Jak wrobiono Platformę w ACTA 2

55 tweetów na minutę o ACTA2 pojawiało się w szczytowym momencie na polskim Twitterze, 12 września. Prawdziwe zainteresowanie sprawą wolności w sieci wykorzystano do akcji politycznej uderzającej w Platformę Obywatelską. Celem było przekonanie Polaków, że europarlamentarzyści PO zagłosowali za cenzurą w internecie, a dotknie ona każdego użytkownika sieci

Kto wprowadził ten jednostronny politycznie przekaz do polskich social mediów? Sprawdziłam to.

Tak naprawdę w Parlamencie Europejskim głosowano 12 września 2018 zgodę na wniosek o przekazanie do dalszych prac projektu dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Teraz będzie negocjowana z każdym z państw członkowskich, w tym z Polską, jeśli więc zawiera nieodpowiednie zapisy, polski rząd ma możliwość wpływu na kształt rozporządzenia.

Na dodatek, wbrew budowanej narracji, przepisy określane jako  ACTA 2 w ogóle nie będą dotyczyć indywidualnych użytkowników (a jedynie potentatów sieci jak Facebook, You Tube czy Twitter), wyłączono spod niego także tzw. linkowanie do artykułów.

Tymczasem PiS forsuje przekaz o poparciu przez PO wprowadzenia cenzury w internecie. „ACTA2 – to właśnie opozycja. Chcieli zamknąć usta w internecie. Europosłowie Platformy Obywatelskiej głosowali za czymś, co dzisiaj nazywa się ACTA2” – mówił na wiecu wyborczym w Sochaczewie premier Mateusz Morawiecki.

Temat sam w sobie jest ważny, wymaga negocjacji i dokładnego ustalania zapisów oraz sprawdzania, w jaki sposób i kogo przepisy będą ograniczać – ale polityczna narracja, którą wokół tego tematu rozkręcono w polskiej sieci, nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi pracami nad rozporządzeniem.

Forsowany w polskiej sieci przekaz najlepiej oddaje tytuł artykułu z 12 września na portalu wpolityka.pl: „ACTA2 przyjęte. Pod pozorem obrony praw autorskich nakłada się knebel na internet”. Tytuł miał niewiele wspólnego z prawdą. Jednak hasła blokowania wolności słowa, choć fałszywe, brzmiały na tyle dobrze, że zbudowano wokół nich polityczną narrację, która bardzo szeroko rozeszła się w mediach społecznościowych.

 

Postanowiłam sprawdzić, kto najbardziej angażował się w jej rozpowszechnianie. Było to o tyle ciekawe, że już pierwsze informacje analityczne, podawane m.in. przez portal „Polityka w sieci”, wskazywały, iż temat cieszy się ogromnym zainteresowaniem właśnie w Polsce, średnio dwa razy mniejszym w innych państwach UE (tam tweetowano głównie z hashtagiem #Article13), choć dyrektywa ma przecież dotyczyć terenu całej Unii.

Kto więc tak bardzo martwił się możliwością wprowadzenia cenzury w internecie przez Platformę? Komu zależało na wykreowaniu jak najbardziej bulwersującego obrazu sytuacji związanej z unijnymi pracami?

Jeden tweet na sekundę

Na początek podstawowe fakty. Głosowanie odbyło się w Parlamencie Europejskim 12 września. 12 i 13 września o ACTA2 w polskiej sieci powstało ponad 89 tys. wzmianek, z czego większość na TT – 47,6 tys., 31 tys. na FB i 8 tys. na You Tube.

Tylko 12 września na TT pojawiło się 25 tys. wzmianek. Szczyt popularności tematu wypadł ok. godz. 17-tej – wtedy w ciągu 60 minut powstało 3290 tweetów odnoszących się do głosowania. Średnio w ciągu minuty generowano 55 nowych tweetów, czyli pojawiały się one prawie co sekundę.

Częstotliwość godna uwagi. Przy czym znacząca większość z nich to były wpisy krytyczne albo bardzo krytyczne nie tylko wobec samego rozporządzenia, ale właśnie wobec PO.

Drugi szczyt popularności to godz. 21-sza, 3 tys. tweetów w ciągu godziny. 13 września temat utrzymywał się cały czas jako bardzo popularny, ale generował już o połowę mniej wzmianek, średnio ok. 1,5 tys. w ciągu 60 minut, ale za to regularnie, od godz. 7 rano do 15 po południu.

Bardzo ciekawe jest zestawienie kont najczęściej tweetujących na ten temat. Mamy tam prawdziwych rekordzistów.

  • Konto @urwis1977 wygenerowało 238 wpisów związanych z ACTA2,
  • konto @za_pis – 215. Dziennie daje to odpowiednio 119 i 107 tweetów.

To i tak tylko niewielka część możliwości tych kont, ponieważ (jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia SocialBearing) @urwis1977 jest w stanie w ciągu jednego dnia wygenerować 1200 tweetów, przy czym 98,9 proc. to retweety, zaś konto @za_pis (dziś działające pod zmienioną nazwą użytkownika @DarekMarcin) – 600 dziennie. Czymże jest więc dla nich 200 wzmianek na jeden temat…

Nie lubią ACTA2, ale kochają… Patryka Jakiego

Najciekawsze okazało się jednak porównanie kont najwięcej tweetujących na temat ACTA z kontami, które w czerwcu 2018 r. najwięcej tweetowały na rzecz kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, a przeciwko kandydatowi KO Rafałowi Trzaskowskiemu.

Okazało się, że biorąc pod uwagę pierwsze 10 kont w rankingu, aż połowa z nich to te same konta! Poza dwoma wymienionymi wymienionymi wcześniej są to:

  • @kozalinka53,
  • @Kgb08Maria
  • @KGrzadzka, funkcjonująca dziś pod nazwą @krystynaWarsaw.

Od miesięcy działają one na rzecz Patryka Jakiego, regularnie rozpowszechniając hashtagi wskazywane przez sztab tego kandydata. Wierne – i stale na służbie.

Czy to są boty? Sytuacja jest zróżnicowana. @DarekMarcin to użytkownik z Sanoka – tak, ze słynnego Sanoka, który podczas rozmaitych akcji sieciowych związanych z Patrykiem Jakim generuje mu zauważalny ruch z tamtego właśnie miasta, nawet gdy akcja dotyczy wyłącznie Warszawy. Na wykresie aktywności jego konta widać, że najczęściej używanym przez niego hashtagiem jest #jaki2018.

Natomiast @kozalinka53 to konto, którego struktura aktywności w pełni odpowiada charakterystyce bota: 100 proc. jego tweetów to retweety, w ciągu 6 dni retweetowało ono 2596 tweetów, czyli średnio 432 dziennie. Tu wśród najczęściej używanych hashtagów mamy #acta2, ale też hashtag z konwencji PiS #dotrzymujemysłowa. Jest również #jaki2018.

Konto @urwis1977 podające w ciągu jednego dnia 1200 tweetów, wśród których 98,9 proc. to retweety, także charakterystyką aktywności odpowiada botowi, ponieważ jednak ma 1,1 proc. innego rodzaju tweetów, jeszcze bardziej odpowiada charakterystyce tzw. cyborgów – kont łączących automatyzację z pojawiającą się czasami aktywnością człowieka. Jego średnia dzienna aktywność to 430 tweety.

Konto @Kgb08Maria ma nieco niższą aktywność – w ostatnim okresie to ok. 330 tweetów dziennie, 94 proc. to retweety, wszystkie udostępniane ze strony internetowej Twittera (konto nie korzysta z aplikacji mobilnych).

I wreszcie @krystynaWarsaw (w zestawieniu narzędzia analitycznego Unamo funkcjonująca pod poprzednią nazwą użytkownika jako @KGrzadzka): analiza jej aktywności z ostatniego czasu wskazuje, że w ciągu 1 dnia wygenerowała 800 tweetów, z czego 88,9 proc. to retweety, wszystkie znowu pochodzą ze strony internetowej, a nie z aplikacji mobilnej.

Boty czy ludzie, którzy klikają po kilkaset tweetów dziennie?

Teoretycznie rzecz biorąc można takie wyniki aktywności osiągnąć bez korzystania ze wsparcia automatycznego, po prostu ręcznie przez cały dzień podając dalej tweety od określonej grupy odbiorców. Kto chce sprawdzić, jak to jest zrobić retweet w ciągu jednego dnia 800 tweetów, niech spróbuje, wrażenia niezapomniane.

Jeśli, o czym od dawna usiłują nas przekonać m.in. sztabowcy Patryka Jakiego, nie są to boty, tylko prawdziwi zaangażowani użytkownicy, odbiorcy tych treści powinni mieć jednak świadomość, że działają oni dokładnie tak jak boty.

Bo rzecz nie w samej automatyzacji, tylko w rodzaju aktywności. Boty służą do (łatwiejszego niż  ręczne) masowego podawania dalej konkretnych treści. Jako oprogramowanie są dużo tańsze niż zatrudnienie ludzi do retweetowania. Oczywiście, można tę samą funkcję pozostawić ludziom, by klikali w kolejne wpisy rozpowszechniając je na swoich kontach – ale ich oddziaływanie w sieci będzie identyczne jak botów.

Ich aktywność ma sprawiać wrażenie, że treści te cieszą się powszechnym zainteresowaniem, a w opisywanym przypadku – że temat ACTA2 generuje masowy, prawdziwy, organiczny ruch w sieci, a przy tym większość zainteresowanych użytkowników sieci tak samo to głosowanie interpretuje.

Tymczasem wśród najaktywniejszych kont tweetujących na ten temat mamy po prostu konta współdziałające ze sztabem Patryka Jakiego, i to od miesięcy. W jakim stopniu można mówić o prawdziwym zainteresowaniu tym tematem w Polsce (bo takie oczywiście było, tyle że nie znamy jego prawdziwego wymiaru), a w jakim stopniu wykreowano temat z powodów ściśle politycznych, korzystnych wyłącznie dla jednej strony polskiej sceny politycznej?

#DrugaZmiana też bardzo aktywna ws. ACTA2

Wśród kont piszących o ACTA2 na Twitterze można zauważyć kolejne bardzo istotne dla rozpoznania źródeł przekazu konta. To @BratWodza oraz @Immanuela_Kant.

Oba należą do grupy określające się hasłem #DrugaZmiana – którą stworzył poseł PiS Dominik Tarczyński, a @Immanuela_Kant jest jej koordynatorem (Tarczyński nazywa ją na TT „panią generał”, a  analiza powiązań Tarczyńskiego zrobiona w czerwcu 2017 r. przez konto @Socialowa_Sowa wykazała ich częste i liczne kontakt y na TT). @BratWodza także identyfikuje się z grupą #DrugaZmiana. Ich obecność wśród kont tweetujących nt. ACTA2 w najgorętszym momencie budowania narracji antyPO oznacza, że #DrugaZmiana aktywnie włączyła się w upowszechnianie tego przekazu. @Immanuela_Kant napisała na ten temat co prawda zaledwie kilka tweetów, ale w jej przypadku wystarczy jeden wpis, by cała grupa wiedziała, że nad tym tematem należy pracować.

@BratWodza zaś wygenerował aż 151 wpisów o ACTA2.  Jak liczna jest #DrugaZmiana? Konto Immanueli obserwuje 12,6 tys. osób, ale oczywiście spora część z nich nie ma nic wspólnego z #DrugaZmiana.  Z dotychczasowych doniesień medialnych i obserwacji polskiego Twittera można by jednak wnioskować, że grupa ta obejmuje kilka tysięcy kont. Wszystkie są bardzo agresywne wobec przeciwników politycznych, bo działają oni z reguły jako polityczni hejterzy.

Konta pracujące na rzecz Patryka Jakiego oraz #DrugaZmiana Tarczyńskiego to obecnie na politycznym TT najbardziej aktywne grupy działające w sposób skoordynowany. W ciągu kilku godzin potrafią wygenerować tysiące wzmianek w zasadzie na każdy wskazany przez „szefów” temat. Taka sytuacja miała miejsce właśnie w przypadku ACTA2. Dwa dni intensywnej aktywności wywołało wrażenie, że temat jest powszechny, budzi bardzo szerokie zainteresowanie, dosłownie każdy o nim mówi, i to na dodatek w ten sam sposób: czyli ACTA2 to cenzura, którą chce wprowadzić Platforma. Teza fałszywa – ale podobno kłamstwo powtórzone 1000 razy staję się prawdą.

Pierwszego dnia zasięg tematu na polskim TT wyniósł 4 mln osób, drugiego dnia – 2,5 mln. Oczywiście swoje zrobiły także duże media – jak wynika z zestawienia najbardziej popularnych tweetów, temat zainteresował przede wszystkim TVP Info, wpolityce.pl oraz Niezalezna.pl.

O ACTA2 oczywiście w politycznym kontekście mówiła także Beata Mazurek, rzeczniczka prasowa Prawa i Sprawiedliwości, tweetowało także oficjalne konto PiS-u,  prawicowi publicyści. Wspólna praca państwowych i prawicowych mediów, wypowiedzi rzeczniczki PiS oraz innych polityków, do tego tysiące wzmianek wygenerowanych przez grupy Jakiego i Tarczyńskiego – sprawiły, że nt. ACTA2 nie liczyły się fakty, tylko liczba powtórzeń przekazu.

