycyjnych, w tym 29 dotyczyło Jakiego i/lub Trzaskowskiego.

 

 

Kolejne konto – @Kgb08Maria – tylko 8 czerwca do godz. 19.00 retweetowało 192 tweety pro-PiS i antyopozycyjne, w tym 23 związane z kandydatami na prezydenta Warszawy.

 

 

W rankingu mamy jeszcze dwa inne konta działające zgodnie z regułami funkcjonowania botów – na miejscach: 7 i 8. Sławek Wolny (@AwekWolny) to konto istniejące od kwietnia 2018, retweetujące średnio 124 tweety dziennie. Na poniższych przykładach doskonale widać typową dla bota (poza czystymi retweetami) aktywność: ma on zaprogramowany konkretny tekst, ciągle ten sam, który podaje jako swój podczas cytowania innego tweeta. W tym przypadku były to dwa zdania: „Musimy to zrobić! Wyprawimy PO pochówek”, które wielokrotnie się powtarzały. Poza tym oczywiście Sławek Wolny retweetował to, co korzystne dla Jakiego i niekorzystne dla Trzaskowskiego.

 

 

Kris (@urwis1977) działa od lipca 2017 r. i jest rekordzistą – retweetuje średnio 450 tweetów dziennie. Przekazywane przez niego treści są identyczne jak te w analizowanych wcześniej kontach.

 

 

Kiedy przeanalizujemy z kolei ranking użytkowników, którzy tweetują najwięcej nt. Rafała Trzaskowskiego, okaże się, że większość kont jest powtórką z rankingu Patryka Jakiego.

trzaskowski_rankingliczbawypow_0806_2

 

Pięciu pierwszych użytkowników już znamy (drugi użytkownik to konto cechujące się normalnym rodzajem aktywności), szósty to znów bot. Natomiast na miejscach: siódmym i ósmym znajdują się autentyczni liderzy wśród kreatorów treści na temat Trzaskowskiego. Właśnie ich tweety podają dalej przeciwnicy kandydata Koalicji Obywatelskiej. Na 9. miejscu mamy zwolennika Trzaskowskiego, konto prawdziwe, a na dziesiątym – kolejne konto nieistniejące (prawdopodobnie usunięte albo przez jego twórcę, albo przez Twittera). Warto podkreślić – wśród 10 użytkowników TT najczęściej tweetujących o Rafale Trzaskowskim tylko jeden jest jego zwolennikiem. Zdecydowanie najwięcej postów wytwarzają jego przeciwnicy. To odwrotny układ niż u Patryka Jakiego – u niego najaktywniejsze są konta wspierające. Kandydat Koalicji Obywatelskiej na razie nie ma więc na TT wsparcia, które mogłoby zrównoważyć ataki przeciwników.

Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę dwóm innym rankingom – tym razem pokazującym autorów najpopularniejszych tweetów nt. kandydatów. W obu przypadkach są to zazwyczaj użytkownicy krytycznie nastawieni do danego polityka. I tak najpopularniejsze tweety nt. Patryka Jakiego to wpisy: prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz Grzegorza Drobiszewskiego ze Stowarzyszenia Młodzi Demokraci. Mamy też satyryczny Sok z Buraka, oraz posłów PO Cezarego Tomczyka i Borysa Budkę.  Za to na drugim miejscu jest sprzyjający Jakiemu poseł Dominik Tarczyński. Generalnie jednak to zestawienie niczym nie zaskakuje.

 

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Natomiast w rankingu dotyczącym Rafała Trzaskowskiego warto zwrócić uwagę na trzy konta. Otóż po pierwsze widać wyraźnie, że o Trzaskowskim tweetują krytycznie m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz z ugrupowania Wolni i Solidarni, były lider Młodzieży Wszechpolskiej; współpracownik Jakiego z Ministerstwa Sprawiedliwości Sebastian Kaleta, wiceprzewodniczący Komisji Reprywatyzacyjnej; oraz znany na TT z kontrowersyjnych wpisów Radosław Poszwiński, od niedawna pracownik TVP Info.

trzaskowski_rankingautorow_0806 

Moją uwagę zwraca też konto znajdujące się na drugim miejscu – pana Waldemara. Jest to użytkownik, który był mocno zaangażowany w tworzenie negatywnych postów wobec rodzin osób niepełnosprawnych protestujących w Sejmie – był liderem w zestawieniu influencerów, które uzyskałam podczas analizy wpisów na ten temat (także na bazie narzędzia Unamo).

influ2

Reasumując: analizowane przeze mnie rankingi ujawniają przede wszystkim, że na rzecz Patryka Jakiego na Twitterze już teraz pracują boty (choć oficjalnie kampania jeszcze się nie zaczęła). Służą one rozpowszechnianiu treści pozytywnych dla Jakiego, a negatywnych dla jego kontrkandydata. Kiedy więc czytacie ilościowe zestawienia o tym, który z kandydatów na prezydenta Warszawy lepiej sobie radzi w Internecie, pamiętajcie koniecznie o ciężko pracujących botach.

Po drugie: widać również, że Rafał Trzaskowski nie ma obecnie na Twitterze wspierających go kont, które by równoważyły Twitterową aktywność przeciwników.

Po trzecie – w antykampanię wobec Trzaskowskiego zaangażowali się m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz, poseł Tarczyński, wiceszef Komisji Weryfikacyjnej Sebastian Kaleta i pracownik TVP Radosław Poszwiński. To pod względem politycznym dość ciekawe zestawienie personalne.

Nie mam wątpliwości, że to dopiero początek sieciowych zmagań politycznych. Prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła. Wydaje się, że boty zostaną użyte masowo dopiero w kluczowych miesiącach kampanii. Czy będą miały znaczenie dla wyników wyborów? Na pewno sprawią, że rozpowszechnianie przez nie tweety będą bardziej widoczne. Czy to spowoduje, że odbiorcy uwierzą w kreowany przez nie przekaz? O tym dopiero się przekonamy. Nie będziemy mieli powtórki z wyborów prezydenckich w 2015 roku, ponieważ sporo się już nauczyliśmy o mediach społecznościowych i wiemy, że nie we wszystko, co się na nich pojawia, można wierzyć. Popularne treści oddziałują jednak psychologicznie, mogą uruchomić mechanizm społecznego dowodu słuszności (czyli: słuszne jest to, o czym mówi większość), a to może przełożyć się na realne decyzje wyborców.  Może – ale nie musi. W Polsce Twitter ma znaczenie głównie jako medium docierające do polityków i dziennikarzy, nie do masowej liczby wyborców (ci są obecni raczej na Facebooku). Dlatego ogromne znaczenie będzie miało, czy i jak z przekazu kreowanego w opisany powyżej sposób skorzystają dziennikarze. To oni jako pierwsi podejmą decyzję, czy popularność narracji jest rzeczywistym odzwierciedleniem nastrojów społecznych, czy też efektem ciężkiej pracy botów.

 

Ps. Wspomniałam w tekście o nowym zjawisku, które po raz pierwszy zaobserwowałam analizując w maju hejt wobec protestujących w Sejmie matek osób z niepełnosprawnością. Otóż ostatnio niektóre konta na Twitterze, zwłaszcza botowe, często zmieniają nazwę użytkownika. Sprawia to, że choć konta widać w narzędziach analitycznych, nie jest łatwo je zidentyfikować – bo działają już pod inną nazwą. Dla każdego narzędzia analitycznego rozpoznającego konta po nazwie wygląda to tak, jakby konto nie istniało – choć tak naprawdę działa nadal.

Wydaje się, że może być to nowy sposób wymyślony w celu obejścia obostrzeń Twittera, który od pewnego czasu dużo drastyczniej podchodzi do botów i co jakiś czas usuwa je hurtowo – bazując jednak zapewne (przynajmniej częściowo) na nazwie użytkownika. Zmiana nazwy daje możliwość dalszego funkcjonowania konta. Nie wiem, czy konta te jednocześnie zmieniają też IP i e-mail – jeśli tak, tym trudniejsze są do wychwycenia przez system Twittera.

UPDATE:
11 czerwca 2018 r.: Pisząc ten tekst nie miałam wątpliwości, że zostanie on zaatakowany, a wiarygodność moich ustaleń będzie podważana na wszystkie sposoby.  Dlatego od początku podawałam nazwę narzędzia, pokazywałam jak najwięcej screenów oraz – co ważne – podawałam daty dokonywania analizy i pisania tekstu. Sposób działania konkretnego konta można bowiem bardzo szybko zmienić, a nieistniejące konta mogą się znów pojawić. To technicznie proste, jeśli tylko ma się kontakt z użytkownikami tych kont, czy z osobą kontem zarządzającą. Tak się właśnie dzieje z niektórymi z opisywanych kont. Nagle na koncie, które nie pisało żadnych tweetów własnych, pojawiają się normalne dyskusje. To też proste, wystarczy zmienić program, albo wyłączyć konto spod programu i zacząć na nim normalną aktywność. I wtedy można zacząć twierdzić, że to wcale nie bot, a Mierzyńska się myli. Cóż, na Zachodzie badający boty ukuli już nawet taki piękny termin – cyborg. To właśnie konto typowe dla bota, które od czasu do czasu wykazuje normalną, „ludzką” aktywność. A więc pozdrawiam cyborgi! 🙂

Cieszę się również, że podobno jedno z kont nieistniejących już istnieje – pod zupełnie zmienioną nazwą i użytkownika, i nazwa główną – ale: ponoć jest to samo konto. Tak jak pisałam w postscriptum, narzędzia analityczne takich „niby tych samych” kont nie rozpoznają. Niesamowicie cieszy mnie natomiast fakt, że dzięki tym działaniom – których celem jest podważenie wiarygodności tej analizy – wszyscy dowiemy się dużo więcej o niektórych kontach oraz sposobach działania w sieci. Pozdrawiam więc także tych, którzy od wczoraj gorączkowo zmieniają ustawienia. 😉

 

Siewcy strachu. 10 dni z rosyjską propagandą w Polsce

Grozi nam III wojna światowa, podczas której wszyscy zostaną zgładzeni i nastąpi kres ludzkości. Nie, to nie mój koszmar senny, lecz narracja świadomie kreowana przez prorosyjski portal Sputnik Polska. Przez 10 dni czytałam codziennie dostarczane przez niego newsy, by przeanalizować jawną rosyjską propagandę w Polsce. I choć tradycyjne tematy propagandowe: złe NATO, niestabilne USA, zła Ukraina – wciąż są obecne, to jednak od kilku tygodni Rosja sufluje nam przede wszystkim historię o zbliżającym się ogromnym konflikcie zbrojnym.

Romans posła Pięty, protest niepełnosprawnych i ich rodzin w Sejmie, ba, nawet choroba prezesa Kaczyńskiego w porównaniu do wizji przyszłości roztaczanej przez Sputnik Polska wydają się problemami prostymi, łatwymi – i przemijającymi. Prawdziwe zagrożenia czają się gdzie indziej: a informuje o nich jedyny jawnie działający w Polsce rosyjski portal internetowy.

Sputnik i Russia Today to znane na całym świecie rosyjskie portale informacyjne. Jak słusznie zauważył niedawno w wywiadzie dla cyberdefence24.pl  David Alandete, managing editor w hiszpańskim El País, „to nie są media. Ich główny redaktor naczelny Margarita Simonovna, zdefiniowała je jako narzędzia Ministerstwa Obrony. To są żołnierze w walce informacyjnej.” W polskiej wersji językowej działa dziś tylko Sputnik, Russia Today można obejrzeć w języku angielskim dzięki wielu polskim kablówkom. Tym razem postanowiłam jednak skupić się na Sputniku. Przez 10 ostatnich dni maja czytałam podawane tam wiadomości i analizowałam budowane narracje. Zobaczcie sami, do czego usiłuje przekonać nas Rosja.

 

„Urządzimy Wam trzecią wojnę światową!”

Taki nagłówek można było zobaczyć na Sputniku Polska rano 22 maja. Na zdjęciu – potężny, rozebrany, łysy mężczyzna, z tatuażami, naprężający muskuły. Tak, to wojna, tyle że na obrazki i nagłówki, bo sam tekst okazuje się niewinny. Opowiada o tym, że brytyjscy kibole zamierzają na czerwcowym mundialu w Rosji dać popalić swoim rosyjskim odpowiednikom.

Ale narracja na temat zbliżającego się globalnego konfliktu zbrojnego jest na Sputniku stale obecna, i to w znacznie poważniejszy sposób niż w tekście o kibolach. Choć bywa zabawnie, gdy kres ludzkości w wielkiej wojnie wieszczą: terapeuta kosmoenergetyki (!) Jewgienij Limański oraz jasnowidz Anton Arbatski. Poza tym jednak każdy pretekst jest dobry, by budować narrację o zagrożeniu wojną.  Nagłówki mówią same za siebie: „Co robić, jeśli jutro wybuchnie wojna?” (o broszurach rozdawanych w Szwecji), „Skutki zerwania porozumienia nuklearnego z Iranem mogą być opłakane”, „Putin ostrzega Zachód przed przekraczaniem czerwonej linii”, „Pentagon spieszy się z dostawami broni na Ukrainę”, „III wojna światowa: czy należy bać się Rosji i Putina?”.