Czy to manipulacja? Oczywiście. I co ważne – ten mechanizm wciąż działa.

 

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

PKW walczy z botami i trollami w kampaniach wyborczych!

Internetowe wpisy powstające na zlecenie komitetu wyborczego, czy to wytwarzane przez boty, czy przez ludzi, muszą być podpisane tak, by było wiadomo, kto za nie zapłacił – tak jednoznaczne stanowisko w sprawie kampanii w internecie zajęła Państwowa Komisja Wyborcza. To prawdziwy krok naprzód, zmierzający do uregulowania stosowania narzędzi internetowych w kampaniach wyborczych. Tak naprawdę bowiem dopiero od tego momentu wiadomo, że kampanijne wpisy wytwarzane m.in. przez boty, które nie zostaną oznaczone, są naruszeniem polskiego prawa. To ogromna, systemowa zmiana – choć na pierwszy rzut oka nie zapowiada przełomu.

Od dawna przypuszczaliśmy, że w polskich kampaniach wyborczych były wykorzystywane boty. Od kilkunastu dni znany jest dowód na to, że w kampanii prezydenckiej Andrzej Dudy w 2015 r. boty wygenerowały kilka tysięcy automatycznych wpisów miesięcznie. Tworzono je, by wpływać na wizerunek ówczesnego kandydata na prezydenta i rozpowszechniać treści, które ustalono wcześniej z jego sztabem wyborczym  – należy więc przypuszczać, że treści te były dla niego korzystne. Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy „Gazeta Wyborcza” opublikowała informację o treści umowy podpisanej z komitetem wyborczym Dudy, nie było jasne, czy użycie botów było tylko działaniem nieetycznym, czy też może jednak niezgodnym z prawem.

 

PKW: partie polityczne (…) sięgają po środki nieetyczne, a czasem naruszające prawo

Teraz sytuacja się zmieniła – dzięki  stanowisku Państwowej Komisji Wyborczej. Komisja bowiem w sposób jednoznaczny odniosła się do tego typu praktyk w sieci:

„Agitacja wyborcza prowadzona w Internecie odgrywa coraz większą rolę w kampaniach wyborczych. Partie polityczne, komitety wyborcze, kandydaci i inne podmioty uczestniczące w życiu publicznym sięgają przy tym często po środki powszechnie uznawane za nieetyczne, czasem zaś naruszające prawo. Przepisy ustawy z dnia 5 stycznia 2011 r. – Kodeks wyborczy (Dz. U. z 2018 r. poz. 754, 1000 i 1349) nie regulują w sposób szczegółowy zasad prowadzenia kampanii wyborczej w Internecie, nie oznacza to jednak, że działań tych nie dotyczą ogólne, określone przepisami Kodeksu wyborczego, zasady określające prowadzenie i finansowanie kampanii wyborczej.”

I dalej PKW pisze m.in.:  „Zgodnie z art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego materiały wyborcze powinny zawierać wyraźne oznaczenie komitetu wyborczego, od którego pochodzą. Materiałem wyborczym jest każdy pochodzący od komitetu wyborczego upubliczniony i utrwalony przekaz informacji mający związek z wyborami (art. 109 § 1 Kodeksu wyborczego). (…) Materiałami wyborczymi są zatem m.in. wszelkie przekazy informacji pochodzące od komitetu wyborczego, rozpowszechniane w internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Dotyczy to nie tylko przekazów zamieszczanych np. na stronach internetowych wykorzystywanych przez komitety wyborcze do prowadzenia agitacji wyborczej, lecz także rozpowszechnianych w innej formie, w tym w postaci przekazów zwielokrotnianych na zlecenie komitetu przez osoby lub przez systemy zautomatyzowane. Materiały takie powinny zawierać oznaczenia, o których mowa w art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego”.

Cały komunikat

Co to oznacza w praktyce? Tyle, że każdy płatny post czy tweet pojawiający się w internecie na zlecenie komitetu wyborczego musi – poza swoją główną treścią – zawierać informację, że został opłacony przez konkretny komitet wyborczy. Dotyczy to zarówno wpisów generowanych przez boty, jak i publikowanych przez ludzi. Warunkiem jest „pochodzenie przekazu informacji od komitetu wyborczego” oraz rozpowszechnianych na jego zlecenie.

Oczywiście, technicznie będzie bardzo trudno udowodnić, że wpis spełnia te warunki. Autorzy wpisów czy programiści zarządzający botami, nawet w pełni współpracujący z kandydatami, będą zapewne twierdzić, że żaden komitet niczego im nie zlecał. Po drugie – że tweetują czy piszą na Facebooku za darmo, ze względu na własne przekonania, i nikt im nie może tego zabronić. Nie przypuszczam więc, by mimo powszechności stosowania takich narzędzi nagle ujawniono wiele tego typu spraw. Ale w przypadku pojawienia się dowodów takich praktyk od wczoraj można będzie powoływać się na polskie prawo, co do tej pory wcale nie było oczywiste. Dotychczas mogliśmy mówić co najwyżej o nieetycznym zachowaniu polityków, teraz – o łamaniu prawa. Niezależnie od problemów technicznych wzrósł więc ciężar gatunkowy takiego działania. Zapewne ograniczy to choć trochę zapędy niektórych polityków i firm, ewentualne konsekwencje mogą być bowiem poważniejsze.

 

Komitetom wyborczym nie będzie już do śmiechu

To pierwszy krok. Ważny, bo wyznaczający kierunek myślenia o internetowych narzędziach, wykorzystywanych w sposób niejawny w polskich kampaniach wyborczych. Jest jasne, że na tym wprowadzanie regulacji nie może się zakończyć. Mimo to uważam, że w ciągu roku przeszliśmy długą drogę. Rok temu, w listopadzie, napisałam po raz pierwszy o botach obserwujących polskich polityków. Była to wówczas jedna z pierwszych w Polsce publikacji, wskazujących konkretnie na udział automatycznych kont w polskiej przestrzeni publicznej. Przez ten rok o botach w polskiej polityce mówiło się coraz więcej – ale niekoniecznie z przekonaniem co do ich istnienia i roli. Jeszcze w czerwcu, gdy na Oko.Press opublikowałam artykuł o botach obecnych w kampanii Patryka Jakiego, jego sztab usiłował wyśmiać artykuł, organizując akcję #ToMyBoty, która miała udowodnić, że żadnych botów nie ma, bo wszystkie wpisy to efekt pracy ludzi, a nie automatów. Po komunikacie Państwowej Komisji Wyborczej w takich sytuacjach komitetom wyborczym nie będzie już tak do śmiechu: w przypadku wykrycia przez kogokolwiek nieoznaczonych wpisów generowanych na zlecenie kandydata można będzie udowodnić złamanie prawa.  Dziś obserwuję, że także na poziomie lokalnym coraz więcej dziennikarzy i internautów informuje o użyciu automatów do generowania wpisów politycznych, zwłaszcza w kampaniach wyborczych. Użytkownicy sieci śledzą więc coraz dokładniej zachowania polityków. Trudno oceniać, czy ich ustalenia są prawdziwe – niemniej jednak pokazują duże zainteresowanie tematem. A przecież każde działanie w internecie pozostawia ślad. Może się więc okazać, że znalezienie dowodów na  zlecanie przez jakiś komitet wyborczy tworzenia uzgodnionych z kandydatem wpisów nie będzie wcale takie trudne.

Wielokrotnie przez ten rok informowałam o fermach botów obserwujących polskich polityków. Podkreślałam również, że konieczne jest uregulowanie stosowania nowych narzędzi internetowych w kampanii wyborczej. Moment, w którym Państwowa Komisja Wyborcza oficjalnie zabrała w tej sprawie głos, jest momentem w pewnym stopniu przełomowym – bo pokazuje, że dłużej nie da się na ten temat milczeć.

 

Recepta na manipulacje? Świadomość społeczeństwa

Doświadczenia innych państw pokazują, że tylko otwarte zmierzenie się z problemem manipulacji w internecie pozwala zapobiegać np. oddziaływaniu na decyzje wyborcze przez ośrodki zewnętrzne, w tym przez Rosję. To właśnie świadomość wojny informacyjnej toczącej się w sieci, wiedza o nowoczesnych narzędziach manipulacyjnych oraz o zagrożeniach, jakie może nieść ich wykorzystanie, sprawiły, że zarówno Niemcy, jak i Francja uniknęły bezpośredniego wpływu zewnętrznych ośrodków na wyniki wyborów. Najlepszą receptą okazała się świadomość. Kiedy rosyjski wywiad przed wyborami do niemieckiego Bundestagu hackował podmioty działające na niekorzyść Rosji i próbował na specjalnie stworzonej stronie internetowej upublicznić hakerskie materiały na temat np. Bundestagu, organizacji pozarządowych, parlamentarzystów etc., niemiecki kontrwywiad natychmiast poinformował opinię publiczną, że domenę zarejestrował rosyjski wywiad GRU (Главное Разведывательное Управление) i że będą się na niej pojawiać nielegalnie uzyskane dane. Jego oświadczenie opublikowały wszystkie mainstreamowe media. Niemcy, podobnie jak Francuzi, w dużym stopniu ufają swoim głównym mediom, za to z dystansem pochodzą do tzw. „alternatywnych newsów”. Opisane działanie było więc bardzo proste – ale wyjątkowo skuteczne. Operacja GRU zupełnie się nie udała, inaczej niż w USA, gdzie to właśnie opublikowanie  przez Rosjan wykradzionych i w dużej mierze fałszywych maili związanych z Hillary Clinton miało ogromne znaczenie w procesie wyborczym.

Zaufanie do znanych mediów oraz współpraca największych korporacji medialnych pomogła zapobiec manipulacji w sieci podczas wyborów we Francji. Świadomość może więc mieć kluczowe znaczenie dla wyników wyborów także w Polsce. Wiedząc, że niektóre treści są generowane przez boty czy mówiąc ogólniej – fałszywe konta, że za wpisami mogą stać osoby zainteresowane w sposób niejawny rozpowszechnianiem konkretnych treści, mamy szansę się przed nimi obronić: nie brać ich pod uwagę, piętnować, dystansować się – a przede wszystkim ujawniać ich prawdziwe pochodzenie. I chociaż od decyzji PKW do uwolnienia się od sieciowej manipulacji daleka droga, pierwszy krok na niej został właśnie zrobiony. Mamy jasne stanowisko, do którego możemy się odwoływać: każda agitacja wyborcza, także ta generowana za pomocą fake`owych kont, musi być oznaczona. Jeśli się pojawia bez oznaczenia, narusza prawo.

 

Potrzebujemy otwartej debaty nad kampaniami w internecie

Zróbmy teraz kolejny krok i zdefiniujmy narzędzia internetowe, używane w wojnie informacyjnej, także tej wewnętrznej, polsko-polskiej. Jest ich dużo. Kluczowe jest wskazanie, których można używać, bo nie budzą wątpliwości etyczno-prawnych, a które – naruszają przepisy. Zmasowane nękanie cyfrowe za pomocą zorganizowanych grup trolli, które wielokrotnie opisywałam na Oko.Press w odniesienie do różnych środowisk, moim zdaniem również powinno podlegać penalizacji – i także w oparciu o już istniejące przepisy, np. o nękaniu. W stanowisku PKW ważne jest bowiem także to, że nie trzeba tworzyć nowego prawa, by uwzględniać nowe narzędzia. Wystarczy poszerzyć definicję niektórych zjawisk i zacząć uwzględniać innego rodzaju dowody. Potrzebujemy szerokiej debaty na ten temat, a stanowisko PKW jest dobrym punktem wyjścia do jej rozpoczęcia. Komisja jest zresztą tego świadoma i sama apeluje o tego typu analizę:

„Państwowa Komisja Wyborcza wyraża opinię, że przepisy określające zasady prowadzenia i finansowania kampanii wyborczej zawarte w Kodeksie wyborczym, a powtórzone za wcześniej obowiązującymi ustawami, pochodzące zatem w większości sprzed kilkunastu lat, nie regulują w sposób wystarczający najnowszych form prowadzenia agitacji wyborczej, w tym agitacji w Internecie i za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej. Kwestie te powinny stać się przedmiotem analizy ustawodawcy, do którego należy dostosowanie obowiązującego prawa do zmieniającej się rzeczywistości.

Państwowa Komisja Wyborcza podkreśla jednocześnie, że w imię zasady równych szans oraz w imię dobrze pojętej kultury politycznej wszystkie podmioty angażujące się w życie polityczne powinny dbać o przejrzystość swoich działań i ich zgodność z zasadami etyki. W ostatnich latach doświadczenia wielu już państw wykazały, że naruszanie tych zasad sprzyja manipulowaniu opiniami wyborców, wprowadza ich w błąd i może prowadzić do niekontrolowanego wpływu różnych sił na przebieg wyborów. Państwowa Komisja Wyborcza apeluje do partii politycznych, komitetów wyborczych, kandydatów i innych uczestniczących w życiu publicznym podmiotów o zachowanie wysokich standardów w ich działaniach, do wyborców zaś o świadome i krytyczne podejście do przedstawianych im w kampanii wyborczej przekazów.”

Czy tym apelem przejmą się politycy?

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

Boty Dudy to nie wszystko. Polityczna manipulacja w sieci jest wszechobecna

Politycy w Polsce używają nie tylko botów. Powszechnie wykorzystywane są też inne internetowe narzędzia, a głównym problemem jest ich niejawność. Nie mamy pojęcia, że ulegamy wpływowi fake’owych kont, kupionych lajków czy automatycznie generowanych wpisów. Potrzebujemy przejrzystości i prawnych regulacji social mediów, by skończyć z manipulowaniem wyborcami.

Dowód na użycie botów, czyli automatycznych kont tworzących wpisy, w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy opublikowały w piątek Gazeta Wyborcza i Radio Zet. Dziennikarze Wojciech Czuchnowski i Mariusz Gierszewski znaleźli w dokumentach Państwowej Komisji Wyborczej załącznik do umowy zawartej przez Komitet Wyborczy  Dudy, w którym zapisano, że firma ma co miesiąc stworzyć tysiąc wątków tematycznych i dokonać 5 tys. wpisów automatycznych, za każdy otrzymując 2 zł. Pod umową znajduje się pieczęć i podpis pełnomocnika finansowego komitetu wyborczego. Umowę zawarto ze spółką ELCHUPACABRA. Jej właścicielami było dwóch asystentów posła PiS Adama Bielana.

Ta informacja wywołała burzę. Adam Bielan stwierdził, że umowa dotyczyła moderowania strony internetowej andrzejduda.pl (taki adres znajduje się w umowie), a nie używania botów, ale jednocześnie zaznaczył, że sam nie brał udziału w kampanii. Rzecznik prezydenta Błażej Spychalski zapewnił, że w kampanii Andrzeja Dudy nie podejmowano żadnych nieetycznych działań, a sam prezydent w sobotę na Twitterze napisał, że informacje medialne nt. botów to „typowy fake news”. Jednak treść opisanego załącznika jest jasna. Wpisy automatyczne nie mogą oznaczać nic więcej jak właśnie użycie botów – bo boty to konta generujące automatyczne reakcje lub komentarze w sieci.

Mamy twardy dowód

Oczywiście, wpisy mogły pojawiać się w różnych miejscach: w określonych mediach społecznościowych, na forach albo np. na stronie andrzejduda.pl. Niezależnie od miejsca 5 tys. wygenerowanych sztucznie komentarzy miesięcznie musiało mieć wpływ na wizerunek kandydata – lub jego przeciwnika, nie wiemy przecież, jaka była treść wpisów.

Nawet gdyby więc przyjąć wyjaśnienia za dobrą monetę i uznać, że wszystkie automatyczne wpisy pojawiały się na witrynie kandydata – także wtedy oddziaływały one na poglądy wyborców, nieświadomych, że czytają opinie nie prawdziwych ludzi, lecz sztucznych kont, i że opinie te zostały przygotowane przez firmę współpracującą ze sztabem wyborczym.

Najistotniejsze nie jest jednak to, gdzie automatyczne wpisy się pojawiały, tylko fakt, że mamy wreszcie twardy – inny niż analiza sieci – dowód na użycie płatnych sztucznych kont w kampanii.

Warto pamiętać, że mówimy o 2015 roku, kiedy to po raz pierwszy na tak dużą skalę w polskiej polityce wykorzystano tego typu narzędzia internetowe. Do ich stosowania przygotowany był sztab Dudy, nie był natomiast – sztab Komorowskiego. Nic nie wiedzieli o nich również wyborcy – i to jest najistotniejsze. O tym, jak wpływają na użytkowników sieci boty, mieliśmy się dowiedzieć dopiero rok później, po ujawnieniu praktyk internetowych w kampanii Trumpa. Dziś nikt nie jest więc w stanie ocenić, w jakim stopniu automaty wpłynęły na wynik polskich wyborów prezydenckich. Wiadomo jednak, że swoją rolę w zniechęcaniu wyborców do Bronisława Komorowskiego odegrało wyśmiewanie jego zachowań, mocno nakręcane właśnie w mediach społecznościowych.

Trolle: milionowe zasięgi w ciągu kilku godzin

Ale konta automatyczne to tylko jedno z kilku używanych narzędzi. Innym są konta trollerskie, zorganizowane w duże grupy, mające swoich koordynatorów. Ich celem jest sianie hejtu i ośmieszanie konkretnych akcji, wpisów czy ludzi. Trolli używał zarówno PiS, jak i PO – do czego przyznała się w 2015 roku premier Ewa Kopacz. Była to wówczas reakcja PO na działania PiS-u w kampanii prezydenckiej. Grupy trollerskie działające po prawej stronie działają jednak do dziś, i są na tyle dobrze zorganizowane, że potrafią w ciągu kilku godzin, przy wsparciu prawicowych portali informacyjnych, wygenerować na Twitterze akcję, która dociera do miliona użytkowników. Jedną z ostatnich była sytuacja, gdy na Twitterze pojawił się filmik z Rafałem Trzaskowskim, kandydatem Koalicji Obywatelskiej (PO i .N) na prezydenta Warszawy, mocującym prowizorycznie szybę do drzwi za pomocą taśmy klejącej. Film był powszechnie obśmiewany, ale po jakimś czasie prawa strona stworzyła hashtag #RobotaRafała – i to właśnie on w ciągu dwóch godzin zdobył milionowy zasięg na Twitterze. W szczycie aktywności tweety z hashtagiem pojawiały się co kilkanaście sekund. To samo działo się w przypadku hashtagu #ACTA2 – prawa strona wykorzystała go do uderzenia w Platformę, w szczytowym momencie tweety pojawiały się z częstotliwością 42 wpisów na minutę.

Czy podczas takich akcji wykorzystywane są boty? Możliwe. Boty służą przede wszystkim do rozpowszechniania określonych treści w sieci. Generują niskie zasięgi (ponieważ zazwyczaj nikt takich kont nie obserwuje albo są to nieliczni użytkownicy), ale za to wysokie liczby reakcji pod postem. A to jest sygnał dla algorytmów obsługujących media społecznościowe, by promować angażujący wpis, pokazując go większej liczbie użytkowników. Boty można wykorzystać również do zamieszczania automatycznych wpisów czy komentarzy. Z reguły są one podobne do siebie, mało finezyjne w treści – ale wpływają już nie tylko na algorytmy, ale też na psychikę czytelników.

Uruchamia się wówczas tzw. zasada społecznego dowodu słuszności, opisana przez znanego włoskiego psychologa Roberta B. Cialdiniego: kiedy nie wiemy, jak się zachować, kierujemy się tym, co robi większość. Dlatego najłatwiej jest nam zareagować na wpis tak samo, jak inni. Im więcej osób uważa jakiś wpis za wartościowy, tym chętniej do nich dołączymy.

A jeśli zobaczymy dużo komentarzy krytycznych, obśmiewających post czy osobę, też chętnie przyjmujemy to samo zdanie, głównie po to, by poczuć się bezpiecznie i komfortowo. Automatycznie generowane, sztuczne wpisy, podobnie jak trolle, mogą w ten sposób wpływać na nasz sposób myślenia np. o konkretnym kandydacie.

500 tweetów dziennie – boty na politycznych usługach

W 2015 roku boty były nowością w polskiej polityce. Dziś są powszechnym narzędziem. Choć polscy politycy twierdzą, że ich nie używają, tak naprawdę korzysta z nich wiele ugrupowań. Niektórzy politycy kupują też komercyjne lajki czy fanów, by poprawić swój wizerunek w mediach społecznościowych. W użyciu są także lajki ukryte, czyli takie, które podnoszą liczbę reakcji pod wpisem, ale same pozostają niewidoczne. To też służy oddziaływaniu na algorytmy.

Przykładem bota opozycyjnego jest konto „Witold Głogowski”. Istnieje przynajmniej siedem kont o nieco różniących się od siebie nazwach, ale założonych na to samo nazwisko.

Konta były aktywne w różnych okresach, obecnie są nieużywane – ale łatwo na przykładzie jednego z nich zaobserwować sposób działania botów. Konto @WitoldOgowski działało – jak wynika z analizy dokonanej za pomocą narzędzia Social Bearing – od 24 września 2017 roku. Jego ostatni tweet pochodzi z 12 listopada 2017. Przez 49 dni konto wygenerowało 26765 tweetów, z czego 99 proc. to były retweety, czyli wpisy podane dalej – to bardzo charakterystyczna struktura dla botów, które nie tworzą własnych treści. Oznacza to, że dziennie ten bot podawał dalej 546 tweetów. Po czym zamilkł i dziś jest to konto nieaktywne.

Z lewej strony znajdują się dane ogólne na temat konta; liczba tweetów na dzień liczona jest tak, jakby konto cały czas było aktywne, choć nie działa od listopada 2017, stąd różnica w danej na wykresie i w artykule; po prawej stronie pokazywana jest struktura części analizowanych tweetów, stąd inne liczby całościowe)

Na rzecz prawej strony działało natomiast choćby konto @AwekWolny, już nieistniejące, które opisywałam w czerwcu w artykule na temat botów aktywnych podczas kampanii prezydenckiej w Warszawie. Było charakterystyczne, bo (jak widać na poniższych screenach) m.in. wielokrotnie publikowało te same treści lub zdjęcia, o treści anty-opozycyjnej oraz korzystnej dla PiS. Dziennie tworzyło w ten sposób średnio 173 tweety.

Inne, wciąż aktywne konto działające na rzecz PiS, nosi nazwę @kozalinka53, istnieje od grudnia 2015 roku, wygenerowało 126531 tweetów, a w ostatnich sześciu dniach – 2596 tweetów, czyli średnio 432 tweety dziennie, i są to same re-tweety, nie ma żadnej własnej aktywności. Teoretycznie jest możliwe, że takie konto obsługuje człowiek, który non stop podaje dalej czyjeś tweety – ale nawet jeśli, to jego wpływ w sieci jest dokładnie taki sam jak automatycznych kont. A przecież chodzi właśnie o oddziaływanie, a nie o to, czy udało się czynność podawania dalej zautomatyzować, czy też wciąż klikaniem zajmuje się człowiek.

Warto przy tym wiedzieć, że zarządzający botami programiści mogą w każdej chwili zrezygnować z automatyzacji konta, a wtedy – np. dla udowodnienia, że wcale nie mamy do czynienia z botem, pojawia się na nim kilka zwyczajnych wpisów. To nie zmienia jednak ogólnego jego zachowania.  Z tego powodu jednak naukowcy zajmujący się botami ostrożnie je opisują, wskazując głównie na charakterystyczną strukturę ich aktywności, poza tym mówią również o cyborgach – czyli kontach łączących aktywność maszyny i człowieka, oraz ogólnie o kontach fake`owych, czyli takich, za którymi nie stoi zwyczajny, nieopłacany użytkownik social media. Są ich miliony.  Jak podawała niedawno Gazeta Wyborcza, wg najnowszych danych na Facebooku istnieje nawet 90 mln fałszywych kont, na Twitterze – do 10 mln. Większość jest wykorzystywana w biznesie, nie w polityce.

Potrzebujemy jawności w korzystaniu z narzędzi internetowych w kampanii

W polskiej sieci jest też wiele uśpionych botów, które obserwują czołówkę polskiej sceny politycznej. Nowe fermy botów pojawiające się co jakiś czas obserwuję od listopada 2017  zarówno u prezydenta Andrzeja Dudy, Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny, jak i Janusza Korwin-Mikkego, innych krajowych polityków czy znanych publicystów. Są wśród nich konta zarówno polskie, jak i zagraniczne (np. ferma chińskich botów z wiosny 2018). W lipcu, gdy Twitter oficjalnie zapowiedział, że usuwa fake’owe konta, w Polsce Jerzy Buzek stracił 2,97 proc. fanów, Andrzej Duda – 0,89 proc., a np. Ryszard Czarnecki – 1,24 proc.

To jednak nie w narzędziach leży główny problem dotyczący polskich kampanii wyborczych. Nowoczesne narzędzia internetowe są i będą używane. Najważniejsze jest, by nie służyły do manipulacji wyborcami.  A to oznacza jawność ich wykorzystania, która powinna być zapisana w Kodeksie Wyborczym. Podczas prac nad kodeksem konieczne będzie ustalenie, które narzędzia są dopuszczalne, a które nie.

  • Czy zgodzimy się jako społeczeństwo na boty, czy też uznamy, że są na tyle nieetyczne, iż nie mogą służyć do przekonywania wyborców?
  • A co z kupowaniem fanów lub lajków?
  • Jeśli jest to dopuszczalne, w jaki sposób my jako użytkownicy social media powinniśmy się o takiej praktyce dowiadywać?
  • Co z sytuacją, gdy reklamę wyborczą finansuje ktoś z zewnątrz, np. z innego państwa – a może się to dziać nawet bez wiedzy osoby reklamowanej?

Taka dyskusja w Polsce się jeszcze nie odbyła, choć pilnie jej potrzebujemy.