 

Drugim elementem budowania poczucia zagrożenia jest prezentowanie rosyjskiej broni. Mamy więc artykuły o testach MiG-a 35, zabójczym Su-57, czy okręcie podwodnym nowej generacji o nazwie „Husky”. Ale szczytowym osiągnięciem propagandowym w tej narracji jest materiał zatytułowany: „Jeśli ta wojna wybuchnie, wszyscy zostaną zgładzeni”.  To ośmiominutowy film, oczywiście w polskiej wersji językowej – i to nie tylko z polskimi tłumaczeniami, ale też polskimi animacjami tekstowymi (są takie w materiale video). Film zaczyna się od prezentacji najnowocześniejszej rosyjskiej broni.  Jak się dowiadujemy, jest najlepsza na świecie. Dlaczego? I tu nieco zaskakujące stwierdzenie: „Bo Rosja czuje się zagrożona”. Widzimy Władimira Putina mówiącego wyciszonym głosem: „Nas nikt nie słucha” i zostajemy wciągnięci w opowieść o państwie, przeciwko któremu zbroją się zarówno Stany Zjednoczone, jak i NATO; które zawsze reagowało militarnie wyłącznie w obronie (mają tego dowodzić daty kilku zdarzeń z czasów Zimnej Wojny); państwa, które zostało oszukane przez Amerykanów, że NATO nie zostanie poszerzone, a jednak dotarło tak blisko granic Rosji i na dodatek w europejskich państwach zamieszcza systemy obrony antyrakietowej. Wniosek jest prosty: Rosja musi się bronić. Więc się broni, konstruując najnowocześniejszą broń.

sputnik_filmik

W animacji pokazano, że jedna z nowych rakiet może ominąć systemy obrony przeciwrakietowej i uderzyć w państwa położone dalej (Niemcy, Francję?). Innych rakiet żaden system nie wykryje. Filmowa narracja niczego nie ukrywa: „W przypadku uderzenia odwetowego wszyscy zostaną zgładzeni” – brzmią dramatycznie prezentowane napisy. Wniosek też jest wyróżniony: „Dlatego trzeba zacząć się dogadywać!”. Rosja, jak ma wynikać z budowanego na Sputnik Polska przekazu, to kraj silny, ale otwarty na porozumienie. Oczywiście w przeciwieństwie do USA, NATO czy Ukrainy.

Narracja o III wojnie światowej nie jest nowym pomysłem rosyjskiej propagandy. Przewija się od kilku lat, jednak w ostatnich kilku tygodniach wyraźnie zyskała bardziej znaczący wymiar. Moim zdaniem można to połączyć z wydarzeniami na scenie międzynarodowej. Chodzi o wypowiedzenie porozumienia antynuklearnego z Iranem przez prezydenta Donalda Trumpa. Porozumienie zawarte w lipcu 2015 r. przez sześć państw (USA, Francja, Wielka Brytania, Chiny, Rosja i Niemcy) a Iranem miało na celu ograniczenie irańskiego programu nuklearnego w zamian za stopniowe znoszenie sankcji. Prezydent Trump podczas swojej kampanii prezydenckiej krytykował tę umowę, a 8 maja po prostu ją zerwał. Zaostrzyło to nie tylko stosunki na Bliskim Wschodzie, ale też między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Rosyjska propaganda od razu zaczęła wykorzystywać tę sytuację do budowania obrazu USA jako nieprzewidywalnego partnera, oraz Rosji jako światowej opoki, gwaranta pokoju na świecie.  Rosja jest więc silna i stabilna, USA jednak nieprzewidywalne, czym to grozi? Oczywiście, III wojną światową. Czyli: Rosja musi być gotowa do obrony. Przekaz pasuje perfekcyjnie, a na dodatek pozwala osiągnąć Rosjanom dwa ważne propagandowe cele: pokazuje Rosję jako silne militarnie państwo, oraz wzbudza strach wśród mieszkańców wielu państw. A przerażeni obywatele – to obywatele znacznie łatwiej poddający się manipulacji.

 

Rękas: „Zdrada narodowa w rządzie Rzeczpospolitej”

Negatywny obraz NATO i Ukrainy to oczywiście kolejny temat rosyjskiej propagandy w Polsce. W ostatniej dekadzie maja na Sputnik Polska było on widoczny, choć znacznie mniej niż zagrożenie wojną. Za to – prezentowano go w sposób silnie propagandowy, także jeśli chodzi o Polskę. W tym czasie odbyła się bowiem w Warszawie sesja Zgromadzenia Parlamentarnego NATO, i wypowiedzi Polaków zupełnie się Rosjanom nie spodobały. Skomentował je… polski ekspert i polityk Konrad Rękas. Związany kolejno ze: Stronnictwem Narodowym, Samoobroną, Ruchem Patriotycznym i Nową Prawicą. W 2015 r. został wiceprzewodniczącym partii „Zmiana”, uważanej za prorosyjską. Jej szefem był Mateusz Piskorski, obecnie znajdujący się w areszcie pod zarzutem szpiegostwa na rzecz rosyjskiego wywiadu cywilnego. Rękas często wypowiada się dla Sputnik Polska. Tym razem stwierdził otwarcie, że „zdrada narodowa znalazła sobie siedlisko w rządzie Rzeczpospolitej”, ponieważ władze Polski, jego zdaniem, „wyrzekły się suwerennego prawa Polski do kierowania swą polityka zagraniczną i obronną”. Chodzi o wypowiedzi ministra Czaputowicza w trakcie sesji – wypowiedzi, które Rękas odczytał jako deklarację, że „głównym faktorem polskiej polityki zagranicznej jest interes… Ukrainy”.

Poza wywiadem z tym ekspertem w ostatniej dekadzie maja na Sputnik Polska można było przeczytać także o tym, że rozszerzanie NATO o nowe państwa oznacza nieszanowanie interesów Rosji, oraz że „bazy USA w Polsce to ekspansyjne działania NATO”, które pociągną za sobą „odpowiednie działania Moskwy” (choć nie wiadomo, jakie, to wiadomo, że będą odpowiednie).

 

ABW jak gestapo, Polska gorsza niż III Rzesza

W analizowanym przez mnie okresie jeszcze jeden temat okazał się dla rosyjskiej propagandy bardzo istotny. To sprawa wydalenia z Polski Rosjanki Jekateriny C. i kilku innych Rosjan, na wniosek ABW. Z oficjalnego komunikatu opublikowanego przez ABW 17 maja można się było dowiedzieć, że brali oni udział w działaniach hybrydowych przeciwko Polsce. Sputnik kilka dni milczał, aż 24 maja rozpoczął ofensywę.

Najpierw opublikowano stanowisko rosyjskiego MSZ-u, według którego działania podjęte przez Polskę to „polowanie na czarownice”, oskarżenia są bezpodstawne, a Jekaterina C. w Polsce broniła jedynie radzieckich pomników wojennych oraz sprzeciwiała się wypaczeniom historii nt. Armii Czerwonej. Tego samego dnia opublikowano duży reportaż nt. zatrzymania Jekateriny, a właściwie Katarzyny Cywilskiej.

sputnik_2405rosjanka1

Podano nie tylko jej nazwisko, ale również zamieszczono nagrany z nią (już w Rosji ) film o zatrzymaniu. To propagandowo odmalowany obrazek Cywilskiej, która miała być „ambasadorem Polski w Rosji i Rosji w Polsce”, a podjęte wobec niej działania były „nieludzkie” i „niepolskie”, bo w Polsce zawsze szanowało się ludzi, a tym razem – nie. Cały artykuł rozpoczęto opisem sceny zatrzymania (telefon, prośba przyjścia na komisariat, oraz kilku panów na ulicy wręczających kobiecie decyzje o deportacji).  Znaczący jest pierwszy komentarz autora artykułu: „ Historia z III Rzeszy lat 30-tych? Smutni panowie to gestapo, a kobieta jest Żydówką? Nic z tego, Niemcy pozwalali przecież zabrać ze sobą jakieś rzeczy osobiste.”

Rysowanie propagandowego obrazu Rosjanki nie dziwi. Zaskakuje natomiast inny tekst umieszczony na Sputnik Polska. To oświadczenie niezrzeszonego polskiego posła Janusza Sanockiego, znanego głównie z tego, iż chętnie chwali on prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenkę, zaś w 2011 r. w białoruskich mediach narzekał na brak demokracji w Polsce. Teraz stanął w obronie Rosjanki, oskarżył ABW i polskich polityków o nadużycie swoich stanowisk i podjęcie działań represyjnych wobec niewinnej kobiety. „Domagam się wyciągnięcia konsekwencji wobec funkcjonariuszy ABW i polityków” – napisał Sanocki.

sputnik_sanocki

Sprawdzam, czy poseł należy np. do sejmowej komisji służb specjalnych, co mogłoby świadczyć o tym, że zna szczegóły operacji. Nic z tego. Posła Sanockiego nigdy w takiej komisji nie było. Mimo to zdecydował się publicznie oskarżać o nadużycie i  represje.

 

Cel propagandy: mamy czuć się przerażeni i nikomu nie ufać

10 dni ze Sputnikiem Polska odkryło przede mną inny świat. Świat, w którym Rosja się zbroi, USA i NATO dążą do globalnego konfliktu zbrojnego, a w polskim rządzie dochodzi do zdrady narodowej. Zapytacie, czy to, co pisze Sputnik, ma w naszym kraju jakiekolwiek znaczenie? W Polsce rosyjska propaganda nie ma łatwo, bo ciągle natyka się na ogromną nieufność Polaków. Artykuły Sputnika Polska nie rozchodzą się więc szeroko, portal nie jest w stanie zbudować dużych zasięgów. Rosjanie radzą sobie jednak także z tym. Sputnikowe informacje w nieco przeredagowanych wersjach można znaleźć na dziesiątkach mini-portali informacyjnych, o których redakcji, siedzibie czy autorach nic nie wiadomo. Portale te dbają o atrakcyjne, tzw. clickbaitowe nagłówki oraz grafiki i zdjęcia, dlatego artykuły z nich rozchodzą się w mediach społecznościowych, zwłaszcza na polskim Facebooku, można je znaleźć również na portalu Wykop.pl. To nawet gorsze niż linkowanie bezpośrednio ze Sputnika, nie można bowiem tak łatwo rozpoznać pochodzenia newsa. Poza tym rosyjska propaganda wykorzystuje również inne niejawne narzędzia, które dużo trudniej zidentyfikować.

Sputnik Polska to tak naprawdę tylko przedsmak tego, czym zajmują się rosyjscy propagandziści w naszym kraju. A jednak nawet ten przedsmak pokazuje, że swoje przekazy kreują oni bezpardonowo. Atakują polskie władze i służby, budują negatywny obraz NATO, antagonizują Polaków z Ukraińcami (o tym nie napisałam, ale to również temat stale obecny na łamach Sputnika). A przede wszystkim – sieją strach. Mamy się czuć przerażeni, słabi, zagrożeni.  Bo wtedy, czując strach dookoła, nie będziemy ufać sobie nawzajem. Kiedy zaufanie społeczne spada, więzi społeczne się kruszą – o ileż łatwiej na taki naród wpływać, manipulować nim, osiągać własne cele. A przecież o to chodzi propagandzistom.

 

„Won, baby, z Sejmu!” Kto nakręcał hejterów przeciw protestującym kobietom?

Drastyczny wzrost liczby wzmianek na temat protestu matek osób z niepełnosprawnością w Sejmie można było zaobserwować w mediach społecznościowych w ostatnich dniach protestu. Bardzo szybkie tempo rozchodzenia się niektórych zdjęć i filmów, masowe ilości komentarzy pod informacjami, wysoka aktywność określonych środowisk – wszystko to każe postawić tezę, że hejtowanie protestujących w ostatnich dniach to zorganizowana akcja, której celem było nie tylko publiczne zlinczowanie protestujących matek (zwłaszcza ich liderki Iwony Hartwich), ale też pogłębianie podziałów społecznych w Polsce.

Przyjrzyjmy się najpierw, jak wyglądała akcja pod względem struktury. Po pierwsze – celem ataku były protestujące kobiety (a nie ich niepełnosprawni synowie). Po drugie – komentarze na ich temat przepełnione były nienawiścią w skali trudnej do strawienia dla normalnego człowieka. Wydaje się, jakby autorzy wpisów pozbyli się wszelkich zahamowań. Iwona Hartwich według nich to „wściekła, roszczeniowa awanturnica”, „chytra baba”, kapiara, wariatka, histeryczka, debilka, babsko, cwaniara, a nawet „ta cała Hartwich to paranoja Polski”.