 

Artykuł opublikowany na Oko.Press

„Bo Rudej plaskacz w pysk się należał!” Jak rośnie przyzwolenie na przemoc

Nagle się okazało, że zdaniem wielu Polaków przemoc można usprawiedliwić. Wystarczy „zasłużyć”, by uzasadnione było uderzenie drugiego człowieka. Świadczą o tym setki komentarzy na Twitterze i Facebooku – osób solidaryzujących się z Dominiką Arendt-Wittchen, która publicznie spoliczkowała protestującą kobietę. Sprawdzałam, kto stoi za tymi komentarzami

„Zasłużyła na to”, „Należało się jej po prostu,” „Co za odwaga!”, „Brawo dla tej pani, ma więcej honoru i dumy niż całe PO” – to najbardziej typowe komentarze, jakie można przeczytać wśród części użytkowników sieci na temat zajścia, do którego doszło 1 września 2018, podczas obchodów Dnia Weterana w Warszawie.

W ramach protestu przeciwko PiS grupa aktywistów, w tym Magdalena Klim, skandowała hasło „Konstytucja”. Zareagowała na to Dominika Arendt-Wittchen, wówczas pełnomocniczka wojewody dolnośląskiego ds. obchodów 100 rocznicy odzyskania niepodległości, uderzając Magdalenę Klim w policzek.

Arendt-Wittchen podała się później do dymisji, a w rozmowie z Radiem Wrocław wyjaśniła, że jej reakcja była „emocjonalnym gestem wykonanym w proteście przeciwko zagłuszaniu i awanturowaniu się w czasie jednej z najważniejszych uroczystości w kraju”. Ale w sieci zaroiło się od wpisów popierających jej zachowanie.

Sprawdziłam 200 kont

Aby sprawdzić, kto akceptuje spoliczkowanie protestującej, przeanalizowałam komentarze pod dwoma tweetami na ten temat:

  • pod tweetem ministra Joachima Brudzińskiego, który potępił fakt agresji fizycznej, choć podkreślił, że protestująca po raz kolejny zakłócała uroczystości państwowe i była agresywna;

  • oraz pod tweetem z konta @pikus_pol, w którym użytkownik apelował do „prawej strony” o wyrażenie wsparcia dla Dominiki Arendt-Wittchen. W ciągu dwóch dni, do godz. 21.00 we wtorek, tweet ten zdobył 3870 polubień i został 1553 razy podany dalej.

Sprawdzałam również reakcje osób publicznych oraz prawicowych mediów. Przeanalizowałam także konta wyrażające uznanie dla Dominiki Arendt-Wittchen na Facebooku. W sumie – ok. 200 kont.

Czy nie byłoby jakoś znośniej, gdyby to tzw. „ruskie trolle” suflowały usprawiedliwianie przemocy? Niestety, tym razem nie mieliśmy do czynienia z hejterską akcją, wykreowaną przez kogoś koordynującego dużą liczbę kont w mediach społecznościowych.

Nie było nawet wspólnego hashtagu (hashtag #MuremzaDominiką pojawił się w niewielu wpisach na ten temat). Był za to ostry społeczny spór między potępiającymi a popierającymi zachowanie pełnomocniczki, i bardzo silna polaryzacja Polaków wobec tej sytuacji.

 

„Dała w mordę ubeckiej Rudej, bo się od dawna o to prosiła”

Reakcje na fatalne zachowanie pani Arendt-Wittchen można podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy to te wpisy, w których autorzy przekonują, że przemoc fizyczną można usprawiedliwić. Nawet taką jak opisywana: publiczną, jawną, między kobietami, podczas oficjalnej uroczystości. Według wielu komentujących „Rudej” (tak w komentarzach najczęściej określana jest pani Magdalena Klim) ten policzek się po prostu należał, bo od dawna „prowokowała” (tą „prowokacją” miał być fakt udziału w protestach i głośnego wznoszenia okrzyków takich jak „Konstytucja”).

Oto jak komentowano cała sytuację:

  • „należało się jej jak babci emerytura, i to już od dawna”;
  • „to nie było bicie, to było antidotum na głupotę”;
  • „dosyć terroru i bezkarności grupy socjopatów czy frasyniukopodobnych”.
  • „Dostanie w pysk to najlepsze, co spotkało Rudą od dawna. Szkoda, że jeszcze z tyłu nikt jej w dupę nie kopnął” – mema z takim napisem udostępniła pod tweetem Joachima Brudzińskiego jedna z użytkowniczek.

Jej konto było mocno zaangażowane w historię spoliczkowania protestującej, opublikowało i udostępniło kilkanaście tweetów na ten temat. Ta sama użytkowniczka publikowała też m.in. informację o tym, że na policję zgłosił się mężczyzna, który „znieważył” pomnik Lecha Kaczyńskiego.

Przemoc i … Pismo Święte???

Użytkowniczka stwierdziła: „Proponuję rozstrzelać!”, dodając do tego kilka rozbawionych emotikonek. W innym wpisie napisała, że Hanna Gronkiewicz-Waltz „też powinna dostać z liścia. Od wszystkich Warszawiaków po kolei”.

Jednocześnie powoływała się z uznaniem na słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego, popierała akcję #ReparationsForPoland, oraz uczestniczyła w hejcie wobec Roberta Felusia (byłego naczelnego „Faktu”, który podał się do dymisji z powodu tytułu w „Fakcie” dotyczącego Leszka Millera i jego syna), Rafała Trzaskowskiego i w ogóle całej opozycji.

Konto @pikus_pol, które zainaugurowało akcję solidaryzowania się z Dominiką Arendt-Wittchen na Twitterze, także łączy hejt wobec opozycji z katolicyzmem. Przypięty na tym koncie tweet (wpis stale widoczny na początku profilu) to cytat ze znanej piosenki religijnej „Pan jest mocą swojego ludu”.

Na Facebookowym profilu tego samego użytkownika można przeczytać o spoliczkowaniu: „Jeśli osoba bez przerwy wrzeszczy KONSTYTUCJA i nie reaguje na wypowiadane do niej słowa, można domniemywać, że popadła w stan histerii zagrażający jej życiu. Medycyna wówczas zezwala, a nawet zaleca oklepanie pychola chorej w celu otrzeźwienia”. Ten post sąsiaduje z drugim – fragmentem z Pisma Świętego (Ewangelia wg Św. Łukasza), będącym czytaniem w Kościele Katolickim na poniedziałek, 3 września. Tego typu kont – atakujących opozycję, często popierających akcję dotyczącą reparacji wojennych, prezentujących swój katolicyzm i solidaryzujących się z Dominiką Arendt-Wittchen – jest dużo.

„Policzkowanie to część kultury RP szlacheckiej i II RP”

Z komentarzy wyłania się jasny pogląd: dla części Polaków potępienie przemocy jest warunkowe. Ogólnie jest ona zła, ale bywają sytuację, które ją uzasadniają: gdy ktoś „sam się prosi” albo „zasłużył sobie”. Niektóre komentarze wręcz sprowadzały takie działania do  „działań w celu otrzeźwienia” lub usprawiedliwiały je tradycją.

„A pan zna wers z Pisma Świętego/Stary Testament/ – Oko za oko, ząb za ząb” – dyskutował jeden z użytkowników. Inny stwierdzał: „Zawsze policzkowało się chamów, kłamców i złodziei, jak można karać kogoś, kto się odpowiednio zachował?” Kolejni:

„Policzkowanie to część kultury RP szlacheckiej i II RP”; „Ona nie przekroczyła granicy. Tu policzek ma znaczenie klapsa dyscyplinującego niesforne dziecko”.

W podobny sposób wypowiedziała się posłanka PiS Krystyna Pawłowicz, która zwracając się na Twitterze do ministra Brudzińskiego napisała:

Natomiast redaktor naczelna TV Republika Dorota Kania napisała na Twitterze:

W usprawiedliwianie sytuacji włączyły się również niektóre media prawicowe, pojawiło się nawet określenie „patriotyczny liść” na policzek wymierzony protestującej.

Oczywiście nie brakowało też osób, które przypominały spoliczkowanie europosła Michała Boniego przez eurodeputowanego Janusza Korwin-Mikkego – i był to dla nich dowód na właściwe zachowanie zarówno Korwin-Mikkego, jak i obecnie Dominiki Arendt-Wittchen. Fakt, że Korwin-Mikke został za to ukarany przez sąd grzywną, nie zmieniał ich opinii.

Ten przyzwalający na fizyczną agresję sposób myślenia doskonale oddaje jeden z użytkowników Facebooka: „Morda nie szklanka, nie zbije się” – napisał. Czyli – można bić.

„Ten policzek powinien wymierzyć rząd”

Drugi rodzaj wpisów to te, w których komentujący przyznawali, że odczuli ulgę dzięki spoliczkowaniu protestującej. Solidaryzowali się z Dominiką Arendt-Wittchen, bo wyraziła ich własne emocje – w sposób, który oni także chętnie by wykorzystali.

Nie, nie pisały o tym wyłącznie internetowe trolle. Znalazłam wśród komentujących panie na emeryturze, emerytowanego publicystę katolickiego, PR-owca w firmie geodezyjnej, młodych prawników. „Jakże mi ulżyło po tym klapsie” – stwierdziła jedna z użytkowniczek Facebooka.

Na Twitterze można przeczytać: „Ta drobna dziewczyna stanęła w obronie honoru i godności naszych obrońców. Zrobiła to, co należało zrobić wobec tej dziczy.” Kolejny twitterowicz dyskutował z Joachimem Brudzińskim: „Zrobiła to, co powinniście zrobić i co zrobić powinien każdy uczciwy Polak. (…) Zwykli Wasi wyborcy, tacy jak ja, są Waszą niemocą zmęczeni, zaniepokojeni i tracą z każdą chwilą zaufanie.”

Stan emocjonalny „prawej strony” być może najlepiej oddaje ten tweet:

Oczekiwanie na bardziej radykalne reakcje ze strony rządu jest widoczne w wielu wpisach. Podobnie jak czysta nienawiść wobec opozycji parlamentarnej, KOD-u i Obywateli RP.

„To efekt bezczelnego łamania prawa przez bojówkarzy z kodu, przy zupełnej bierności policji, a bierność rozzuchwala” – czytam w kolejnym tweecie. I dalej: „Powinna nie z liścia dostać, a parę kijów na grzbiet”.

O tym, że we wpisach przejawia się rzeczywiście odczuwana nienawiść, piszą sami internauci. Tak to opisał twitterowicz o nicku „Pomarańczowy Aferzysta”:

Zdobył pod tym tweetem 1100 lajków.

„Rudej chamskiej awanturnicy plaskacz w pysk należał się jak psu buda”

Jakie środowiska reprezentują osoby popierające wymierzenie policzka protestującej? To elektorat prawicowy, sytuujący się raczej w radykalnej części wyborców PiS-u. Trzeba zaznaczyć, że część zwolenników PiS-u krytykowała solidaryzowanie się z Dominiką Arendt-Wittchen oraz jej agresywne zachowanie.

Ciekawe było dla mnie jednak przyjrzenie się osobom, które ją popierały. Na wielu analizowanych kontach zauważałam wsparcie dla akcji #ReparationsForPoland, hejtowanie Rafała Trzaskowskiego oraz innych polityków Platformy i Nowoczesnej.

U części widać było poparcie dla PiS-u (choć rzadko dla premiera Mateusza Morawieckiego) oraz dla kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego. Na innych  – poparcie dla Ruchu Narodowego. Kolejne wspierały posła narodowca Adama Andruszkiewicza.

W wyrażanie solidarności z Arendt-Wittchen włączyły się również konta rozpoznające się na Twitterze po hashtagu #DrugaZmiana, który kojarzony jest z posłem PiS Dominikiem Tarczyńskim i grupą osób z nim współdziałających.

Na koncie użytkowniczki @Immanuella, którą poseł Tarczyński na Twitterze potrafi nazywać swoim generałem, pojawił się taki wpis:

Wydaje się, że oburzenie wobec protestującej połączyło wiele różnych prawicowych środowisk. Co więcej – nie było to oburzenie kreowane, lecz prawdziwe. Zaś usprawiedliwianie zachowania pełnomocniczki wojewody przez osoby publicznie znane (posłanka Pawłowicz, dziennikarka Dorota Kania) sprawiło, iż zwykli użytkownicy mediów społecznościowych zrezygnowali z kulturowej poprawności – i z ulgą (!) wyrażali swoje prawdziwe uczucia.

Wyzwolenie jak u Trumpa

W jakimś stopniu przypomina to sytuację, która miała niedawno miejsce w Stanach Zjednoczonych. Podczas kampanii wyborczej Donalda Trumpa jego zwolennicy – jak opisuje Arlie Russel Hochschild w książce „Obcy we własnym kraju” – poczuli, że nie muszą już dopasowywać swoich uczuć do zasad poprawności politycznej.

Wyzwolenie się przez Trumpa z obowiązujących, poprawnościowych zasad sprawiło, że spora część amerykańskiej prawica także poczuła się od nich wolna. „Oszałamiająca, podnosząca poczucie wartości swoboda wyrażania własnych poglądów powodowała stan bardzo przyjemnego odlotu. To oczywiste, że ludzie chcą czuć się przyjemnie. Utrzymanie tego stanu leży w ich emocjonalnym interesie” – skonstatowała amerykańska socjolożka.

Czy wśród polskich przeciwników „totalnych” (jak prawica określa zwolenników opozycji i KOD-u) również dochodzi do takiego wyzwolenia się od zasad poprawności politycznej?