 

Iwona Hartwich ofiarą cyfrowego mobbingu

To, co się działo w sieci wobec liderki protestu, trzeba nazwać cyfrowym mobbingiem. Pojęcie to w Polsce jeszcze nie bardzo się przyjęło, ale w wielu państwach zachodnich używane jest w sytuacji zmasowanej akcji hejtującej konkretnego człowieka, gdy mamy do czynienia z komentarzami personalnymi, a nie merytorycznymi, z wulgaryzmami, mową nienawiści, podważaniem wiarygodności – i trwa to długo lub dzieje się na masową skalę. Dokładnie to spotkało Iwonę Hartwich. Przy okazji dostało się także posłance Joannie Scheuring-Wielgus, która była mocno zaangażowana w protest – najpopularniejsze określenie wobec niej wśród hejterów to „szajbus”. Na pierwszej linii mobbingowej akcji znalazła się jednak Iwona Hartwich. Jej zdjęcie, na którym zasłaniała synowi usta, chcąc go – jak sama tłumaczy – uspokoić, a jak twierdzą hejterzy – sterroryzować, obiegło polskie media społecznościowe w tysiącach udostępnień.

Drugi przekaz, który często pojawiał się w komentarzach, dotyczył wszystkich protestujących i miał ścisły związek z wpisem posłanki Krystyny Pawłowicz. Kilka dni temu stwierdziła ona, że w Sejmie śmierdzi. I stała się wzorem dla setek trolli. Bez zażenowania pisali oni, że w Sejmie jest brud, smród, te „cwaniary” zrobiły z budynku parlamentu cyrk i bazar, nie myją się, znęcają się nad swymi dziećmi. „Won, baby, z Sejmu!” – nawoływali hejterzy.

Trzecia narracja to udowadnianie upolitycznienia protestu. Autorzy komentarzy próbowali to zrobić przez wskazywanie posłów zaangażowanych w protest czy przypominanie wizyty Lecha Wałęsy. Oczywiście, polityczne konotacje protestu podważyłyby jego autentyczność, stąd też wszystkie sugestie, że Iwona Hartwich „ma już miejsce na liście PO” w najbliższych wyborach. Ten przekaz był jednak mało popularny, być może dlatego, że trudno było znaleźć dobry pretekst do jego upowszechnienia.

niepelno7

 

Szczyt akcji hejterskiej:  24 maja

Najwięcej komentarzy dotyczyło liderki protestu, śmierdzącego Sejmu oraz znęcania się przez protestujące kobiety nad swoimi dziećmi.  Liczba wpisów na ten temat w sieci zaczęła szybko rosnąć 23 maja: z 5,5 tysiąca wzmianek poprzedniego dnia do 10 tys. w środę, by osiągnąć szczyt w czwartek, 24 maja – tego dnia liczba wzmianek doszła do 30 tysięcy, i to tylko tych oznaczonych hashtagami #protestniepełnosprawnych i #Hartwich.  Dotarły one do ok. 5 milionów użytkowników. Trzeba jednak pamiętać, że w tej hejterskiej akcji hashtagi nie były najważniejsze, znaczącej części wzmianek i komentarzy w żaden sposób nie oznaczano, były to przede wszystkim posty pojawiające się na Facebooku w dyskusji pod wpisami największych portali informacyjnych i mediów. Trudno je więc dokładnie policzyć.

Protest niepełnosprawnych_Wypowiedzi_19-05-2018_26-05-2018

W zasadzie każda informacja na temat protestujących, udostępniana na FB przez media 24 maja, wywoływała gwałtowną dyskusję. Bardzo szybko, w krótkich odstępach czasowych (np. co minutę, co 3 minuty) pojawiały się pod postami nowe komentarze, w znaczącej większości krytyczne i negatywne, a wręcz siejące nienawiść wobec matek osób z niepełnosprawnością. Wspierających je wzmianek było znacząco mniej.

Tego dnia portale informacyjne pokazywały głównie szarpaninę kobiet ze Strażą Marszałkowską oraz zdjęcie liderki protestu z zadrapaniami na ręce po tej szarpaninie. Niemal natychmiast w sieci, wśród hejtujących kobiety, zaczęło się rozchodzić zdjęcie Iwony Hartwich trzymającej dłoń na ustach syna, jak przeciwwaga do filmu ze Strażą Marszałkowską. Chodziło oczywiście o udowodnienie, że złymi są protestujący, a nie strażnicy.

niepelno6

25 maja akcja hejterska nadal była bardzo widoczna w sieci, ale – przynajmniej jeśli chodzi o posty zawierające analizowane hashtagi – liczba wzmianek spadła z 30 tys. do ok. 20 tys. Wciąż największa aktywność dotyczyła Facebooka.

W tym samym czasie na specyficznych stronach internetowych, który starają się uchodzić za portale informacyjne, choć często przekazują mocno zmanipulowane newsy, pojawiły się artykuły deprecjonujące matki osób z niepełnosprawnością – jak choćby ten na Newsweb.pl o tym, że liderki protestu… tyją, bo tak znakomicie karmi jest restauracja sejmowa. „Mają jak u Pana Boga za piecem” – poinformował anonimowy autor artykułu.

Na tej samej stronie 26 maja można było przeczytać, że znaleziono wreszcie dowód na upolitycznienie protestu. ”Dziś wszystko wskazuje na to, że protest i Hartwich to elementy kampanii prezydenckiej Rafała Trzaskowskiego w Warszawie i całej opozycji w kraju. (…) Wyciekło zdjęcie, na którym śmiejąca się do łez liderka protestu rozmawia z… kandydatem PO na prezydenta Warszawy, Rafałem Trzaskowskim. I to podczas „Marszu Wolności” zorganizowanego prze Platformę Obywatelską. Kobieta ma też wpięty znaczek z logo głównej partii opozycyjnej.” Na prezentowanym zdjęciu widać rzeczywiści Rafała Trzaskowskiego rozmawiającego z kobietą w kapeluszu, ale bardzo trudno ustalić, czy to Iwona Hartwich. Udostępniającym te informacje nie przeszkadza fakt, że w czasie Marszu Wolności protestujące były w Sejmie. Źródłem tego „newsa” jest Twitterowe konto kontrowersje.net.

niepelnospr_newsweb2

Kto hejtuje? Radykalna prawica związana z Andruszkiewiczem i Jakim. Ale nie tylko.

Przyjrzałam się, jakiego typu konta są najbardziej zaangażowanie w hejtowanie protestujących. To, co rzucało się w oczy natychmiast, to fakt, że bardzo wysoką aktywność wykazywali ci użytkownicy social media, którzy na co dzień hejtują opozycję, wspierają zaś wąską grupę parlamentarzystów, związanych z radykalną prawicą (ale nie z Ruchem Narodowym): Adama Andruszkiewicza, Patryka Jakiego, Krystynę Pawłowicz, Antoniego Macierewicza. Analizując wcześniej konta wspierające radykałów wyodrębniłam tę grupę użytkowników i od miesięcy ją obserwuję. Jest  bardzo aktywna, daje zarówno Andruszkiewiczowi, jak i Patrykowi Jakiemu bardzo wysokie notowania w rankingach mediów społecznościowych w Polsce (sytuują się w pierwszej 20-tce najbardziej rozpoznawalnych marek osobistych w kraju, są jednymi z najwyżej notowanych polskich polityków na FB). Jeśli weźmiemy pod uwagę, że Andruszkiewicz ma na Facebooku ponad 180 tys. fanów, nikogo nie powinna dziwić możliwość zrealizowania przez tych fanów szeroko zakrojonej akcji w social media na każdy zadany temat.

Oczywiście, akcja nie opierała się na samych radykałach. Wśród hejtujących protest np. na Twitterze widać było najpopularniejsze proPiS-owskie anonimowe konta. Ale widać było też – bardziej na Facebooku niż na TT – komentarze pochodzące z kont nietypowych. Miały one np. tylko zdjęcia profilowe i zdjęcia w tle, bez żadnej innej aktywności. Albo były zupełnie puste. Dużo wśród komentujących pojawiało się kobiet w wieku emerytalnym. Przyglądając się im bliżej okazywało się, że są one nieaktywne na FB od dłuższego czasu, czasem od kilku lat, mimo to ich zaangażowanie w publikowanie komentarzy nt. protestu było bardzo wysokie. Może to świadczyć o włączeniu do akcji hejtowania rzadko używanych kont, swoistej rezerwy. Świadczyłoby to albo o komercyjnym charakterze akcji (a wtedy za aktywność niektórych kont zapłacono), albo o uruchomieniu rezerwy, która jest w czyjejś dyspozycji, niekoniecznie odpłatnie.

W gronie hejterów znajdowali się też, oczywiście, typowi użytkownicy social media, którzy obraźliwie oceniali protestujące z własnej inicjatywy. Oni nie potrzebowali żadnej dodatkowej zachęty – po prostu chętnie w ten sposób wyrażają swoje poglądy.

 

Hejterzy usiłują wywołać efekt zamrożenia

Kto mógł zlecić taką akcję? Na to pytanie niestety analiza social media nie odpowie. Warto natomiast zastanowić się nad jej celami. Wydaje się, że punktem wyjścia wzmożonej aktywności była szarpanina Straży Marszałkowskiej z kobietami, kiedy te chciały wywiesić transparent. Patrząc obiektywnie, nie było to aż tak emocjonalne wydarzenie, by wywołać masowe reakcje.  Zwłaszcza że nie mówimy o reakcjach wyrażających współczucie z poszarpanymi kobietami. Niewiele było w komentarzach także stwierdzeń, że strażnicy mieli rację. Wydarzenie to stało się jedynie pretekstem do uruchomienia ogromnej fali hejtu, a nie było rzeczywistym powodem pojawienia się emocji. Co ważne, akcja hejterska odbywała się głównie 24 maja, czyli na dzień przed rozpoczęciem sesji NATO w Sejmie. Czy miała pozbawić wiarygodności protestujące i osłabić ich możliwą aktywność wobec  uczestników międzynarodowej sesji?  Czy miała spowodować, że się wycofają i przycichną, choć na chwilę? A może nawet przerwą protest?

Tego typu cyfrowy mobbing zawsze przynosi efekt. Nazywa się go efektem zamrożenia, czyli wycofania się z działań i wprowadzenia silnej autocenzury, wywołanej strachem. Człowiek atakowany przez tysiące innych osób jednocześnie, tak jak Iwona Hartwich w ostatnich dniach,  traci poczucie bezpieczeństwa, poczucie własnej wartości i wiarę w słuszność swoich działań.

Ale akcja hejterów oddziałuje nie tylko na jednostki. Potęguje także podziały w społeczeństwie i w pewien sposób zastrasza tych, którzy popierają kobiety w Sejmie. Silny atak na protestujące sprawia bowiem, że druga strona… cichnie. Znów działa efekt zamrożenia – użytkownicy mediów społecznościowych niechętnie wchodzą w bardzo ostre dyskusje, bo każdy, kto wyraża inne zdanie, musi się liczyć z nieprzyjemną negatywną reakcją. Więc milczą. I o ile jeszcze na Twitterze widać sporo tweetów popierających protestujące, o tyle na Facebooku w natłoku negatywnych opinii wyrazy wsparcia są coraz rzadsze.

Trzeba niestety przyznać, że osoby odpowiadające za tego typu zachowania trolli internetowych działają w Polsce bardzo skutecznie – potrafią w krótkim czasie przeprowadzić akcję cyfrowego mobbingu i wywołać efekt zamrożenia nie tylko u mobbingowanych, ale też przynajmniej u części ich obrońców. Ta akcja doskonale pokazała, jak silne skutki społeczne mają działania prowadzone wyłącznie w mediach społecznościowych.

 

Tekst opublikowany także na portalu Oko.press

Bot czy nie bot? Nie wierzcie tym aplikacjom!

Sprawdziłam. Naprawdę nie warto wierzyć aplikacjom, które po naszym jednym kliknięciu analizują konta na Twitterze i pokazują, kto z naszych followersów oraz osób, które obserwujemy, to boty lub fake`i. Dlaczego nie warto? Bo ich wyniki są kompletnie niewiarygodne, niezgodne z rzeczywistością, a kierowanie się nimi zakrawałoby na absurd. Zobaczcie sami. Przeanalizowałam moje konto na Twitterze za pomocą trzech aplikacji. I teraz pokażę Wam wyniki. Mam wrażenie, że mówią same za siebie na tyle, że nie będę musiała dużo o nich pisać. 🙂

Najbardziej rozbawiła mnie aplikacja Bot or Not. Wśród osób, które obserwuję, znalazła dziesiątki – jej zdaniem – fake`o​wych kont. Najciekawsze, że są to konta powszechnie znanych w Polsce ludzi: osób publicznych, dziennikarzy, działaczy NGO`sów, redakcji dużych mediów oraz wielu innych jak najbardziej istniejących użytkowników Twittera. Absurd? Klasyczny.

tt1tt2tt3

Inna aplikacja – Botometer – działa z nieco większą delikatnością, pokazuje bowiem, jakie jest prawdopodobieństwo, iż dane konto to konto botowe. Co wykryła? Otóż najbardziej podobne do botów są jej zdaniem wszystkie konta instytucjonalne, np. Ośrodka Studiów Wschodnich czy Instytutu NASK.  Co prawda trzeba przyznać, że aplikacja uprzedza, iż często jako boty kwalifikuje konta „organizacyjne” (oryg. „organizational”)  – i, co ciekawe, za przykład podaje konto… Baracka Obamy.  Za podejrzane uznała też konta np. prezesa Stowarzyszenia „Miasto w Internecie”, dyrektora programowego Conrad Festival czy dziennikarza Jacka Nizinkiewicza. Tyle właśnie ma to wspólnego z prawdą….

tt13tt11tt12tt14

Na tym samy poziomie wiarygodności sytuuje się moim zdaniem aplikacja Fakers, która określa procentowo, ile kont danego użytkownika to konta aktywne i prawdziwe (czyli dobre), ile –  konta nieaktywne, a ile – fałszywe. Dziś sprawdziłam, jak wg tej aplikacji wyglądają followersi Patryka Jakiego. Gdyby uwierzyć w wyniki, tylko 7 proc. jego followersów to konta prawdziwych i aktywnych osób. I choć można mieć do fanów tego polityka rozmaite uwagi, tego typu procentowy wynik jest zwyczajnie bardzo mało prawdopodobny.

jaki_15maj2018

 

Każdy, kto kierowałby się wskazaniami tych aplikacji, zachowywałby się jak użytkownik GPS-a, który wjeżdża do rzeki, choć nie ma mostu – bo przecież GPS powiedział „jedź prosto”…

Dlaczego aplikacje w tak fałszywy sposób analizują konta? Na pewno jakiś wpływ na to ma fakt, że są to aplikacje powstające w innych państwach, anglojęzyczne. W tej typu analizie zawsze bierze się pod uwagę nie tylko ilościową aktywność konta, ale też treść postów – program analizuje ją w sposób założony przez programistę. Nierozpoznawanie niuansów językowych może łatwo prowadzić do fałszywych wyników. To jeden z elementów. Inne trudno jednoznacznie określić, ponieważ nie znamy algorytmów, na podstawie których działają przedstawione programy.  Można zgadywać, że sprawdzają liczbę tweetów dziennie, sposób reagowania na nie, włączanie się w dyskusję lub nie – ale zmiennych może być dużo więcej.