Czy dziś, ze względu na wypowiedzi liderów politycznych PiS-u, np. słynną wypowiedź o „zdradzieckich mordach” Jarosława Kaczyńskiego, czy komentarze posłanki Pawłowicz, ten elektorat odczuwa emocjonalną ulgę, bo nie musi ukrywać złości, nienawiści i agresji?

W niektórych komentarzach widać akceptację dla użycia siły przez policję wobec protestujących, oraz zgodę na przemocowe rozwiązywanie sytuacji konfliktowych  (pod warunkiem, że przemocy użyje rząd czy policja, a nie np. opozycja).  Czy żyjemy dziś w państwie, w którym o siłowe rozwiązywanie konfliktu politycznego nie trzeba już pytać: „czy?”, tylko „kiedy”?

Pisownia komentarzy została zachowana w oryginalnej formie. Śródtytuły są cytatami z publicznych komentarzy zamieszczonych na Twitterze i Facebooku.

Zakreślenia nazw użytkowników w screenach wynika z obowiązku RODO.

 

Tekst opublikowany na portalu Oko.Press

Kto szerzy w Polsce pro-Kremlowską propagandę? Są takie polskie portale

Rosyjska propaganda sączona jest do głów Polaków w znacznie szerszym zakresie niż dotychczas sądzono. Dociera ona nie tyle przez oficjalne kanały sterowane przez Rosjan, które w Polsce nie cieszą się popularnością, lecz przez niektóre polskojęzyczne portale informacyjne. Przynajmniej 23 witryny rozpowszechniają dziś w Polsce newsy ze Sputnika Polska, Russia Today (dziś: RT) oraz informacje z pro-Kremlowskiego portalu Voice of Europe. I wszystko wskazuje na to, że nie jest to zamknięta lista.

To nie są małe witryny. Tylko na Facebooku mają one 988 tysięcy fanów. Jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę grup na FB, na których linkowane są ich newsy, liczba polskich użytkowników FB (przy bardzo ostrożnych obliczeniach) mających stały kontakt z prorosyjską propagandą wzrośnie do ok. 2,5 mln osób. Zaś liczba wejść na te witryny tylko w sierpniu wyniosła… 53,6 miliona! Podawane z pro-Kremlowskich źródeł informacje dotyczą przede wszystkim wydarzeń z zagranicy.

Prześledziłam działania 60 portali informacyjnych i quasi informacyjnych (serwujących informacje propagandowe i fake newsy). Wybrałam je na podst. obserwacji otwartych grup na Facebooku, zrzeszających osoby zaangażowane politycznie.  Aż 23 z nich regularnie udostępnia informacje ze Sputnik News, Russia Today oraz z Voice of Europe – zarejestrowanej co prawda w Holandii, ale znanej szeroko jako witrynę, która szerzy pro-Kremlowską propagandę. Rolę VoE opisywali sami Holendrzy, wykazano również jej udział w wojnie informacyjnej w Hiszpanii (podczas referendum ws. Katalonii), a w Polsce o prezentowaniu przez VoE treści pro-Kremlowskich pisał m.in. Wojciech Mucha z portalu Niezalezna.pl.

 

Propagandziści znaleźli sposób, by dotrzeć ze swoimi treściami mimo nieufności Polaków

Mechanizm jest prosty. Sputnik, Russia Today oraz Voice of Europe podają informacje z całego świata i z Polski, odpowiednio przetworzone tak, by pasowały do pro-Kremlowskiej wizji rzeczywistości: USA, UE, NATO i Niemcy są złe, w stanie rozkładu i anarchii, Rosja jest stabilna i bezpieczna, chyba że zostanie zaatakowana przez „złych”, dlatego zbroi się, by w razie czego móc się bronić podczas III wojny światowej, która niebawem wybuchnie, a wywołają ją oczywiście Stany Zjednoczone. Sputnik Polska dokłada do tego jeszcze złych Ukraińców, którzy nienawidzą Polaków, zaś VoE przoduje w informacjach o złych muzułmańskich oraz czarnoskórych uchodźcach, którzy niszczą europejską kulturę i atakują Europejczyków. Jednocześnie na tych portalach pojawiają się informacje o rozmaitych ciekawostkach, sensacjach i sensacyjkach – tak by najpierw skupić uwagę, przyzwyczaić czytelnika do korzystania z portalu, a przy okazji czytania ciekawostek zaserwować mu odpowiednie treści propagandowe.

W języku polskim takie newsy podaje jedynie Sputnik, ale on nie cieszy się w Polsce popularnością, ponieważ jest dość powszechnie znany jako tuba Kremla. Znaleziono jednak inny sposób – skuteczny – na to, by te barierę nieufności ze strony Polaków pokonać. Zauważyłam go obserwując bardzo liczne na Facebooku grupy, zrzeszające przede wszystkim osoby o wyraźnie narodowych i prawicowych poglądach oraz grupy ludzi nastawione antyimigrancko i antyukraińsko. Grupy te mają od kilku do kilkudziesięciu tys. fanów, nie chodzi więc o żadne niszowe wpływy, lecz o docieranie do potężnej rzeszy ludzi. Bardzo ostrożnie szacuję, że w samych grupach dostęp do prezentowanych w nich newsów ma ok. 1,5 mln użytkowników FB, a ich udostępnienia dodatkowo powiększają zasięgi.  W tych właśnie grupach pojawia się mnóstwo linków, kierujących do mało znanych (w tzw. mainstreamowym nurcie) portali. Część z nich to radykalnie prawicowe witryny, inne prezentują „alternatywną” wizję świata i informacje, „których nie znajdziesz w zwykłych mediach”, jeszcze inne to witryny poświęcone popularnym obecnie tzw. teoriom spiskowym, wśród których znajdują się m.in. smugi chemitrails, teoria antyszczepionkowa czy UFO. Strony te poruszają także tematy polityczne.

 

23 portale czerpią swoje informacje z pro-Kremlowskich źródeł

Zrobiłam zestawienie portali, które były cytowane w analizowanych przeze mnie grupach FB i sprawdziłam każdy z nich, czyli 60 witryn. Okazuje się, że aż 23 korzystają z informacji Sputnika, RT lub Voice of Europe jako ze źródeł swoich newsów. Często źródło podawane jest na samym końcu newsa, małymi literami, jest więc mało widoczne, zwłaszcza w zestawieniu z krzyczącym, sensacyjnym nagłówkiem. Niewiele osób podających dalej informację na Facebooku dopatrzy się, skąd ona pochodzi.

Oto lista portali, na których znalazłam newsy ze Sputnika, RT czy VoE (alfabetycznie):

alternews.pl, alexjones.pl, dziennik-polityczny.com, hnews.pl, koniec-swiata.org, magnapolonia.org, narodowcy.net, nczas.com, ndie.pl, neon24.pl, newsweb.pl, parezja.pl, pikio.pl, prostozmostu24.pl, prawdaobiektywna.pl, reporters.pl, sioe.pl, wmeritum.pl, wolnosc24.pl, wolna-polska.pl, wprawo.pl, wsensie.pl, zmianynaziemi.pl.

Najmniej artykułów z pro-Kremlowskich źródeł znalazłam na portalach: hnews.pl, prawdaobiektywna.pl i newsweb.pl. Były to pojedyncze teksty, zapośredniczone jeszcze z innych portali, ponieważ bardzo częstą praktyką jest tu podawanie informacji wzajemnie od siebie. Jeśli jednak komuś wydaje się, że cała reszta są to witryny niszowe i mają one niewielki wpływ na Polaków, myli się. Powyżej miliona wejść w sierpniu 2018 r. (do 27 sierpnia, dane z SimilarWeb) odnotowały: magnapolonia.org, zmianynaziemi.pl, nczas.com, newsweb.pl, wmeritum.pl, ndie.pl, wolna-polska.pl i największy w tym gronie pikio.pl (34,4 mln wejść). Dwie z prezentowanych w zestawieniu stron w tym roku zawiesiły swoją działalność (parezja.pl i reporters.pl), ale ich newsy nadal można znaleźć albo na witrynie, albo na Facebooku.

Portale są bardzo różnorodne. Część z nich w ogóle nie informuje o tym, kto je tworzy, jaki jest skład redakcji czy do kogo należą. Taką sytuację mamy m.in. w przypadku: alexjones.pl, ndie.pl, sioe.pl, reporters.pl. „Sioe” to skrót od „Stop islamizacji Europy”, „ndie” – „Nie dla islamizacji Europy”. Obie są nastawione radykalnie antymuzułmańsko.

 

Sputnik, Russia Today i… ruch antyszczepionkowy!

Na kilku innych można, po starannym poszukiwaniu, znaleźć, jaka firma stoi za portalem, pozostałe podają skład redakcji lub chociaż redaktora naczelnego. Najczęściej opisywane, a więc i najbardziej znane portale, to pikio.pl i newsweb.pl – ich właścicielem jest polska spółka medialna HGA Media.

pikio_sputnik_grafika

Alexjones.pl to portal, który ma niewiele wspólnego ze słynnym Aleksem Jonesem, szerzącym teorie spiskowe na całym świecie (w Polsce jego teorie prezentuje głównie portal prisonplanet.pl). Zarejestrowany na właścicielkę niewielkiej firmy z Piaseczna, działa na serwerach niemieckich. W sierpniu odnotował 600 tys. wejść. Prezentuje zarówno materiały polityczne, jak i społeczne oraz związane z teoriami spiskowymi. W dziale „wojskowość” na 10 ostatnich artykułów aż 9 to materiały Sputnik Polska. Wiele artykułów politycznych także inspirowanych jest pro-Kremlowskimi źródłami. Portal ten szerzy też informacje nt. negatywnego wpływu szczepień na dzieci, co w sposób bardzo interesujący pasuje do ostatnich doniesień brytyjskiego „The Times”, że rosyjskie trolle stoją za zwiększaniem popularności trendu antyszczepionkowego na świecie. Podobne powiązanie można zauważyć na portalu zmianynaziemi.org – tam również mamy do czynienia z rozpowszechnianiem z jednej strony informacji politycznych i społecznych ze Sputnika (z kilku jego wersji językowych) oraz z RT, a z drugiej – z całą serią artykułów nt. negatywnego wpływu szczepień na dzieci. To samo jest na portalu alternews.pl – kolejnym, który prezentuje newsy z tzw. NWO – New World Order, Nowy Porządek Świata. Tu także pojawiają się kopiowane ze Sputnika informacje oraz teksty prezentujące postulat  zniesienia obowiązku szczepień w Polsce.

alternews_grafika

Z lewej news z alternews.pl, a z drugiej – ze Sputnika:

 

Jeszcze inne ciekawe zjawisko to fakt, iż większość analizowanych przeze mnie portali działa na zagranicznych serwerach, głównie niemieckich i amerykańskich. Dotyczy to także portali radykalnie narodowych. Tak mamy choćby z witryną prostozmostu24.pl, która silnie promuje m.in. posła Adama Andruszkiewicza. Zasłynął on m.in. z intensywnego popularyzowania tematu reparacji wojennych, które Niemcy powinny wypłacić Polsce. Chichotem historii jest więc fakt, że prostozmostu24.pl działa na niemieckich serwerach i korzysta z niemieckiego dostawcy internetu (Hetzner Online z Bawarii). Jednocześnie co jakiś czas strona prezentuje newsy prosto z Russia Today (np. o napadzie w Szanghaju czy o wypadku samolotu, którego przerażony pilot wzywał Allaha).

 

Jacek Międlar i „Najwyższy Czas” – co ich łączy? Newsy ze Sputnika

Portal wprawo.pl, którego redaktorem naczelnym jest były ksiądz, znany skrajny narodowiec Jacek Międlar, działa na serwerach amerykańskich, a na swoich łamach prezentuje zarówno informacje ze Sputnika (m.in. o groźbach Ukraińców z KUL-u za potępienie UPA czy o wypowiedzi polityka SLD nt. Żołnierzy Wyklętych), jak i z Voice of Europe (m.in. o „zgwałconym psie znalezionym w obozie dla uchodźców” czy „katolickich dzieciach zmuszanych do nauki islamskich pieśni” w Austrii). Prawicowa Magna Polonia to znów serwery niemieckie, Sioe.pl – kanadyjskie, Wolna Polska i wsensie.pl – amerykańskie.

wprawo_voice_grafika

Bardzo intensywnie z treści pro-Kremlowskich korzysta witryna nczas.pl, czyli Najwyższy Czas, powiązana z tygodnikiem o tej samej nazwie, którego założycielem był Janusz Korwin-Mikke. Dziś witryna promuje zarówno Korwin-Mikkego, jak i Stanisława Michałkiewicza, radykalnie prawicowego publicystę. Zaś Fundacja „Najwyższy Czas”  finansuje również, jak czytamy w informacji na stronie, honoraria autorskie autorów piszących na kolejnym portalu – wolnosc24.pl. Obie witryny często prezentują rosyjską wizję świata. Wolność24.pl podawała za Sputnikiem m.in. informacje o nagiej opozycjonistce na spotkaniu przywódców Ukrainy i Białorusi w Kijowie, wypowiedź jemeńskiego generała nt. USA czy news o rosyjskim robocie, który potrafi strzelać z obu rąk. Za „Voice of Europe” cytowano newsy o tym, że muzułmanie za 12 lat przejmą kontrolę nad Brukselą, Węgry wycofują z uczelni „gender studies”, a Europę za chwilę zaleje nowa fala imigrantów, wśród których będą terroryści.

„Najwyższy Czas” wybierał inne informacje. Ze Sputnika pochodziły m.in. newsy o: zalegalizowaniu seksu w miejscach publicznych w jednym z meksykańskich miast, ukraińskim prokuratorze, który rozebrał się przed kamerami w reality show, czy zbieraniu podpisów w Czechach i Słowacji za wyjściem z Unii Europejskiej. Ale „Najwyższy Czas” najbardziej chyba ceni „Voice of Europe”, bo powołuje się na ten portal zupełnie otwarcie, nawet w tytułach. Jeden z newsów:  „Voice of Europe” wybrał Beatę Szydło i Victora Orbana politykami roku w grudniu 2017. Inny: wg trendu w Szwecji co ósma Szwedka w ciągu najbliższych lat padnie ofiara gwałtu, kolejny: przybysz z Afryki całował chłopców w genitalia.

Na kilku innych polskich portalach można przeczytać, że VoE to po prostu konserwatywny portal internetowy, który na dodatek bardzo ceni polski rząd. Brzmi miło, tyle że to nieprawda. W części raportów dotyczących wojny informacyjnej VoE wskazywany jest jako twórca fake newsów wykorzystywanych na rzecz pro-Kremlowskiej propagandy. Jeśli jednak ktoś chciałby bronić polskich portali, może stwierdzić, że redakcje po prostu nie wiedziały o pro-Kremlowskiej roli „Voice of Europe”. Pamiętajmy jednak, że każda ze wskazanych przeze mnie witryn internetowych korzysta również z materiałów Sputnika – a w tym przypadku o niewiedzy mówić już nie można, bo o propagandowej roli Sputnika informuje się od lat.

 

Narodowcy także cytują Sputnika

Newsy Sputnika znalazłam również na tak silnie prawicowych polskich portalach jak Magna Polonia czy Wolna Polska. Ta ostatnia ma ich szczególnie dużo, zwłaszcza tych, które uderzają w Ukrainę. Jest więc informacja o tym, że Zakarpacie domaga się autonomii, a w Łucku protestują ukraińscy nacjonaliści. To są zresztą dosłownie skopiowane informacje Sputnika, łącznie z tytułami. Są też newsy o zaczipowanych Szwedach czy Stanach Zjednoczonych szykujących się do wojny. Także narodowcy.net korzystają ze Sputnika. Skopiowali z portalu m.in. informacje o szykowaniu się przez Niemców do rozpoczęcia budowy Nord Stream 2, o losach Juliana Assange czy o pobiciu polskiego dyplomaty w Rosji.

narodowcy_sputnik_grafika

Z lewej news z narodowcy.net, a z drugiej – ze Sputnika:

 

Warto zwrócić uwagę, że niektóre portale czerpią ze Sputnika także informacje o tym, co się dzieje w Polsce. Podawałam już przykład cytowania wypowiedzi polityka SLD za pośrednictwem Sputnika przez portal wprawo.pl Jacka Międlara. Ale np. ndie.pl za Sputnikiem informuje o planach zbudowania przez mniejszość tatarską centrum kultury muzułmańskiej w Białymstoku. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie źródło informacji podanej przez wmeritum.pl o tym, że niektóre parafie katolickie w Polsce wprowadziły możliwość płacenia kartą – ją także zaczerpnięto ze Sputnika.

 

Rosyjska propaganda pogłębia nasze podziały i lęki

Obserwując działania rosyjskiej propagandy w Polsce widać, że Rosja angażuje się w Polsce na co dzień głównie w tematy budzące silne emocje społeczne. Często nie mają one związku z polityką, dotykają za to spraw istotnych dla zwykłych ludzi – właśnie za ich pomocą propagandziści pogłębiają podziały społeczne i potęgują chaos. Służy do tego m.in.. budowanie określonej wizji świata – zgodnej z interesem Kremla. A w jego interesie jest osłabianie istniejącego, politycznego porządku, budzenie przerażenia i pogłębianie lęków. Stąd tak popularne treści skrajnie antyimigranckie, antymuzłmańskie, ale też antyukraińskie. Skutkiem tego jest również prezentowanie wybiórczo wszelkich negatywnych doniesień na temat sytuacji w instytucjach i krajach Unii Europejskiej oraz w NATO. Na jednym z opisywanych portali znalazłam np. wywiad, oczywiście skopiowany ze Sputnika, z generałem, który przekonywał, że NATO nie jest nam dziś do niczego potrzebne. Zaś Angela Merkel jest stałą negatywną bohaterką zarówno w RT, jak i w Sputniku czy w VoE.

I tę właśnie wizję świata dostają Polacy za pośrednictwem polskich portali, także silnie prawicowych, walczących – wg ich własnych zapowiedzi – o silną Polskę. Rosjanie sprzedają nam swoją opowieść o świecie – a my pozostając m.in. pod jej wpływem patrzymy na rzeczywistość.

 

Tekst ukazał się także na portalu OKO.Press

Raport oksfordzki: politycy manipulują wyborcami w social media na masową skalę. Także w Polsce

Politycy w dziesiątkach państw, także w Polsce, manipulują opinią publiczną w mediach społecznościowych. Płacą za to. Wydają miliony, by zmanipulować opinię publiczną i wpływać na decyzje wyborcze nieświadomych tego obywateli. W Polsce podstawowe metody manipulacji to atakowanie opozycji oraz używanie trolli do nękania konkretnych osób, społeczności lub organizacji. Nienawistne komunikaty są wykorzystywane systematycznie, a ich celem jest prześladowanie grup mniejszości i sprzeciwu politycznego. To się naprawdę dzieje, na polecenie polityków, zwłaszcza rządów i rządzących partii. Także w naszym kraju.

Raport o politycznej manipulacji w mediach społecznościowych opublikowała właśnie dwójka naukowców z Oxford University: Samantha Bradshaw i Philip N. Howard, w ramach uznanego projektu Computational Propaganda Project. Od kilku lat zespół naukowców bada sposoby powstawania i szerzenia cyfrowej propagandy w dziesiątkach państw. Pierwsza analiza poświęcona polskim mediom społecznościowym powstała rok temu. Teraz naukowcy uwzględnili nasz kraj w ramach badań nad social media w 48 krajach świata.

Raport oksfordzki to jeden z pierwszych publicznie prezentowanych dokumentów, w którym nie tylko powiedziano otwarcie o propagandzie w polskich mediach społecznościowych, ale też wyraźnie wskazano, że metody te stosowane są przez rząd i partie polityczne. „Ten raport analizuje, jak rządowe wojska cybernetyczne wykorzystują propagandę cyfrową do kształtowania opinii publicznej” – piszą jednoznacznie autorzy raportu. Dane dotyczące Polski pochodzą z lat 2015-2017 r., czyli z czasów rządów PiS.

„Potężni polityczni aktorzy coraz silniej wykorzystują media społecznościowe do manipulowania opinią publiczną i podważania procesów demokratycznych. W 30 z 48 krajów znaleźliśmy dowody na wykorzystanie propagandy informatycznej podczas wyborów lub referendów” – podkreślają naukowcy. –  „W rozwijających się i zachodnich demokracjach używa się wyrafinowanej analizy danych oraz robotów politycznych do zatruwania środowiska informacyjnego, promowania sceptycyzmu i nieufności, polaryzowania społeczeństwa oraz podważania procesów demokratycznych. W bardziej autorytarnych reżimach partie rządzące stosują te same strategie w ramach szerszych działań, których celem jest wygranie wyborów.”

 

Fałszywe konta w sieci – za ich pomocą manipulują nami politycy

Powszechnie używanym przez polityków narzędziem manipulacji są fałszywe konta w mediach społecznościowych. Mogą to być konta prowadzone przez ludzi, konta zautomatyzowane (boty) lub łączące ze sobą aktywność człowieka i automatu (cyborgi). Boty służą głównie do wysokiego pozycjonowania korzystnych dla zleceniodawców informacji, upowszechniania hashtagów – pozytywnych lub służących do atakowania określonych osób czy społeczności. Coraz częściej są też wykorzystywane do masowego zgłaszania legalnych treści i kont do właściciela platformy społecznościowej, co skutkuje czasowym zawieszeniem konta, nawet gdy nie naruszyło ono regulaminu platformy.

Patrząc z perspektywy innych państw możemy powiedzieć, że choć w Polsce manipulacja polityczna funkcjonuje, nie jest jeszcze aż tak źle jak w wielu innych krajach: cyfrowa propaganda jest u nas szerzona za pomocą dość prostych technologicznie narzędzi, nie wykorzystuje się też wszystkich technik manipulacji, a tylko dwie z nich. Autorzy raportu znaleźli dowody na to, że manipulacja w Polsce odbywa się za pomocą kont obsługiwanych ręcznie, a więc niezautomatyzowanych. Jednak raport innego naukowca z tego samego zespołu Roberta Gorwy, który rok wcześniej analizował bardzo szczegółowo polskie media społecznościowe, wykazał istnienie w Polsce aktywnych botów, reprezentujących w większości prawicowe poglądy. Choć nie było ich zbyt dużo, bo zaledwie kilkaset (badanie z 2015- pierwsza połowa 2017), zwracały uwagę swoją wyjątkowo wysoką aktywnością.

 

Politycy opłacają dziś kampanie dezinformacyjne, nie promocyjne

Oczywiście, politycy nie sterują fake`owymi kontami osobiście, tylko zatrudniają firmy komunikacyjne. Jak podkreślają naukowcy, rozrasta się baza nieautoryzowanych firm, które masowo używają fałszywych kont w mediach społecznościowych, trolli oraz botów, zmieniając w ten sposób przebieg rozmów prowadzonych w social media, generując fałszywą popularność, wpływając na programy polityczne, przekaz w mediach oraz opinie cieszących się autorytetem ekspertów.

Rządy i partie finansują więc dziś nie tyle kampanie promocyjne (np., wyborcze), co kampanie dezinformacyjne. Jak wynika z faktur w niektórych badanych krajach, wydatki na te cele idą w grube miliony dolarów. Tylko w Rosji budżet roczny to 10 milionów dolarów, zaś w USA odkryto faktury z kilku lat na (w sumie) 452 miliony dolarów. Autorzy nie są w posiadaniu żadnych rachunków z Polski – co nie oznacza, że ich nie ma, lecz że autorzy do takich nie dotarli. Zwłaszcza że to właśnie Polskę wymienia się wśród państw, w których prowadzona jest oficjalna współpraca między partiami politycznymi a firmami PR i konsultingowymi w zakresie rozpowszechniania zmanipulowanej propagandy cyfrowej podczas wyborów. Nie ma więc mowy o wolontariuszach pracujących na rzecz konkretnych organizacji politycznych, lecz o profesjonalnym, płatnym działaniu na zlecenie.

 

Polska: atakowanie opozycji i nękanie za pomocą trolli

Jakie sposoby działania wybierają firmy zajmujące się manipulacją w sieci? Pierwszą metodą jest wpływanie na przebieg dyskusji w social media tak, by potoczyła się ona w kierunku właściwym dla zleceniodawców. Osiąga się to za pomocą:

– rozpowszechniania pro-rządowej lub pro-partyjnej propagandy,

– atakowania opozycji lub prowadzenia kampanii oszczerstw,

– odwracania uwagi w dyskusji od ważnych kwestii.

Zdaniem naukowców w Polsce mamy do czynienia przede wszystkim z atakowaniem opozycji i prowadzeniem kampanii oszczerstw. W naszym kraju stosowana jest również druga strategia, polegająca na wykorzystaniu tzw. trolli, czyli kont (najczęściej fałszywych), które atakują, znieważają i obrażają konkretne osoby lub społeczności – posługując się przy tym mową nienawiści lub różnymi metodami nękania online (czyli mobbingu cyfrowego).

„Te ukierunkowane i nienawistne komunikaty są stosowane jako systematyczne próby prześladowania mniejszości i grup sprzeciwu politycznego, zarówno w kontekście wyborów, jak i pozawyborczo. Używa się ich jako narzędzia kontroli społecznej w reżimach autorytarnych. Znaleźliśmy raporty o sponsorowanych przez państwo kampaniach trollingowych skierowanych do dysydentów politycznych, członków opozycji lub dziennikarzy w 27 z 48 krajów w naszej próbie:” – podkreślają naukowcy. Niestety, nie wymieniają, jakie to państwa.

Zespoły cybernetyczne tworzą też własne treści: zmanipulowane filmy, fake`owe zdjęcia, memy, a nawet strony internetowe z informacjami. Publikują komentarze na forach internetowych, uczestniczą w setkach dyskusji na popularnych portalach i platformach społecznościowych. Oczywiście wykorzystywane jest także polityczne mikrotargetowanie, czyli kierowanie reklam politycznych do wąskich grup odbiorców na podstawie ich psychologicznych danych i śladów pozostawionych w sieci, najczęściej bez wiedzy użytkowników social media.