Dla nas jako użytkowników najważniejsze jest jednak to, że tego typu analizy nie są wiarygodne. I choć można się nimi pobawić, nie warto w nie wierzyć. Ani – tym bardziej – wyciągać z nich wniosków politycznych czy na ich podstawie pisać artykułów w mediach, a z tym mamy do czynienia coraz częściej. Te aplikacje to zabawki, a nie poważne narzędzia analityczne.

 

Na czym przewraca się PiS?

PiS-owi spada. Trendy sondażowe pokazują dość wyraźnie, że poparcie społeczne dla PiS-u zmniejsza się, choć oczywiście każda zmiana jest jeszcze możliwa, a fakt zwycięstwa opozycji w jednym sondażu do Parlamentu Europejskiego absolutnie niczego nie przesądza. Jednak czuć w powietrzu, że nastawienie ludzi do PiS-u się zmienia. To żaden masowy odwrót, lecz powolny proces, odczuwany głównie w dużych miastach. Do mniejszych miejscowości i wsi jeszcze nie dotarł, tu dużo jeszcze da się ugrać na patriotyzmie, suwerenie i wartościach narodowych. Lecz w większych miastach PiS powoli robi się passe. Przyjrzyjmy się, jakie błędy wizerunkowe mają na to największy wpływ.

Po pierwsze – PiS staje się dla wyborców wielkomiejskich coraz bardziej obciachowy. A to wyjątkowo silna broń. Gdy wyborcy zaczynają się wstydzić polityków, upadek jest tylko kwestią czasu. Doświadczył tego Bronisław Komorowski.  Na długo przed kampanią rozpoczęto intensywny proces ośmieszania go wśród Polaków. Wykorzystano każdy, najmniejszy nawet, błąd, każde niedociągnięcie, gafę, pomyłkę, wpadkę. Umówmy się – jesteśmy tylko ludźmi, wszyscy się mylimy, popełniamy błędy, czasem zaliczamy wpadki. Politycy tak samo. Można do tego podchodzić z życzliwością, można neutralnie, a można cynicznie wykorzystywać do własnych celów. Tę ostatnią opcję zrealizowano w kampanii prezydenckiej. Bronisław Komorowski przegrał, gdy stał się symbolem polskiego obciachu – i od tego momentu nie dało się od tej przegranej uciec. Kilku innych polskich polityków także doświadczyło, jak powalającą bronią jest „bycie obciachowym”. Wie o tym Karol Karski (na Cyprze zatopił w morzu meleks) czy Jacek Protasiewicz (na lotnisku w Niemczech – wg niemieckiego tabloidu – awanturował się z obsługą i krzyczał „Hail Hitler”).

 

Po pierwsze: wstyd

Poczucie obciachowości wiąże się bezpośrednio ze wstydem. Wstyd to jedno z trudniejszych uczuć do znoszenia. Wszyscy stosujemy rozmaite mechanizmy obronne, byle tylko odsunąć go od siebie. A jeśli wstyd przynosi ktoś inny – natychmiast staramy się od niego odizolować. Tymczasem politycy PiS-u codziennie dają podstawy do odczuwania wstydu. Jakby się zmówili między sobą, by zaszkodzić własnemu ugrupowaniu. Hitem ostatnich dni są wypowiedzi parlamentarzystów nt. osób protestujących w Sejmie – niepełnosprawnych i ich matek. Posłanka Bernadeta Krynicka stwierdziła, że znalazłaby paragraf na tych rodziców, którzy zmuszają dzieci do przebywania w Sejmie. Poseł Jacek Żalek stwierdził, że protestujący robią ze swych chorych dzieci żywe tarcze, a samych rodziców porównywał do „zwyrodnialców”, którzy topią noworodki w beczkach… Poseł Pięta zaproponował, by protestujących wynieść z Sejmu i przekazać policji.

Każdy odbiorca wstydzi się takich wypowiedzi. Są mieszanką arogancji i pychy, którymi uderza się w najsłabszych – w niepełnosprawnych. Od zawsze wiadomo: nie kopie się leżącego. Nie uderza się w tych, którzy i tak są słabi i potrzebują pomocy, by normalnie funkcjonować. Kiedy politycy łamią tę regułę – to jest naprawdę wstyd na całą Polskę.

 

Po drugie: brak szacunku wobec słabszych

To dla PiS-u szczególnie dotkliwy upadek, ponieważ przez część Polaków ta partia była postrzegana jako ta, która przywróci ludziom godność. Pokazywały to badania m.in. Macieja Gduli – przywracanie godności przez PiS osobom spoza elit było w nich mocno akcentowane jako społeczne oczekiwanie. I nagle jak na dłoni w proteście niepełnosprawnych widać, że politycy PiS nie przywracają, lecz uwłaczają godności protestujących. Nie chodzi tylko o wypowiedzi kilku parlamentarzystów. Trzeba pamiętać również o pozostawieniu tych osób w Sejmie podczas majówki, podczas gdy reszta Polski, z politykami na czele, wypoczywała. O niedopuszczeniu do nich fizjoterapeutów i innych osób wspierających; o utrudnianiu powrotu do Sejmu matce, która musiała parlament na chwilę opuścić, ale został w nim jej niepełnosprawny syn. Dołóżmy do tego decyzję o  całkowitym zamknięciu Sejmu, do którego dziś mają wstęp tylko parlamentarzyści i część dziennikarzy (bo nie wszyscy). Mogłoby się wydawać, że ma ona niewielkie znaczenie, ale gdy do Sejmu zaczęły przyjeżdżać zaplanowane wcześniej szkolne wycieczki – i nie wpuszczono ich do parlamentu, problem „dotarł pod strzechy” w całym kraju.

Na fatalne, także pod względem wizerunkowym, traktowanie protestujących nałożył się obraz prezesa Jarosława Kaczyńskiego, chorującego w tym samym czasie. Mieliśmy więc doniesienia mediów o tym, że dyrektor szpitala osobiście przywiózł prezesowi kule do domu, że jest on leczony w luksusowych warunkach, że rządzi ze szpitala i non stop odwiedzają go VIP-y. A z drugiej strony: kobiety z dorosłymi niepełnosprawnymi dziećmi na wózkach, śpiące na podłodze w sejmowym korytarzu od kilkunastu dni…

To zostaje w głowie każdego Kowalskiego i każdej Kowalskiej: znowu są równi i równiejsi, lepsi i gorsi. Choć PiS obiecywał, że będzie inaczej, dawał 500+, wyrzucał tych  (cytuję) „złodziei z Platformy” – nagle okazuje się, że jest dokładnie taki sam jak znienawidzona przez elektorat obecnie rządzących Platforma, z propagandowych, PiS-owskich obrazków…

 

Po trzecie: wściekłe kobiety

Rządzący przewracają się dziś na jawnym okazywaniu braku szacunku wobec słabszych i na obciachowości zachowań niektórych swoich polityków. Upadki są tym mocniejsze, że cała konstrukcja już wcześniej dostała dwa mocne ciosy, stała się więc mocno chwiejna. Pierwszy cios to oczywiście bunt kobiet przeciw zaostrzaniu prawa aborcyjnego. Bunt wygrany, bo PiS wyciszył sprawę i nie zdecydował się na razie na dalsze kroki legislacyjne w tym zakresie, ale to nie wygasiło złości. Kobiety są wciąż wściekłe na to, w jaki sposób traktuje je dziś państwo. W mediach społecznościowych toczą się dyskusje nt. złego traktowania przez ginekologów, szowinizmu w szkołach i w pracy, pomijania kobiet w przestrzeni publicznej. To o tyle istotne, że nie dotyczy wąskiego środowiska politycznego w Polsce, tylko tysięcy zwykłych wyborczyń, które doświadczają na własnej skórze lekarskich klauzul sumienia, a na skórze swoich dzieci – wzmocnienia roli Kościoła w szkołach. I intensywnie się przeciwko temu buntują.

 

Po czwarte: oddajcie nam naszą kasę!

Drugi cios to nagrody przyznane ministrom przez premier Beatę Szydło. Informacja doskonale wykorzystana przez opozycję, nabrała rozpędu i niczym śnieżna kula wciąż toczy się przez Polskę – ponieważ ciągle pojawiają się nowe informacje o kasie, jaka trafia do polityków PiS i osób z nimi związanych. Gdy ujawniono już wszystkie nagrody ministerialne, newsy finansowe podrzucała Polska Fundacja Narodowa (np. o tym, ile będzie kosztował rejs Mateusza Kusznierewicza albo ile płaci amerykańskiemu lobbyście). Na to nałożył się okres składania oświadczeń majątkowych przez radnych w całej Polsce. Ci, którzy należą do PiS-u, wykazali swoje zarobki, które u wielu z nich w ciągu roku drastycznie wzrosły dzięki zatrudnieniom w spółkach państwowych. I nagle Polacy, także ci przekonani, iż złodziejami byli politycy Platformy, dowiedzieli się, że jeden czy drugi radny PiS zarabia pieniądze, o których jemu samemu nawet się nie śniło. Nie da się obronić zarobków w wysokości kilkuset tysięcy zł rocznie, gdy zarobki większości Polaków nie przekraczają rocznie 70 tys. zł. Czyli: znowu kradną! Tyle że inni.

 

Tak, PiS się chwieje i potyka, czasem spada w dół, czasem się podnosi, ale wydaje się, że coraz bliżej jesteśmy chwili, gdy masa krytyczna zostanie przekroczona. Kiedy znów, jak w 2007 r., wstyd będzie się przyznać, że się popiera PiS. Wpływ na to miał ciąg fatalnych decyzji – drobnych, ale mocno rezonujących wizerunkowo, jak choćby zamknięcie Sejmu; szereg kompletnie niepotrzebnych, aroganckich, pyszałkowatych wypowiedzi polityków wcale nie z pierwszego szeregu; otwieranie wielu frontów wojny ze społeczeństwem jednocześnie; a do tego – znienawidzone przez Polaków gromadzenie ogromnej kasy dla siebie… Nie pomógł na razie nawet silnie populistyczny pomysł prezesa Kaczyńskiego, by obniżyć wynagrodzenia posłom, samorządowcom oraz kierownictwu spółek państwowych. Na razie przegłosowano tylko obniżkę wynagrodzeń poselskich – a w całej sprawie wszak nie o to chodziło. Nic dziwnego, że pomysł nie działa pozytywnie wizerunkowo dla PiS-u.

PiS na własnej skórze doświadcza teraz tego, co zna również Platforma: jak istotną rolę w wizerunku politycznym odgrywają sytuacje o politycznie niewielkim znaczeniu, za to budzące duże emocje. Oraz – jak trudno jest kontrolować własnych polityków, ministrów, radnych. Ich aroganckie zachowania, drobne na pozór wpadki są jak niewielkie dziury w żwirowej drodze – jeśli się ich nie zauważy, można się na nich wywrócić, a nawet złamać nogę. Zwłaszcza, gdy piechur jest mocno osłabiony ciosami otrzymanymi w sam środek korpusu.