 

Walka z fake newsami w wydaniu rządowym można oznaczać cenzurę

Sprawdźmy, jak to wygląda w innych krajach. Rosja wykorzystuje wszystkie możliwości internetowe: korzysta z każdego rodzaju fałszywych kont oraz ze wszystkich znanych technik manipulacji. Równie rozwinięta manipulacja polityczna ma miejsce jeszcze na Tajwanie, w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Wielkiej Brytanii, Azerbejdżanie i Brazylii. Tylko odrobinę delikatniej manipulowani są Niemcy. Najspokojniej jest w Holandii, w której co prawda działają boty, ale nie ma trolli ani atakowania opozycji czy szerzenia pro-rządowych treści, oraz w Czechach i Nigerii.  W Izraelu boty wspomagają rząd, na Węgrzech sytuacja wygląda bardzo podobnie do Polski.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że coraz częściej zespoły rządowe tworzą własne aplikacje czy portale, które mają walczyć z fake newsami rozpowszechnianymi w sieci. W niektórych krajach zespoły te zajmują się dementowaniem fałszywych informacji lub umożliwiają ich zgłaszanie obywatelom (np. w Kolumbii czy we Włoszech), ale niestety zdarza się również, że te same portale wykorzystywane są przez rząd do wprowadzania cenzury w Internecie lub do dalszego manipulowania opinią publiczną.

 

Manipulacja w sieci narusza fundamenty demokracji

Naukowcy zwracają uwagę, że w wielu państwach, także demokratycznych, prawo wyborcze nie nadąża za zmieniającymi się metodami wpływania polityków na opinię publiczną, dlatego często nie wiadomo nawet, czy tego typu działania naruszają przepisy wyborcze czy nie. Zdaniem autorów raportu jest jednak sprawą oczywistą i bezdyskusyjną, że techniki cyfrowej manipulacji stosowane przez rządy i partie naruszają normy demokratycznej praktyki. „Aby zacząć zajmować się tymi wyzwaniami, musimy opracować mocniejsze zasady i normy dotyczące korzystania z mediów społecznościowych, dużych zbiorów danych i nowych technologii informacyjnych podczas wyborów. (…) Patrząc na wzrost aktywności zespołów cybernetycznych w latach 2017-2018 widać, że te strategie cyfrowej manipulacji używane są globalnie. Nie możemy czekać, aż sądy krajowe rozwiążą kwestie techniczne i stwierdza, że doszło do wykroczenia po przeprowadzeniu wyborów lub referendum. Ochrona naszych demokracji oznacza ustalanie zasad uczciwej gry przed dniem głosowania, nie po nim.”

Prezentowany raport jest chyba pierwszym dokumentem, w którym jawnie i otwarcie mówi się nie tylko o istnieniu manipulacji w mediach społecznościowych, ale też obarcza się odpowiedzialnością za nie rządy i partie polityczne. Oraz wskazuje, że obrona demokracji wymaga zajęcia się tym problemem, a nie chowania głowy w piasek i korzystania z technik masowej manipulacji w imię własnego interesu. Warto przypomnieć, że manipulacja polega na przejmowaniu kontroli nad decyzjami podejmowanymi przez nieświadomych tego faktu ludzi. Można dziś śmiało powiedzieć, że wiele osób, także Polaków, podejmuje dziś decyzje wyborcze pod wpływem politycznej manipulacji. I to właśnie jest w tym raporcie najbardziej przerażające: kiedy uświadamiamy sobie, że to się dzieje naprawdę. I że jesteśmy ofiarami tych działań.

Cały raport:

http://comprop.oii.ox.ac.uk/wp-content/uploads/sites/93/2018/07/ct2018.pdf

 

tekst ukazał się także na portalu OKO.Press

 

 

 

Kto w Polsce stracił followersów i czemu część botów nadal jest na Twitterze?

Co prawda Twitter coraz intensywniej usuwa fake`owe konta dążąc do oczyszczenia swego medium z fałszywych aktywności, zlikwidował ich już ponad 70 milionów w ciągu dwóch miesięcy, a ostatnia akcja ich usuwania była doskonale widoczna także u polskich użytkowników – ale jeśli ktoś uważa, że po 12 lipca już nie ma botów czy sztucznych kont wśród polskich followersów, grubo się myli. Spora część automatycznych kont na TT wciąż istnieje i ma się dobrze! Czyli – kolejne spadki followersów jeszcze przed nami.

Przyjrzyjmy się najpierw, jak wyglądały spadki na największych polskich kontach politycznych oraz na kilku mniejszych, ale również popularnych, w terminie zapowiadanym przez Twittera, czyli w dniach 11-13 lipca. Wyliczyłam je procentowo, bo to najlepsze porównanie. Otóż nie jesteśmy w światowej czołówce. 😉 W USA najwięcej straciło konto… samego Twittera (12,33 proc.). Duże spadki odnotowały też znane piosenkarki, np. Mariah Carey – 4,29 proc., Alicia Keys – 3,59 proc., Britney Spears – 3,59 proc. Liczby bezwzględne są tu oczywiście bardzo wysokie – w  przypadku Britney te 3,5 proc. to… ponad 2 miliony followersów (dane podaję za New York Times). Barack Obama stracił 2,26 proc. obserwujących, Donald Trump – zaledwie 0,58 proc. (czyli 307 tys. fanów).

W tym kontekście spójrzmy na Polskę. Największe spadki odnotowały konta tych polityków, którzy funkcjonują na scenie światowej lub europejskiej, czyli rozpoznawalni są szerzej niż tylko w kraju. Sama mam możliwość sprawdzenia 10 dużych kont, dzięki danym opublikowanym przez konto @SocialowaSowa dołączam dane jeszcze 5 kont.

Oto zestawienie – procentowo podaję straty fanów w dniach 11-13 lipca:

Jerzy Buzek: -2,97 %

Radosław Sikorski: -2,37 %

Michał Boni: -1,9 %

Donald Tusk: -1,8 %

Tomasz Lis: -1,6 %

Platforma Obywatelska: -1,34 %

Ryszard Czarnecki: -1,24 %

Leszek Balcerowicz: -1,22 %

@eucopresident (konto funkcyjne Donalda Tuska): -0,94 %

Andrzej Duda: -0,89 %

Prawo i Sprawiedliwość: -0,7 %

Rafał Trzaskowski: -0,39 %

Patryk Jaki: -0,32 % b

Grzegorz Schetyna: -0,3 %

Paweł Kukiz: -0,25 %

Zestawienie uwzględniające wszystkie konta da nam dopiero całościowy raport SoTrender, wtedy okaże się, czy ktoś nie stracił jeszcze więcej – ale tego dowiemy się dopiero w połowie sierpnia (wtedy SoTrender zaprezentuje zestawienie dotyczące lipca).

Błędem byłoby jednak patrzenie na proces czyszczenia Twittera tylko z perspektywy kilku lipcowych dni. Jak poinformowano  na oficjalnym blogu Twittera, 70 milionów fake`owych kont usunięto w poprzednich dwóch miesiącach, czyli w maju i czerwcu. Te działania także były widoczne u polskich polityków, choć nie były ilościowo tak spektakularne jak działania lipcowe. Jak wynika z raportu SoTrender za maj, już wtedy praktycznie wszystkie duże konta odnotowały spadki liczby całkowitej followersów (jeszcze w kwietniu na tych samych kontach notowano wzrosty).

spadki

Maj był też okresem ogromnej dynamiki zmian liczby followersów na niektórych kontach, co doskonale widać choćby na wykresie dotyczącym konta Radosława Sikorskiego: gdy tylko liczba fanów spadała o 1000, po kilku dniach rosła np. o 500.

sikorski_przyrosty

Podobną sytuację widać było na innych kontach polskich polityków związanych z polityką europejska i światową, w tym u Donalda Tuska czy Jerzego Buzka. Takie wahania trwały do 23 maja. Twitter nie informował wówczas oficjalnie o swoich działaniach dotyczących kont fake`owych, ale w tych samych dniach odnotowano spadki followersów także na znanych kontach światowych: Barackowi Obamie ubyło wówczas 48 tys. fanów, a Cristiano Ronaldo – 77 tys. Przypominam – mówię teraz o maju, a nie o lipcu.

Warto więc patrzeć na zmiany liczby followersów z szerszej perspektywy niż tylko lipcowa. Poniżej przedstawiam dwa porównania przyrostów i spadków fanów na 10 kontach: pierwsze pokazuje zmiany od początku maja:

przyrost_ogolne_odmaja

Drugie dokumentuje zmiany lipcowe (za dwa pierwsze tygodnie lipca, nie tylko za dni: 11-13 lipca):

przyrost_ogolne_lipiec.png

Najciekawsze zostawiłam jednak na koniec. Otóż ze względu na wielokrotnie obserwowane przeze mnie w różnych okresach czasu fermy botów pojawiające się na polskim Twitterze, które opisywałam w kilku poprzednich tekstach od 2017 roku, mam bogatą bazę danych dokumentującą takie konta. Sprawdziłam, czy np. chińskie boty (chińskie, bo w ten sposób identyfikował je Twitter), które pojawiły się w kwietniu na polskim TT, oraz inne znane mi konta automatyczne nadal istnieją. I co się okazało? Istnieją i mają się naprawdę dobrze! Twitter jeszcze do nich nie dotarł, być może dlatego, że są to konta uśpione i nieaktywne. Bardzo prawdopodobne, że algorytmy Twittera nastawione obecnie na wyłapywanie kont fake`owych działają m.in. w oparciu o rozpoznawanie rodzajów aktywności charakterystycznych dla kont automatycznych (botów). Znacznie trudniej jest im więc rozpoznać konta nieaktywne. Te więc wciąż istnieją – i oczywiście w każdej chwili mogą zostać uaktywnione przez osobę zarządzająca taką botową fermą. Albo też nigdy nie zostaną wykorzystane.

Na dowód – kilka screenów fake`owych, które pojawiły się na kontach polskich polityków w kwietniu 2018 r. Po kolei pokazuję Wam zestawienia dotyczące followersów Grzegorza Schetyny, Donalda Tuska i Jarosława Kurskiego. Na te trzy plansze nie istnieją tylko trzy konta. Wszystkie inne – uśpione – nadal funkcjonują na TT.

nowi_schetyna3

Nowi followersi G. Schetyny – screen z kwietnia 2018 r.

nowi_tusk1

Nowi followersi Donalda Tuska – screen z kwietnia 2018 r.

nowi_jaroslawkurski

Nowi followersi Jarosława Kurskiego – screen z kwietnia 2018 r.

 

Wniosek jest z tego prosty: Twitter co prawda intensywnie walczy z fake`owymi kontami, ale jeszcze nie dotarł do wszystkich. Spektakularne lipcowe spadki liczby followersów na kontach to tylko jedna z wielu odsłon walki o czysty Twitter. Czeka nas jeszcze wiele takich sytuacji, bo automatycznych botów wciąż na kontach jest sporo.

Drugi wniosek jest jeszcze prostszy: liczba followersów na koncie nie jest bezpośrednim dowodem na popularność takiego konta. Dlatego nie wierzcie zestawieniom i analizom, które mówią o tym, jak bardzo popularny jest dany polityk, wyłącznie na podstawie takich danych. Zwłaszcza teraz, gdy Twitter systematycznie usuwa fake`i, ale wcale wszystkich nie usunął. Spadki na czyimś koncie nie muszą, jak sami widzicie, dowodzić spadku popularności czy – tym bardziej – poparcia jakiejś osoby. Mogą być częścią dużo szerszego zjawiska, jak choćby czyszczenia Twittera.

Prawdziwy czy fake? Czyli: kto jest w sieci oficjalnie?

Zainspirowana masową pomyłką, jaką w środę wywołał nieoficjalny – jak się okazało – profil prezentujący postać premiera Mateusza Morawieckiego, działający na Facebooku pod nazwą użytkownika @MateuszMorawieckiPremier, postanowiłam sprawdzić, czy prawdziwe konta polskich instytucji publicznych na FB da się łatwo odróżnić od kont fake`owych, podszywających się lub satyrycznych. Wyniki nie napawają optymizmem.

Zanim je przedstawię, krótkie wprowadzenie. Profil „Premier Mateusz Morawiecki” na FB zamieścił w środę po południu, po wcześniejszym wystąpieniu premiera w Parlamencie Europejskim, zdjęcie premiera oraz wpis o treści: „Panie Premierze wielki szacunek oraz słowa wdzięczności dla Pana”. Brzmiało tak, jakby premier sam sobie składał wyrazy szacunku – śmiesznie.  Jak wielu innych użytkowników, próbowałam sprawdzić, czy mamy do czynienia z oficjalnym kontem Mateusza Morawieckiego, czy nie. Nie było to wcale oczywiste. Konto odsyła bowiem na oficjalną stronę internetową Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: www.premier.gov.pl, jest właściwie przyporządkowane, jeśli chodzi o kategorię (polityk), a w informacjach podaje taką notkę: „Mateusz Jakub Morawiecki (ur. 20 VI 1968) – od 16 X 2015 wicepremier w rządzie PiS, 8 XII 2017 roku desygnowany przez prezydenta na Prezesa Rady Ministrów.” Zawiera ona dwa błędy w datach, ale nie są łatwe do wyłapania na pierwszy rzut oka. Posty na tym koncie to głównie linki z oficjalnej strony Kancelarii Premiera – czyli nie ma tam nic poza oficjalnym przekazem. Na dodatek na Facebooku nie ma innej strony personalnej (poza instytucjonalną Kancelarii) Mateusza Morawieckiego, co pogłębia zamieszanie.