 

PiS powoli traci. Zyskiwać zaczęła wreszcie opozycja, widać to w sondażach.  Osobiście jednak najbardziej obawiam się tego, że na ostatnich latach najbardziej stracimy my wszyscy. Coraz więcej Polaków radzi sobie z narastającym poczuciem zawodu wobec polityków ucieczką od tej przestrzeni aktywności. Czują się oszukani i bezradni. Nie wiedzą, co mogliby zrobić, by to zmienić. Nie przekonuje ich ani narracja PiS-u, ani – bardzo często – narracja opozycji. Jakie to może mieć skutki społeczne? Po pierwsze – obniży frekwencje wyborczą. Może nie w wyborach samorządowych, tu często głosuje się na konkretnych ludzi, których wyborcy znają osobiście. Ale w wyborach parlamentarnych frekwencja zapewne znowu spadnie. Po drugie – brak zaangażowania ludzi w przestrzeń publiczną grozi jej deformacją. Kadry polityczne muszą się wymieniać, muszą wchodzić nowe środowiska i nowi ludzie – by polityka była kreowana zgodnie z realnymi potrzebami zwykłych ludzi, a nie tylko z potrzebami zrutynizowanej (gdy nie będzie naturalnej wymiany) klasy politycznej. To zła społecznie sytuacja dla Polski. Żeby ją naprawić, trzeba by włożyć wiele wysiłku w obudowę wzajemnego zaufania. Tylko – czy to w ogóle możliwe?

 

Fot. TVN 24/ klatka z materiału jednego z operatorów

Na zdjęciu: Posłanka PiS Bernadeta Krynicka, w tle jedna z protestujących matek ze swoim niepełnosprawnym synem, oraz dziennikarze.

Dezinformacja z 10 sekund milczenia Schetyny. Manipulacje w sieci

Widziałeś/-aś w sieci filmik o tym, jak to niby Schetynę „zatkało” i podobno nie umiał podać ani jednego sukcesu swojego rządu? To była jedna z bardziej cynicznych akcji świadomego rozpowszechniania dezinformacji w polskiej przestrzeni publicznej w ostatnich miesiącach. Manipulacja jakby żywcem wyjęta ze słownikowej definicji tego pojęcia. W rolach głównych: Grzegorz Schetyna jako przedmiot manipulacji; oraz manipulatorzy – Paweł Kukiz i TVP Info. Do dezinformacji wystarczyło 10 sekund milczenia Schetyny podczas konferencji.

19 kwietnia lider Platformy Grzegorz Schetyna ma konferencję prasową w Szczecinie. W którymś momencie pytanie zadaje mu dziennikarz lokalnej telewizji internetowej TV Goleniów.  Chce, by Schetyna wymienił kilka sukcesów rządu PO/PSL. Schetyna się zastanawia – przez 10 sekund. Potem odpowiada, dość długo. TV Goleniów montuje fragment nagrania z pytaniem dziennikarza i 10 sekundami milczenia Schetyny, kończąc całość planszą z napisem:” Chcesz poznać odpowiedź? Zapraszamy na www.goleniow.net.pl”. Wrzuca to do Internetu (https://www.youtube.com/watch?v=o6Cf7g-UVuk), jednocześnie zamieszczając też całość nagrania z konferencji (https://www.youtube.com/watch?v=0OYt5YJN0Ag).

 

Pierwszy śmieje się Paweł Kukiz

Nikt, kto obejrzy do końca krótką zajawkę, nie może sądzić, że odpowiedzi nie było – była, tylko żeby ją obejrzeć, trzeba wejść na inną stronę. Potem jednak ktoś przemontowuje filmik: usuwa końcowe plansze i domontowuje fragment z polskiego filmu „Rejs”. Ostatnia zamieszczona w nagraniu fraza z „Rejsu” brzmi: „Pytania są tendencyjne!”. Nagranie w tej wersji zamieszcza na swoim profilu internetowym Paweł Kukiz – robi to 20 kwietnia o godz. 7.57 rano.

dezinfo_schetyna_kukiz1

Nagranie chwyta, ma setki tysięcy wyświetleń i tysiące udostępnień. Wszyscy padają ze śmiechu, że „Schetynę zatkało” i nie potrafił wymienić ani jednego sukcesu rządu PO/PSL.  Tego samego dnia film pojawia się w sieci w jeszcze jednej wersji – 20 sekund nagrania, bez planszy TV Goleniów i bez fragmentów z „Rejsu”. Tę wersję oraz wersję Pawła Kukiza zaczynają rozpowszechniać w sieci nie tylko zwykli użytkownicy, ale też prawicowe portale: Niezależna.pl, Wprawo.pl, Wmeritum.pl, TelewizjaRepublika.pl, Dorzeczy.pl. Informują co prawda, że Schetyna ostatecznie „powiedział parę zdań”, ale „w pamięci pozostaje pierwsza reakcja Schetyny” (Dorzeczy.pl).

Do portali dołączają kolejni politycy, np. w piątek o godz. 9.21 nagranie publikuje na swoim profilu poseł Patryk Jaki. Pisze przy tym o znokautowaniu opozycji przez dziennikarza TV Goleniów.

dezinfo_schetyna_jaki

Żadne z mediów nie zamieszcza linku do pełnego nagrania konferencji, które cały czas jest dostępne na stronie internetowej lokalnej telewizji – ba, nikt nawet o nim nie wspomina! Bańki informacyjne (czyli ograniczenie kontaktów w mediach społecznościowych do własnego środowiska) sprawiają, że przez długi czas nikt z opozycji nie odnosi się do nagrania, może więc ono funkcjonować w sieci bez żadnego dementi.

 

TVP Info: Grzegorz Schetyna zaniemówił

W sobotę, 21 kwietnia 2018 r. ok. godz. 14.30 20-sekundowy film udostępnia na Twitterze TVP Info. To moment, w którym nagranie wychodzi z prawicowej bańki informacyjnej i dociera do obozu antyPiS. Dwie godziny później jako pierwsze z antyPiS-owskiej przestrzeni konto @Polskawruinie1 upublicznia pod tweetem TVP link do pełnego nagrania z konferencji.

dezinfo_schetyna1

To przełom. Zaczyna się dementowanie, zestawiane są dwa nagrania – opublikowane przez TVP Info oraz całościowe. W komentarzach pojawiają się stwierdzenia, że to manipulacja. Jednak TVP Info jeszcze przez wiele godzin ma tę wiadomość na pierwszym miejscu swojego timeline`a – tweet został przypięty, tzn. oznaczono go tak, by był widoczny jako pierwszy dla każdego, kto wejdzie na konto TVP. To skuteczny sposób promowania treści.

Czy TVP Info albo Paweł Kukiz mogli manipulować przekazem w sposób nieświadomy? Trudno uwierzyć, by osoby doświadczone medialnie nie miały świadomości, że nagranie jest tylko fragmentem większej całości. A jeśli miały, to dezinformację zamieszczono celowo i świadomie ją rozpowszechniano, wiedząc, że prawda o konferencji jest zupełnie inna: Schetyna odpowiedział na pytanie.

 

Dezinformacje? To będzie ich czas w Polsce. Niestety.

Obserwowanie mediów społecznościowych w Polsce każe przypuszczać, że dezinformacje będą coraz częściej wykorzystywane do walki politycznej. Są skuteczne i trudne do zdementowania. Niestety, powstają już aplikacje, dzięki którym w prosty sposób można będzie nie tylko wycinać fragmenty nagrań, ale też podkładać głos pod nagranie tak, by odbiorcy nie wiedzieli o zmianie ścieżki dźwiękowej. W sieci popularny jest film obrazujący to zjawisko: jeden z amerykańskich aktorów podkłada głos pod nagranie wypowiedzi prezydenta Obamy. Robi to w taki sposób, że odbiorca nie ma szans, by zorientować się w manipulacji.

Kiedy tego typu aplikacje upowszechnią się i staną się jeszcze prostsze w obsłudze, możemy spodziewać się ich wykorzystania w polskiej polityce. Niestety, dziś nie ma narzędzia, które pozwoliłoby w prosty sposób ujawnić, iż tego typu nagranie jest fałszywe. Wydaje się, że w przestrzeni publicznej jedyną możliwą obroną będzie prezentowanie prawdziwego nagrania oraz wytaczanie procesów sądowych. Chyba nic poza nieuchronnością kary nie ochroni nas przed tego typu oszustwami.

 

Fragment tekstu opublikowanego także na portalu OKO Press.

Narodowcy werbują. Kto zwycięży w walce prawicowych radykałów?

Prawica werbuje. Mocno, intensywnie i wielostronnie. W Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe radykalnej prawicy. Kto będzie skuteczniejszy w gromadzeniu wokół siebie zwolenników i sprawniejszy w budowaniu struktur terenowych – ten wygra najgorętszą obecnie walkę polityczną w Polsce. I choć umyka ona większości mainstreamowych mediów, jej rozstrzygnięcie będzie istotne dla dalszej sytuacji w kraju.

Dziś w Polsce działa sześć istotnych środowisk prawicowych, które konkurują między sobą o głosy narodowców. Są to: Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska; drużyny A, czyli środowisko skupione wokół Adama Andruszkiewicza; Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego; Ruch 11 Listopada z liderem Marianem Kowalskim; ONR oraz Falanga. Całości obrazu dopełniają dwie nieco inaczej sformatowane grupy: zwolennicy partii „Wolność” Janusza Korwina-Mikke, którzy identyfikują się jako społeczni narodowcy i zwolennicy wolnego rynku; oraz środowisko skupione wokół Radia Maryja, które dziś promuje przede wszystkim Antoniego Macierewicza.

Nie każdej z tych grup zależy na wejściu do głównego nurtu polityki. Najważniejsi liderzy walczą jednak ze sobą coraz intensywniej. Widać to zarówno w sieci, jak i w świecie rzeczywistym: w Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe prawicy. Narodowcy doskonale wiedzą, że właśnie teraz mają swój wielki moment w Polsce i albo go wykorzystają, albo szansa przepadnie. Wielki moment to z jednej strony efekt polityki PiS, który zalegalizował obecność nacjonalistów w oficjalnej przestrzeni publicznej i wspiera ich aktywność, a z drugiej – ogólnoeuropejski trend, obserwowany w wielu państwach: w całej Europie rośnie liczba osób o skrajnie narodowych poglądach. Ale w przeciwieństwie do Niemiec, Włoch, Grecji, Francji, Węgier, Ukrainy czy Szwecji, w Polsce nadal nie ma wiodącego narodowego ugrupowania, które stanowiłoby realną siłę polityczną. Właśnie o to, kto je stworzy, toczy się dziś walka. Jej rozstrzygnięcie poznamy dopiero w następnym roku, bo nie rozegra się ona podczas wyborów samorządowych, tylko podczas wyborów parlamentarnych. Jesienią niektóre z radykalnych środowisk będą próbowały utworzyć własne komitety lub wystartować do samorządów w porozumieniu z innymi ugrupowaniami (najczęściej z PiS-em, spodziewajmy się więc narodowców na PiS-owskich listach kandydatów), ale będzie raczej strategia na przeczekanie. Wielka bitwa to plan na 2019 rok.

 

Podzieleni narodowcy

Kto ma największe szanse na stworzenie polskiej wersji AfD (Alternative für Deutschland – Alternatywa dla Niemiec, radykalna narodowa partia niemiecka)?  Przyjrzyjmy się kolejno polskim radykałom.

Ruchem o najdłuższej tradycji jest Ruch Narodowy, działający razem z Młodzieżą Wszechpolską. RN ma swego przedstawiciela w Sejmie. Jego prezes, Robert Winnicki, wszedł do parlamentu w 2015 r. z list Kukiz`15, potem zrezygnował ze współpracy z Kukizem i dziś jest posłem niezrzeszonym. Drugim liderem RN jest Krzysztof Bosak (poza Sejmem). Ruch ma średnie poparcie w sieci – jego fanpage na Facebooku może pochwalić się zaledwie 16 tys. fanów, na Twitterze ma niewiele więcej, bo 18 tys. followersów. Liderzy mają silniejsze wpływy, jeśli oceniać to na podstawie danych z social media – Winnicki ma 51 tys. fanów, a Bosak – 79 tys. Przez jakiś czas Ruch Narodowy był jednak mało aktywny, a liderzy niezbyt widoczni. Wykorzystał to poseł Adam Andruszkiewicz, były lider Młodzieży Wszechpolskiej, który tak jak Winnicki dostał się do Sejmu z list Kukiz`15, też odszedł z klubu, ale nie dołączył do Winnickiego, tylko wszedł do koła Wolni i Solidarni – ugrupowania, któremu lideruje Kornel Morawiecki. Andruszkiewicz zaczął budować własną popularność i odrębne środowisko.

Być może właśnie jego aktywność pobudziła RN do działania. Liderzy Ruchu Narodowego w ramach trwającej od marca akcji #NarodowaMobilizacja spotykają się ze swymi zwolennikami w całej Polsce i tworzą nowe struktury regionalne. Natomiast poseł Andruszkiewicz buduje – na razie głównie w sieci – Drużyny A (czyli, jak jednoznacznie poinformowano w opisie grupy na Facebooku, drużyny, które popierają działalność posła). Zgromadził w nich 25 tys. sieciowych zwolenników, a on sam ma 180 tys. fanów na Facebooku (jeden z najwyższych wyników wśród polskich polityków). Jednak tak duża liczba kont popierających go w sieci nie musi przekładać się na poparcie w świecie realnym, dlatego trudno ocenić, jak liczne środowisko rzeczywiście ma wokół siebie Andruszkiewicz. Wiadomo, że na spotkania zarówno Ruchu Narodowego, jak i młodego posła WiS, przychodzi zazwyczaj (niezależnie od miejscowości) ok. 100 osób – a to, jak na spotkania polityczne, naprawdę dobry wynik.

 

Czy Drużyny A dołączą do PiS?

Andruszkiewicz od marca zapowiada, że wkrótce powstanie nowy projekt, który ponad podziałami politycznymi będzie budować polskie środowisko patriotyczne. Jego inauguracja miała się odbyć w kwietniu, teraz przełożono ją na maj. Natomiast w swoim okręgu wyborczym, w Białymstoku młody poseł wystąpił niedawno na konferencji prasowej jako członek ugrupowania Wolni i Solidarni (chyba po raz pierwszy od momentu zmiany barw klubowych) i poinformował, że członkowie WiS wystartują w do sejmiku województwa podlaskiego z list PiS-u. Świadczyłoby to o przybliżaniu się albo WiS, albo przynajmniej Andruszkiewicza, do partii rządzącej. Jednak WiS prowadzi dziś własną akcję rekrutacyjną i buduje odrębne struktury, można więc przypuszczać, że to Andruszkiewicz coraz intensywniej myśli o współpracy z PiS-em i wykorzystuje wszystkie posiadane narzędzia, by poprawić swoją pozycję negocjacyjną w rozmowach z obozem rządowym. Jego fani zgromadzeni w Facebookowych Drużynach A też mogą być używani jako karta przetargowa – są bowiem (wirtualnym) dowodem na poziom poparcia Andruszkiewicza.

Nie ma dziś w Polsce żadnych danych, które dawałyby choćby ogólne pojęcie, ilu Polaków uważa się za narodowców. To problem m.in. dla rządzących – PiS nie wie, jaka liczba wyborców może przesunąć się z ich elektoratu do grupy zwolenników ewentualnego nowego ugrupowania prawicowego. Dlatego na wszelki wypadek będzie próbował temu zapobiec i porozumieć się z najbardziej wpływowymi radykałami. Czy skorzysta na tym Andruszkiewicz?

Z mojej analizy kont, wspierających Andruszkiewicza w mediach społecznościowych, wynika, że młody poseł nie jest politycznie osamotniony. Te same konta propagują także niewielką grupę parlamentarzystów PiS-u: Patryka Jakiego, Antoniego Macierewicza, Krystynę Pawłowicz i Annę Sobecką. To może wskazywać na powiązania byłego lidera Młodzieży Wszechpolskiej ze środowiskiem polityków skupionych wokół Ojca Rydzyka i Radia Maryja, oraz być dowodem, iż właśnie ta grupa jest zainteresowana utworzeniem nowego stowarzyszenia patriotycznego. Ponieważ jednak dziś są to parlamentarzyści należący do PiS, na ich decyzje wpływ będzie miała sytuacja wewnątrz partii. A Jarosław Kaczyński nie będzie mógł pozwolić sobie na utratę elektoratu radykalnego. Będzie więc starał się przyciągnąć do PiS-u nie tylko obrażonego Antoniego Macierewicza, ale też młodego Andruszkiewicza, z nadzieją, że jego środowisko nie jest tylko zbiorem fake`owych kont w mediach społecznościowych, lecz rzeczywistą wyborczą siłą. Porozumienie w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych do sejmiku woj. podlaskiego może być pierwszym krokiem w tym kierunku.

 

„Jedyna antykomunistyczna biblijna partia w RP”

Macierewicz ma jednak gotowy nie tylko plan B, ale i plan C – jego zwolennicy gromadzą się bowiem również w kolejnym prawicowym środowisku. To Ruch 11 Listopada, któremu lideruje Marian Kowalski, powszechnie znany głównie dlatego, że kandydował na prezydenta RP podczas ostatnich wyborów. Teraz stara się zbudować własne ugrupowanie, a misją tą dzieli się z pastorem Pawłem Chojeckim, twórcą niezależnej wspólnoty chrześcijańskiej „Kościół Nowego Przymierza” z Lublina. Na grafikach promujących ruch panowie występują z Biblią (Chojecki) i bronią palną (Kowalski), bo to ich główne postulaty: życie zgodnie z biblijnymi nakazami oraz powszechny dostęp do broni palnej. Jak łączą oba postulaty w całość, nie widząc w tym wewnętrznej sprzeczności, nie bardzo wiadomo, promują się jednak intensywnie w całej Polsce – Kowalski jeździ po kraju, spotykając się ze swymi sympatykami. Mamy więc kolejną akcję werbunkową w tej części polskiej sceny politycznej. Ruch 11 Listopada to jednak znacznie mniejsze środowisko niż opisane wcześniej – na FB ma tylko 6 tys. fanów. Organizuje za to bardzo wyraziste, także antyrządowe akcje: hasło jednej z nich brzmiało: „Morawiecki do dymisji, Macierewicz na premiera”. Druga to petycja do prezydenta USA Donalda Trumpa, umieszczona na oficjalnej stronie Białego Domu (https://petitions.whitehouse.gov/) – w sprawie uruchomienia międzynarodowego śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Udało się zebrać pod nią 30 tys. podpisów, po czym z nieznanych powodów 23 kwietnia Biały Dom… usunął petycję.

Niezależnie od tego typu problemów Macierewicz jest przez aktywistów Ruchu 11 Listopada regularnie zapraszany do współpracy, były minister obrony ma tu swoje silne zaplecze (kolejne, po Radiu Maryja i środowisku skupionym wokół posła Andruszkiewicza).

 

Mężczyźni, którzy kochają „Wolność”

Jedynym  konserwatywno-prawicowym ugrupowaniem regularnie badanym w sondażach jest  partia Wolność Janusza Korwina-Mikke. Ma ona jednego posła w Sejmie (Jacek Wilk) i dwóch eurodeputowanych. Analizowałam szczegółowo, czy jej elektorat (szacowany dziś w sondażach na 2-4 proc.) pokrywa się z innymi środowiskami narodowymi. Okazuje się, że nie – to rozbieżne grupy, w zasadzie nie mające części wspólnych. I choć poglądy narodowe obie grupy mają podobne, to prezentują zupełnie inne podejście nie tylko do gospodarki, ale też w ogóle do polityki. Ciekawe jest porównywanie ich dyskusji w social media. Komentujący na profilach Ruchu Narodowego, Andruszkiewicza czy Ruchu 11 Listopada to ludzie, których można by określić jako osoby motywowane ideologicznie. Ich obraz świata jest często zbudowany w oparciu o mity polityczne, które serwują im liderzy oraz narodowe media. Są to mity wyznaczane przez takie frazy i pojęcia jak: Żołnierze Wyklęci, reparacje wojenne, Żydzi niszczący świat, rząd Morawieckiego kapitulujący przed Żydami, Platforma = złodzieje,  politycy do więzienia, urzędnicy są źli itp. Większość dyskusji polega na rozwijaniu tych podstawowych haseł, często można też znaleźć posty będące swoistym „wyznaniem wiary”, czyli bezwarunkowym wyrażaniem poparcia i uznania dla lidera.

Zupełnie inaczej wygląda to wśród sympatyków partii Wolność. Tu dyskusje nie mają charakteru wyznawczego ani ideologicznego. Z zaskoczeniem czytałam komentarze, w których wymieniano się rzeczowymi argumentami – nawet gdy pojawiały się sformułowania „hasłowo-ideologiczne”, rozwijane były merytorycznie, a nie w formie „wyznania wiary”. Kolejna cecha charakterystyczna tej grupy to silna męska dominacja. Zobrazuję to liczbowo: na 100 lajków pod postem tylko 9 to lajki kobiet; pod kolejnym: na 45 reakcji – dwie to reakcje kobiet. W innych środowiskach narodowych aktywność kobiet jest większa – choć tam również przeważają mężczyźni. Najwięcej pań reaguje pod postami posła Andruszkiewicza.

 

ONR nie chce startować w wyborach

Najbardziej skrajne środowiska to ONR i Falanga (grupa wyprowadzona kilka lat temu z mazowieckiego ONR-u przez Bartosza Bekiera). ONR po zablokowaniu na Facebooku przeniósł się na Twitter, ma tam ok. 11 tys. followersów. Wydaje się, że obecnie to środowisko nie jest zainteresowane wchodzeniem do głównego nurtu politycznego. W nowej deklaracji ideowej, przyjętej przez ONR rok temu, zapisano postulat ograniczenia roli partii politycznych „jako instytucji szkodliwych dla narodu”, zaś w niedawnym wywiadzie dla „Dziennika Narodowego” Kierownik Główny ONR Aleksander Krejckant  podkreślał, że ONR odrzuca demokrację liberalną i uznaje ją za jedną z form totalitaryzmu. Jasno stwierdził też, że będzie odradzał Radzie Głównej ONR udział w wyborach, m.in. dlatego, że nie ma w Polsce jednolitego ugrupowania, które reprezentowałoby całe polskie środowisko nacjonalistyczne.

Jeśli można znaleźć jeszcze większych radykałów niż ONR, to zapewne będzie to Falanga – grupa kierowana przez Bartosza Bekiera, byłego szefa mazowieckiego ONR-u, opisanego ostatnio dość dokładnie przez „Krytykę Polityczną”. Falanga utrzymuje chyba najsilniejsze kontakty międzynarodowe z nacjonalistami w Europie i na świecie, promuje też ideę euroazjatyzmu Aleksandra Dugina, wg której winę za całe zło na świecie ponosi „zachodni liberalizm”, zaś nowa ideologia powinna mieć swoje centrum w Moskwie. Na szczęście Falanaga jest dziś niewielkim środowiskiem, skupionym wokół portalu informacyjnego Xportal.pl, i nie ma możliwości silnego oddziaływania politycznego w Polsce.

Realna walka o przyszłą władzę toczy się dziś między Ruchem Narodowym a środowiskiem kreowanym przez posła Adama Andruszkiewicza i wspieranym przez grupę posłów PiS. Jakąś rolę w tej przestrzeni odgrywa też Antoni Macierewicz. Reszta nacjonalistycznych grup jest za mała, by myśleć o stworzeniu silnego ugrupowania i konsolidacji narodowców. Czy wchłonie je PiS? Niektóre na pewno. A jeśli nawet nie dojdzie do wchłonięcia, to grupy te będą skazane na intensywną współpracę z PiS-em lub z nowym prawicowym ugrupowaniem. Główne pytanie dzisiaj dotyczy jednak rozstrzygnięcia bitwy między Andruszkiewiczem a Winnickim i Bosakiem. Jeśli Andruszkiewicz zdecyduje się na współpracę z PiS-em, na nacjonalistycznym placu boju zostanie Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska. I to oni będą próbowali stworzyć polski odpowiednik niemieckiej AfD. Jeśli natomiast Andruszkiewicz i wspierający go parlamentarzyści stworzą własną organizację, dostępne nam dziś dane pokazują, że będą największym środowiskiem narodowym w Polsce. Gdyby do tego zyskali wsparcie Radia Maryja – mielibyśmy nowy, silny byt polityczny w Polsce.  Taka sytuacja byłaby skrajnie niekorzystna dla PiS-u, a jednocześnie równie mocno niekorzystna dla opozycji. Stare partie musiałyby znaleźć dla siebie nowe miejsca na scenie politycznej, by zachować równowagę.

 

 Tekst opublikowany także na portalu OKO Press.

Kwietniowe boty na polskim Twitterze. Chińczycy nas obserwują?

Tysiące nowych botowych kont pojawiło się na polskim Twitterze w kwietniu 2018 r. Co ciekawe, wiele z nich rozpoznawanych jest przez TT jako konta chińskie. Chińczycy nas obserwują? Raczej nie. Po prostu ktoś, kto tworzy te boty, używa chińskiego języka, być może także lokalizowanych w Chinach numerów IP.

Kwietniowe boty obserwują wielu polskich polityków i publicystów – od prawej do lewej strony sceny politycznej.  Są nieaktywne, anonimowe, najczęściej nie mają żadnych zdjęć profilowych. Te zagraniczne z reguły mają cyfry w nazwach użytkowników (łączone z literami), żadnych nazwisk, brak imion. Większość identyfikowana jest jako konta posługujące się językiem chińskim lub brytyjskim (choć znalazłam konto obserwujące Donalda Tuska, które posługuje się językiem… farsi). Zauważą je na swoich profilach zarówno Grzegorz Schetyna, Donald Tusk, Radosław Sikorski, Paweł Graś i Roman Giertych, jak i prezydent Andrzej Duda, Zbigniew Ziobro, Beata Szydło czy Paweł Kukiz – oczywiście w różnej ilości.

Tak wyglądają nowi followersi na koncie Grzegorza Schetyny:

nowi_schetyna1

Takich znajdziemy u Donalda Tuska:

nowi_tusk1

Do tej samej grupy należą followersi Jarosława Kurskiego:

nowi_jaroslawkurski

 

Chińskie boty obserwują również m.in. Elizę Michalik, Michała Majewskiego, Tomasza Lisa, Cezarego Gmyza, Dawida Wildsteina, Jacka Kurskiego.

Ile ich jest? Z wstępnych danych wynika, że w kwietniu pojawiło się ich ok. 4 tysiące. Jak na polskiego Twittera to niezbyt dużo, z tym że ich napływ wciąż trwa, liczby więc zmieniają się każdego dnia. Poza polskimi politykami boty obserwują zagraniczne konta komercyjne, celebryckie, związane z rozrywką i sportem, nie interesują się natomiast politykami zagranicznymi. Poza kontami anglo- i chińskojęzycznymi zdarzają się również konta rosyjskie – ale jest ich niewiele. Ze względu na brak aktywności trudno dziś powiedzieć, w jakim celu ktoś tworzy tę farmę zagranicznych botów oraz kto to robi.

Druga grupa to również anonimowe boty, ale polskie. Te są znacznie bardziej zróżnicowane regionalnie i wydają się rzeczywiście być elementem jakichś przygotowań do kampanii samorządowej. Obserwują czołówkę polskich polityków (Tusk, Duda, Sikorski, Szydło), ale poza tym także działaczy obu obozów politycznych, tyle że związanych z konkretnymi województwami i miastami (m.in. Wrocław czy Łódź).

Tak wygląda część nowych followersów prezydent Łodzi Hanny Zdanowicz:

nowi_zdanowska1

Osoby odpowiadające za zakładanie tych kont mają najwyraźniej nieźle zrobiony research regionalny, bo do grona obserwowanych włączają nie tylko znanych polityków, ale też osoby istotne regionalne, np. niektórych radnych miejskich. W polu  zainteresowania znajdują się też Rafał Trzaskowski i Patryk Jaki, politycy związani z wyborami samorządowymi w Warszawie.

Ta grupa botów w nazwach użytkowników częściej ma imiona i nazwiska, choć bywa że w skróconej wersji,  nie zobaczymy natomiast zdjęć profilowych ani  jakiejkolwiek innej aktywności poza obserwowaniem wybranej grupy ludzi. Wydaje się, że tego typu botów jest maksymalnie ok. 2 tys.

Powinniśmy się przyzwyczaić do pojawiania się masowych ilości kont botowych na polskich Twitterze – przez długi czas będzie to zapewne jedna z metod kampanii wyborczej w mediach społecznościowych. Warto pamiętać, że boty służą wyłącznie jako wzmacniacze określonych treści. Ponieważ nie mają siatki prawdziwych obserwujących, aby za ich pomocą zbudować rozległy zasięg jakiegoś posta, trzeba użyć tysięcy kont. Właśnie dlatego farmy botów zawsze są tak liczne – boty spełniają swoją rolę wyłącznie wtedy, gdy jest ich dużo.

W takich zautomatyzowanych kontach najciekawsze jest, kto je zakłada i jakie treści nagłaśnia. Jeśli chodzi o nowo powstałą grupę kont polskich – zapewne stoi za nim jakaś polska agencja marketingowa, pracująca na zlecenie któregoś środowiska. Dużo ciekawiej wyglądają konta identyfikowane dziś jako zagraniczne. Warto obserwować, do czego zostaną wykorzystane. Dopiero wtedy można będzie odpowiedzieć na więcej pytań na ich temat.

Kto buduje radykalną prawicę w Polsce? Zaskakujące związki personalne

Parlamentarzyści: Adam Andruszkiewicz Patryk Jaki, Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka – czy właśnie ta grupa polityków utworzy w kwietniu nowe radykalne ugrupowanie? Potwierdza to analiza polskiego prawicowego internetu. Właśnie ta piątka polityków może liczyć na stałe i wzajemne wsparcie na Facebooku i Twitterze. Ich popularność budują jednak nie tzw. PiS-owskie trolle, tylko zupełnie inna grupa kont, która nie promuje ani prezydenta Dudy, ani premiera Morawieckiego, uwielbia za to radykalnych publicystów i dziennikarzy. Jednocześnie poseł Andruszkiewicz na Facebooku zapowiedział utworzenie – zaraz po Wielkanocy – nowego politycznego ugrupowania „ponad podziałami partyjnymi”, którego celem będzie „wprowadzenie nowego porządku w Polsce”.

Kilka tygodni temu pisałam, że analiza mediów społecznościowych pokazuje, iż elektorat prawicy, do tej pory wspierający PiS, zaczyna się dzielić: na grupę prawicowych radykałów oraz rzeczywistych zwolenników PiS. Ci pierwsi są coraz bardziej niezadowoleni z powolnego, ale systematycznego przesuwania się partii rządzącej w kierunku centrum (tak to wygląda z ich punktu widzenia). Jawnie krytykują rządzących, a każdy tydzień przynosi im dowody na nierealizowanie przez PiS ich postulatów. Zawieszenie prac nad radykalizacją ustawy o aborcji, weto prezydenta ws. ustawy degradacyjnej, słynna ustawa o IPN i wycofanie się z jej stosowania – to tylko kilka najgłośniejszych przykładów ostatnich tygodni.

 

Skrajny radykał – Adam Andruszkiewicz

„PiS jest za miękki” – coraz głośniej niesie się wśród radykalnej prawicy. Jednocześnie ta grupa Polaków nie ma dziś swojej reprezentacji parlamentarnej ani partyjnej. Ruch Narodowy, do tej pory najbardziej rozpoznawalna organizacja nacjonalistyczna w Polsce, od pewnego czasu boryka się z problemami (nie tylko formalnymi – w 2017 r. wykreślono go z ewidencji polskich partii). Chodzi o konkurencję między liderami – Robertem Winnickim, Krzysztofem Bosakiem i Adamem Andruszkiewiczem.

andr1

Ten ostatni to młody (27 lat) poseł pierwszej kadencji, pochodzący z Białegostoku, to były lider Młodzieży Wszechopolskiej, skrajny narodowiec. Mało znany, zasłynął do tej pory wyłącznie z pobierania poselskich pieniędzy za paliwo, choć nie ma prawa jazdy. Do Sejmu wszedł z listy Kukiz`15, ale w lipcu 2017 r. przeszedł do koła Wolni i Solidarni (z Kornelem Morawieckim na czele), jest też prezesem Stowarzyszenia Endecja. Organizacja ta miała gromadzić polskich narodowców, ale z powodu wewnętrznych sporów dziś praktycznie nie funkcjonuje. Jednak Andruszkiewicz, który widzi swoją przyszłość jako lider „młodych polskich patriotów”, znalazł nowy sposób, by osiągnąć cel. Intensywnie buduje swoją markę w mediach społecznościowych, chętnie wypowiada się w programach telewizyjnych. Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać najbardziej radykalnych wypowiedzi w polskiej polityce – niech odsłucha jakikolwiek program z wystąpieniem Andruszkiewicza.

Skrajność postulatów (ostatnio poseł zaproponował np. program „Cela +” adresowany do polityków Platformy Obywatelskiej) gwarantuje mu sporą popularność w sieci – jednak reakcje, jakie zyskuje pod swoimi postami na Facebooku i na Twitterze są tak skrajnie wysokie i nieosiągalne dla innych polskich polityków (niezależnie od opcji), że postanowiłam dokładnie przyjrzeć się jego fanom.

 

O dwóch takich, którzy przegonili Lewandowską

Andruszkiewicz ma na swoim fanpage`u  na Facebooku 178 tys. fanów. To prawie tyle samo co była premier Beata Szydło (178 tys. ),  niewiele mniej niż Donald Tusk (210 tys. ) i Ryszard Petru (235 tys.), znacznie więcej niż Grzegorz Schetyna czy Katarzyna Lubnauer. Wszystkich ich bije jednak na głowę, jeśli chodzi o liczby reakcji pod postami. Andruszkiewicz uzyskuje standardowo od kilku do kilkunastu tysięcy reakcji. Takiego poziomu zaangażowania może mu pozazdrościć nawet prezydent Andrzej Duda – który choć ma aż 651 tys. fanów, uzyskuje średnio 500-800 reakcji. Andruszkiewicz w najnowszym rankingu firmy Sotrender, określającym popularność osób w sieci, znalazł się na 8. miejscu wśród Polaków, których konta notują najwyższą aktywność użytkowników. Tuż za nim uplasował się wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.  Poza Robertem Biedroniem (10. miejsce) i Pawłem Kukizem (14. miejsce) są jedynymi politykami w pierwszej dwudziestce. Wyprzedzili m.in. Annę Lewandowską, niewiele brakuje im do Martyny Wojciechowskiej i Adama Małysza.

andr_raport

To nie przypadek, że w rankingu tak wysoko znaleźli się dwaj bardzo różni (na pierwszy rzut oka)  posłowie. Andruszkiewicz to narodowiec, reprezentujący najpierw Kukiz`15, teraz koło Wolni i Solidarni. Patryk Jaki – partia Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro, klub Prawo i Sprawiedliwość. Jeden to wolny elektron, drugi – wiceminister sprawiedliwości, szef  komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji. A jednak obu polityków sporo łączy. Głównie – plany na przyszłość. I nie są w tych planach osamotnieni.

 

Wąska grupa polityków trzyma się razem

Przeanalizowałam ok. 400 kont na FB i 300 na TT.  Wynik nie był taki, jakiego wiele osób mogłoby się spodziewać. Bo choć odkryłam trochę botów oraz fake`owych kont, kluczowym wnioskiem z analizy wcale nie okazały się rodzaje kont – tylko to, czyje posty rozpowszechniali fani Andruszkiewicza. Bardzo szybko zauważyłam, że ich konta zajmują się głównie udostępnianiem postów tylko kilku polskich polityków (niepowiązanych partyjnie), oraz grupy radykalnych publicystów i działaczy (Ziemkiewicz, Gmyz, Międlar, Jastrzębowski, Dawid Wildstein). Choć na pierwszy rzut oka wszystkie udostępniane treści są związane z PiS-em, po bliższym przyjrzeniu się widać, że bardzo rzadko upowszechniane są tam wpisy prezydenta Andrzeja Dudy, Kancelarii Premiera czy oficjalnego konta PiS. Rzadko pojawiają się też wpisy premiera Morawieckiego. Może więc, skoro Andruszkiewcz należał wcześniej do klubu Kukiz`15, konta te promują Kukizowców? Też nie. Pawła Kukiza nie ma w ogóle, czasami pojawia się poseł Marek Jakubiak – to wszystko. Nie ma również Zbigniewa Ziobro, lidera partii, do której należy Patryk Jaki.

Czyje wpisy są więc udostępniane przez konta popularyzujące posła Andruszkiewicza? To akurat widać wyraźnie. Poza Patrykiem Jakim promowani są jeszcze:  Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka. Na mniejsze wsparcie może liczyć posłanka Anna Kwiecień oraz – na podobnym poziomie – Krzysztof Bosak.

Bardzo często wygląda to tak:

 

 

Wspiera ich przynajmniej kilkanaście tysięcy kont

Sprawdzałam to na kilka sposobów– analizowałam konta zaangażowane w udostępnianie postów Andruszkiewicza, ale też – odrębnie – ministra Jakiego i Antoniego Macierewicza. Zawsze działała ta sama zależność personalna. Proporcjonalnie wygląda to tak:  na 100 kontach na FB udostępniających posty Antoniego Macierewicza w ciągu ostatnich dwóch miesiącach wpisy Andruszkiewicza pojawiły się 47 razy, Pawłowicz – 30 razy, Sobeckiej – 25, Jakiego – 20. Przy czym na tych samych kontach w tym samym czasie premiera Morawieckiego udostępniono 10 razy, prezydenta Dudę  – 3 razy, Beatę Mazurek – 10, Zbigniewa Ziobro – 5. Z innych polityków PiS można znaleźć jeszcze kilku, ale wyłącznie w pojedynczych udostępnieniach. Nie sposób znaleźć natomiast choćby Mariusza Błaszczaka czy Joachima Brudzińskiego, Beatę Szydło odnotowałam zaledwie 4 razy, oficjalne konto PiS – 5. Nie ma tam również posła Dominika Tarczyńskiego, słynnego na Twitterze koordynatora anonimowych kont wspierających PiS, znanych pod hasłem „Druga Zmiana”.

Wniosek jest prosty – analizowaną grupę polityków wspierają zupełnie inne konta. To nie są tzw. PiS-owskie trolle, rozpowszechniające treści rządowe i prezydenckie oraz uderzające w przeciwników PiS. To odrębna grupa użytkowników, którą trzeba dziś oceniać na kilkanaście tysięcy kont na FB, nieco mniej – do ok. 6 tys. kont – na Twitterze. Działają bardzo sprawnie. Obserwowałam na bieżąco m.in. w wielkopiątkowy wieczór, jak rosła liczba reakcji pod tweetem Andruszkiewicza nt. wywiadu Donalda Tuska. Wpis opublikowany o godz. 21:11, 20 minut później miał 78 retweetów i 236 polubień, a godzinę po opublikowaniu – 163 retweety i 548 polubień. To nie jest typowy poziom reakcji na tweet posła spoza głównego nurtu krajowej polityki.

 

Drużyny A: Andruszkiewicz buduje struktury krajowe

Ten fakt trzeba uznać – Andruszkiewicz, Macierewicz, Jaki, Pawłowicz i Sobecka to dziś mocna sieciowa grupa, wspierająca wzajemnie rozpowszechnianie swoich treści (i zapewne korzystająca w tym zakresie z zewnętrznego wsparcia, które może im zapewnić choćby komercyjna agencja marketingowa operująca w sieci fake`owymi kontami). Na tym jednak nie koniec. Andruszkiewicz w tym roku na Facebooku tworzy tzw. Drużyny A – grupy użytkowników FB, których celem jest skupienie przyjaciół i sympatyków jego samego. Zgromadził już ponad 27 tys. zainteresowanych.

andr10

To klasyczne działanie polityczne, w którym łatwo zauważyć cechy tworzenia struktur organizacyjnych w całym kraju – poza główną grupą Drużyny A mają swoje Facebookowe grupy w każdym regionie, a Andruszkiewicz spotyka się z ich członkami nie tylko w sieci, ale też w realu. Na spotkanie w Białymstoku przyszło ponad 100 osób. Sporo, jeśli weźmiemy pod uwagę standardowe zainteresowanie spotkaniami z politykami.

To właśnie na fanpage`u Drużyny A Andruszkiewcz zapowiedział, że po Wielkanocy ogłosi powstanie nowego krajowego stowarzyszenia „patriotycznego”. Ma być „megaprofesjonalne”, zrzeszać patriotów ponad podziałami partyjnymi, tworzyć własne ustawy, szkolić polityczne kadry, a docelowo „wprowadzać zupełnie nowy porządek w Polsce”. Czyli – de facto ma powstać nowa partia, choć ukryta pod formułą pozarządowego stowarzyszenia. Nie miejmy złudzeń – Andruszkiewicz jest prawicowym radykałem; jeśli tworzy stowarzyszenie, to dla skoncentrowania w nim polskiej skrajnej prawicy. Ma być profesjonalnie, politycznie i ponad podziałami partyjnymi. To znaczy wyłącznie tyle, że Andruszkiewicz nie robi tego sam, oraz że dołączą do niego politycy z innych partii, a celem będzie zdobycie władzy („nowy porządek w Polsce”).

Kto wspiera Andruszkiewicza? To już Państwo wiecie, napisałam o tym wyżej.

 

Czy prezes o tym wie?

Istnieje możliwość, że nowe ugrupowanie powstaje za wiedzą PiS. Wtedy oznaczałoby to, że prezes Kaczyński wyczuwając oddalanie się radykalnych wyborców od jego partii zrozumiał, że nowe ugrupowanie radykałów powstanie – i albo będzie działać pod kontrolą PiS, albo bez niej, więc politycznie lepiej zaanimować jego początek. Wówczas misja Macierewicza i Jakiego byłaby de facto misją wewnętrzną, partyjną, a Andruszkiewicz zostałby liderem stowarzyszenia dzięki współpracy z PiS. Tylko po co wtedy tworzyć odrębną grupę kont w mediach społecznościowych, które nie wspierałyby PiS-u, a jedynie radykałów? Mało logiczne i nieekonomiczne.

Istnieje też druga opcja: że ugrupowanie powstaje niezależnie od woli prezesa, a analizowana grupa polityków napędzana jest z jednej strony ambicjami młodych prawicowych wilków (Andruszkiewicza i Jakiego), a z drugiej – frustracją usuniętego z rządu Macierewicza. Wtedy zrozumiała byłaby aktywność niezależnych od PiS-u kont w social media, grających na zupełnie nową organizację. To zaś oznaczałoby rozłam w PiS-e (nawet jeśli na razie niekoniecznie formalny) i podział elektoratu na prawicy. Oraz początek walki narodowców o wejście do parlamentu pod własnym szyldem.

 

Kto lekceważy przeciwników, przegrywa

Czy warto się tym przejmować? Warto. Po pierwsze dlatego, że w Polscy nigdy nie policzono wyborców w o nacjonalistycznym światopoglądzie. Wystarczy 5 proc. głosujących, by narodowcy weszli do parlamentu z własnym ugrupowaniem. Po drugie – skrajne ruchy narodowe zyskują siłę w wielu krajach europejskich. Częściowo to efekt radykalizacji nastrojów, u podłoża której kryje się wiele mechanizmów społecznych i politycznych. Ale z oficjalnych raportów wielu think tanków i instytucji unijnych wynika, że środowiska nacjonalistyczne w wielu państwach wspierane są przez rosyjską propagandę i jest to element rosyjskiej wojny informacyjnej. Koniecznie więc trzeba obserwować, co w tej dziedzinie dzieje się w Polsce. Po trzecie wreszcie – wybory najczęściej przegrywają ci, którzy lekceważą przeciwników. Dziś wielu Polaków macha ręka na nacjonalistów, uważa ich za nic nie znaczącą grupkę trollującą w sieci, która czasem zorganizuje jakąś demonstrację. Równie nieznany jest młody poseł, który usiłuje stać się ich liderem. Bo ilu z Was słyszało do tej pory o pośle Andruszkiewiczu? A jednak to on ma 170 tys. fanów na Facebooku i w zaangażowaniu użytkowników sieci przegonił nie tylko Roberta Biedronia, ale i Annę Lewandowską. A jeśli ma wsparcie Macierewicza i Jakiego, sytuacja robi się poważna. Lekceważenie nowych ruchów w polityce zawsze się mści. Nie wolno popełniać takiego błędu.

 

Tekst opublikowany także na portalu Oko Press

Co wie o Tobie Facebook? Przekonaj się!

Co wie o Tobie Facebook? Więcej niż byś chciał, to akurat jest pewne. Za chwilę podam Ci prosty sposób, jak się tego dowiedzieć. Ale najpierw chcę, żebyś wiedział, z czym przyjdzie Ci się zmierzyć.

Wyobraź sobie, że Twoja placówka pocztowa przechowuje kopię każdego Twojego listu i przesyłki. Pracownicy poczty czytają listy (!) i katalogują je w odpowiednich przegródkach wielkiej szafy z setkami szufladek –  wszystkie są przeznaczone na informacje o Tobie. Są tam nie tylko listy, ale i informacje o przesyłkach, adresy odbiorców, miejsca, z których słałeś wakacyjne widokówki (razem z datami), spis przedmiotów, które wysłałeś babci czy przyjacielowi.  Jednym słowem – możesz tam znaleźć informacje o całej swojej nadawczo-odbiorczej aktywności, łącznie z treścią zaklejonych listów.  Dostęp do tej szafy masz nie Ty, lecz pracownicy placówki. System katalogowania jest przemyślnie urządzony, doskonały do prowadzenia analiz, oceniania, co lubisz, a czego nie, z którym politykiem Ci po drodze, z kim lubisz rozmawiać, z kim się pokłóciłeś, kto do Ciebie napisał, że Cię nienawidzi, a kto, że kocha….

Czujesz dreszczyk emocji? To opowieść prawdziwa, tyle że nie o poczcie (która, w co wierzę, chroni prywatność swoich klientów), ale o Facebooku. Jedyna różnica jest taka, że nikt tego nie robi ręcznie, bo dane gromadzi i analizuje komputer, nie pracownicy. Możesz bardzo szybko przekonać się o prawdziwości tej historii. Wystarczy, że pobierzesz z Facebooka kopię swoich danych. Jest już taka możliwość. Trzeba zalogować się na swoje konto, wejść w  „Uustawienia” i na podstronie „Ogólne” kliknąć w opcję „Pobierz kopię swoich danych”. Po jakimś czasie na maila dostaniesz całe swoje archiwum. Warto to zrobić, warto tę kopię dokładnie obejrzeć. Robi wrażenie. Powiedziałabym – piorunujące.

 

Myślisz, że na Messengerze wysyłasz naprawdę prywatne wiadomości?

Zajmuję się mediami społecznościowymi zawodowo i od dawna mam świadomość, że te usługi są bezpłatne dla użytkowników tylko pozornie. Bo płacimy za nie jedną z najdroższych dziś na świecie walut – swoimi danymi. Znam regulamin FB i wiem, jakie dane pobiera. Ale zobaczenie ich wszystkich razem, skonfrontowanie faktów z moją własną Facebookową rzeczywistością… Uff.

Na początku wygląda to tak:

fb1

Już sam rozmiar pliku robi wrażenie – u mnie 1,4 GB. Po otwarciu okazuje się, że jest tam naprawdę wszystko. Nie wzrusza mnie archiwum wszystkich moich wpisów na FB, a stare zdjęcia sprawiają, że czuję się nieco sentymentalnie.  Ale gdy otwieram pełną listę (ze wszystkich lat użytkowania konta) moich znajomych i widzę, że przy każdym nazwisku widnieje data przyjęcia go do grona znajomych, a przy niektórych – także usunięcia, zablokowania czy wyciszenia, robi mi się nieco mniej sympatycznie. Bo co prawda ja to wszystko wiem, ale – przecież poza mną wie też ktoś jeszcze.  Gdy wchodzę do katalogu „Messenger”, są tam wszystkie wiadomości, jakie kiedykolwiek dostałam i kiedykolwiek napisałam. Każdy emotikon. Każde wyznanie. Każde przekleństwo. Z datą, godziną, czasem też – z lokalizacją. Odkrywam także te wiadomości, które trafiają do katalogu „Inne” i z tego powodu części z nich nigdy nie widziałam. W sumie – pewnie tysiące postów. Tak, wiem, wszyscy w branży social media wiedzą – Messenger przechowuje historię rozmów, więc nic dziwnego, że można je wszystkie zobaczyć w kopii swoich danych. Ale zobaczenie ich wszystkich razem daje natychmiastowy pogląd na to, jak dużo jest tych danych. Jak wiele informacji na swój własny temat przekazujemy Facebookowi. (Ps. Jeśli do tej pory nie zastanawiałeś się nad tym, że FB archiwizuje treść Twoich wiadomości z Meesengera – nie martw się, nie świadczy to źle o poziomie Twojej ogólnej wiedzy Po prostu nie musiałeś się nad tym zastanawiać, a FB – umówmy się – niespecjalnie zależało, byś miał tego głęboką świadomość.)

 

Google i nagrania rozmów telefonicznych

Podobne uczucie towarzyszyło mi, gdy sprawdziłam, co zapisuje na mój temat Google, wykorzystując fakt, że mam konto na Gmailu, na które jestem zalogowana w swoim smartfonie. Wiecie doskonale, że do uruchomienia części funkcjonalności w systemie Android trzeba mieć konto na Gmailu. Google ułatwia nam życie, ale też zbiera dane. Chociażby historię wszystkich odwiedzonych przez nas stron internetowych – doskonałe informacje do targetowania reklam. Warto wiedzieć, że jeśli choć raz wykorzystaliśmy funkcję głosowego wybierania  w swoim telefonie, Google nagrywa również fragmenty naszych rozmów telefonicznych. I gromadzi, gromadzi, gromadzi… Chcesz sam to sprawdzić? Nic prostszego. Wystarczy wejść na stronę history.google.com i zalogować się na swoją pocztę Gmail.  

 

System ochrony danych – niezbędny!

Uważam, że każdy powinien sprawdzić, jakie dane gromadzą o nas ci internetowi giganci. Zwłaszcza powinny to zrobić osoby odpowiadające za stanowienie prawa – na poziomie polskim i europejskim. Bo chyba dopiero zobaczenie na własne oczy ogromu zgromadzonych danych na swój temat pozwoli wielu osobom zrozumieć, jak istotne jest zbudowanie perfekcyjnie działającego systemu ochrony tych danych. Bo problem tak naprawdę nie leży w tym, że Facebook i Google zbierają nasze dane – w sumie wszyscy o tym doskonale wiemy. Problem leży w tym, komu te dane udostępniają i na jakich zasadach. Po rewelacjach dotyczących Cambridge Analytica, która zgromadziła 50 milionów wyników dotyczących setek tysięcy Amerykanów wiadomo, że te dane wychodzą poza FB i jego pracowników. Że analizują je nie tylko Facebookowe czy Googlowskie algorytmy, ale też – właśnie, czyje jeszcze? Kto jeszcze może odczytać nasze niby prywatne wiadomości na Messengerze? Kto ma dostęp do plików z fragmentami naszych telefonicznych rozmów? Mamy prawo to wiedzieć!

Żeby skutecznie domagać się egzekwowanie tego prawa, zrób dziś pierwszy krok. Ściągnij kopię swoich danych z Facebooka. I przeczytaj, co wie o Tobie Facebook. Zajrzyj na stronę Google – i sprawdź, jakie fragmenty Twoich rozmów przechowuje. Świadomość całego mechanizmu to podstawa do tego, by go zmienić.

Ps. Szanowni czytający to eksperci od social media – to nie jest tekst adresowany do Was. Wy oczywiście wiecie wszystko na temat gromadzenia danych przez Facebooka, Google i innych. Wiecie o tym także dlatego, że z tych danych korzystacie – targetując reklamy, personalizując przekazy, tworząc podobne grupy odbiorców do importowanych list klientów, zbierając dane przez reklamy kontaktowe etc. Wiecie więc – i doskonale. Ale zapewniam – nie wszyscy użytkownicy FB o tym wiedzą. Nie wszyscy mają świadomość, jaka jest skala gromadzonych danych oraz jakie dane są gromadzone. A ja uważam, że mają prawo wiedzieć. Nie  po to, by rezygnować z social media, tylko po to, by być ich świadomym użytkownikiem i nie ulegać manipulacji.