Oficjalne dementi Kancelarii Premiera z informacją, że wskazany fanpage nie jest oficjalny, pojawiło się wieczorem.

moraw2

Do tego czasu informacja o śmiesznym poście zdążyła rozpowszechnić się w mediach społecznościowych. Jedni się śmieli, inni twierdzili, że to fake news. Jeszcze inni podkreślali, że stronę od razu można rozpoznać jako nieoficjalną, ponieważ nie została zweryfikowana przez Facebooka (nie ma specjalnego oznaczenia – niebieskiego znaczka) ani nie zawiera informacji, iż jest to oficjalny fanpage premiera. A skoro tak, to na pewno nie jest kontem oficjalnym i należy je traktować jako podszywające się pod szefa rządu.

Taka koncepcja rozpoznawania fanpage`y wydaje się logiczna – tyle że ma się nijak do rzeczywistości. Analizuję profile instytucji publicznych od dawna, wiem więc, że nie ma w Polsce wypracowanych żadnych spójnych standardów funkcjonowania instytucji w mediach społecznościowych. To sprawia, że każda strona działa na swoich zasadach i często trudno jest ustalić, czy mamy do czynienia z kontem oficjalnym czy nie.

Ale w tej sytuacji postanowiłam to po prostu policzyć.  Przeanalizowałam 45 kont ogólnopolskich instytucji publicznych, działających na Facebooku. Prezentuję stan tych kont na godz. 22.00 4 lipca 2018 r. – informacje w stopce strony bardzo łatwo jest zmienić, dlatego podaję dokładną datę.

Co się okazało? Zaledwie osiem analizowanych kont to konta zweryfikowane za pomocą narzędzia, które udostępnia do tego celu FB – takie strony mają charakterystyczny niebieski znaczek obok nazwy strony. Na kolejnych 13 stronach znalazłam informację, że są to konta oficjalne tych instytucji. Na trzech pojawiły się informacje, które można by uznać za świadczące o oficjalnym profilu (że są prowadzone przez zespół prasowy działający w tej instytucji). Natomiast aż 21 profili ogólnopolskich instytucji publicznych funkcjonuje bez weryfikacji oraz bez informacji, że mamy do czynienia z ich oficjalnym profilem.

Szczegółowe zestawienie:

Konta zweryfikowane: Kancelaria Premiera, Sejm RP, Senat RP, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwo Cyfryzacji, Ministerstwo Sportu i Turystyki, Ministerstwo Sprawiedliwości, Państwowa Komisja Wyborcza.

Konta z informacją, że są to konta oficjalne (oraz dwa inne, które można tak zakwalifikować): Kancelaria Prezydenta, Ministerstwo Infrastruktury, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, MSWiA, Ministerstwo Środowiska, NBP, KSAP, Rzecznik Finansowy, GDDKiA, Sąd Najwyższy, Rzecznik Praw Dziecka, CBA, Straż Graniczna, Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych, Dowództwo Garnizonu Warszawa.

Konta bez weryfikacji i bez informacji o koncie oficjalnym: Policja, Instytut Pamięci Narodowej, Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Komisja Nadzoru Finansowego, Wojska Obrony Terytorialnej, Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych, Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Ministerstwo Energii, Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwo Rolnictwa, Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju, Ministerstwo Zdrowia, Najwyższa Izba Kontroli, NFOŚiGW, Rzecznik Praw Obywatelskich (profil dot. spotkań regionalnych), Krajowa Rada Sądownictwa, Lasy Państwowe, Agencja Mienia Wojskowego.

Przykłady:

 

Czy to źle świadczy o tych instytucjach? Niekoniecznie. Po pierwsze – z weryfikacją na FB nie jest ani szybko, ani prosto, ani jednoznacznie. Zacytuję tu informację zamieszczoną przez support Facebooka na portalu: „Niektóre strony i profile są weryfikowane przez serwis Facebook, aby poinformować użytkowników, że są autentyczne. Niebieski symbol na stronie lub profilu oznacza potwierdzenie Facebooka, że jest to autentyczna strona lub profil osoby publicznej, marki lub firmy z branży mediów. Pamiętaj, że nie wszystkie osoby publiczne, celebryci i marki na Facebooku otrzymują niebieskie oznaczenie. Szary symbol  na stronie oznacza potwierdzenie Facebooka, że jest to autentyczna strona danej firmy lub organizacji.”

Żeby była jasność – wskazane instytucje nie mają również znaczków szarych.

Jak widać, sam Facebook przyznaje, że nie wszyscy otrzymują niebieskie odznaczenie, a jednocześnie nie wyjaśnia, kto i dlaczego miałby go nie otrzymać. Z praktyki wiadomo również, że weryfikacja następuje często po długim, czasem wielomiesięcznym okresie oczekiwania i nigdy nie wiadomo, kiedy upragniony znaczek wreszcie się pojawi.

Oczywiście, każda instytucja może na swoim profilu napisać, że jest on oficjalny. Ponieważ nie ma jednak ustalonych standardów funkcjonowania instytucji w sieci, nie wszystkie instytucje to robią, bo nie zawsze mają taką potrzebę. Wiele uważa, że oficjalne logo, oficjalne adresy stron internetowych, maili oraz siedziby instytucji, do tego informacje historii czy misji – to wystarczające dane potwierdzające, że odbiorca ma do czynienia z oficjalnym fanpage`em. Z drugiej jednak strony takie dane może dziś wstawić każdy, jeśli więc zechce, bardzo łatwo podszyje się pod instytucję.  Oczywiście, każdy może napisać również, że prowadzi oficjalny fanpage…

Płyną z tego dwa wnioski. Po pierwsze: w dzisiejszym świecie, jeśli ktoś zechce podszyć się pod instytucję czy osobę publiczną w sieci, zrobi to i na dodatek nie będzie to trudne. Tego typu dezinformujące posty jak ten dotyczący premiera Morawieckiego po prostu będą się pojawiać.

Drugi wniosek jest bardziej konstruktywny: warto wprowadzić spójne standardy funkcjonowania instytucji publicznych w mediach społecznościowych. Właśnie po to, byśmy my, odbiorcy, nie mieli wątpliwości, z czym lub z kim mamy do czynienia.

 

 

Deklaracja Prawdy – czy to recepta na walkę z fake newsami, także w Polsce?

Czy to w ogóle możliwe? Staroświecka nieco – jako mechanizm samokontroli społecznej – przysięga, w której deklaruje się w konkretny sposób dbać o prawdę w Internecie: czy to może być jedna z metod zwalczających fake newsy w sieci? Amerykańscy naukowcy nie tylko wymyślili ten sposób, ale i sprawdzili po pewnym czasie jego skuteczność. Co się okazało? Przysięga zadziałała! Ponieważ w Polsce także mamy rosnący problem z fake newsami, warto przyjrzeć się pomysłowi Amerykanów – i być może dołączyć do ich projektu. To prostsze niż mogłoby się wydawać.

Cały demokratyczny świat szuka dziś recepty na zalewającą Internet falę fake newsów – fałszywych informacji, świadomie udostępnianych w sieci, by wprowadzić w błąd odbiorców i osiągnąć z góry założony cel. Do tej pory, poza rosnącymi oczekiwaniami wobec firm zarządzających mediami społecznościowymi oraz stronami fakt-checkingowymi, nie było pomysłu, jak z nimi walczyć. Pojawił się jednak pewien ciekawy – bo bardzo prosty i dostępny dla każdego – pomysł. Zaproponowała go grupa naukowców skupionych wokół projektu Pro-Truth Pledge. Przetłumaczę tę nazwę roboczo jako Deklaracja Prawdy.

Gleb Tsipursky z Uniwersytetu w Ohio napisał ostatnio o tym projekcie, ale i o badaniach potwierdzających jego skuteczność (to ważne!)  na stronie https://theconversation.com/uk i do tego tekstu będę się przede wszystkim odnosić. Sam projekt oczywiście również ma swoją witrynę: https://www.protruthpledge.org/.

Chodzi o inicjatywę amerykańskich behawiorystów, którzy postanowili wykorzystać swoją wiedzę o zachowaniach ludzi do walki z fake newsami. Jak wynika z badań przeprowadzonych w wielu krajach na świecie, znacząca część użytkowników sieci – ok. 70-76 procent – udostępnia informacje w mediach społecznościowych nie czytając ich. Aż tyle osób poprzestaje na przeczytaniu nagłówka! Jednocześnie w USA (w Polsce brak danych) 14 proc. Amerykanów przyznało się, że udostępnia fake newsy świadomie, gdy przynoszą one korzyści dla grupy, z którą się identyfikują – np. partii politycznej.

 

Deklaracja Prawdy – 12 wskazówek, jak się zachowywać w sieci

Jak zauważyli behawioryści, jednocześnie jednak ludzie mają potrzebę bycia uczciwymi, a przynajmniej – bycia postrzeganymi w ten sposób. Przy tym – ludzie kłamią znacznie rzadziej, gdy wiedzą, że mogą z tego powodu ponieść negatywne konsekwencje, ale też gdy przypomina się im o zasadach etycznych lub gdy sami zobowiązują się do uczciwości. To żadne odkrycie, lecz prawidłowość znana od lat, mamy przecież długowieczną tradycję składania przysięgi czy przyrzeczenia, wykorzystywaną w najpoważniejszych przestrzeniach życia, m.in. w sądach czy kościołach.

Naukowcy z Uniwersytetu w Ohio i Uniwersytetu of Pennsylvania wpadli na pomysł, by mechanizm ten wykorzystać do walki z dezinformacją.  Stworzyli zobowiązanie, którego celem jest promowanie uczciwości w Internecie. W Deklaracji Prawdy wskazano 12 zachowań, w które mają angażować się ci, którzy podejmą zobowiązanie. Chodzi przede wszystkim o czytanie informacji przed udostępnieniem, sprawdzanie wiarygodności źródeł, proszenie innych o wycofanie się z fałszywych informacji czy zniechęcanie do korzystania z niewiarygodnych źródeł. Ale też – co w Polsce szczególnie ważne – o obronę tych, którzy są atakowani za udostępnianie w sieci prawdziwych choć niewygodnych informacji.

protruth

Koordynacją projektu zajęła się organizacja pozarządowa International Insights. Do tej pory przysięgę złożyło ponad 7 tysięcy osób, w tym naukowcy, filozofowie, prawnicy.

 

Przysięga zadziałała!

Najciekawsze zaczyna się jednak dopiero teraz. 10 miesięcy po rozpoczęciu projektu pomysłodawcy zbadali, czy podjęcie się zobowiązania rzeczywiście wpływa na ograniczenie rozprzestrzeniania się fake newsów. Uczestnicy wypełniali ankietę, w której oceniali swoje zachowanie sprzed złożenia przysięgi i po jej złożeniu. Sprawdzono też ich rzeczywiste działania na Facebooku – oceniono, jakie wiadomości udostępniali przed i po podjęciu zobowiązania. W obu przypadkach okazało się, że przysięga wpłynęła na zachowanie badanych. Stwierdzono istotne, wyraźnie widoczne statystycznie zmiany – uczestnicy udostępniali znacznie mniej nieprawdziwych informacji, powoływali się również na bardziej wiarygodne źródła.

Czyli – zadziałało! Złożenie przysięgi i poinformowanie o tym publicznie (uczestnicy są prezentowani na stronie internetowej projektu) wywołało znaczący efekt w postaci samokontroli swego zachowania w sieci.

Oczywiście, takie zobowiązanie może być tylko częścią walki z dezinformacją w sieci. Nie zmieni ono potrzeby wprowadzania rozwiązań systemowych przez m.in. właścicieli mediów społecznościowych. Może natomiast wpłynąć na zachowania dużych grup ludzi – jeśli do projektu włączą się osoby będące autorytetami w swoich środowiskach.

Uważam, że poziom dezinformacji w polskich mediach społecznościowych jest dziś tak wysoki (a będzie jeszcze rósł podczas wszystkich kampanii wyborczych), że powinniśmy poważnie rozważyć każdy pomysł, dający szanse na ograniczenie tego zjawiska. Pomysł Amerykanów jest genialny – bo prosty, bezkosztowy i dający możliwość uczestnictwa każdemu zainteresowanemu. Aby zafunkcjonował w Polsce, potrzebni są liderzy – uznane autorytety, które podejmą to zobowiązanie; potrzebna jest także organizacja czy instytucja, która jako pierwsza włączy się w projekt i podejmie działania koordynujące. Potrzeba więc woli działania – i decyzji.

Pytanie, czy stać nas dziś na to, by uczynić znów prawdę priorytetem w życiu publicznym?

Czy damy radę to zrobić?

Czy znajdą się ludzie, którym na tym zależy?

Bardzo do tego namawiam.

 

Oto przetłumaczona „na roboczo” Deklaracja Prawdy:

Przysięgam, że będę usilnie starał się:

1. Dzielić się prawdą:

  • Weryfikacja: sprawdzaj, czy informacje o faktach są prawdziwe, zanim je zaakceptujesz i udostępnisz.
  • Równowaga: podziel się całą prawdą, nawet jeśli niektóre jej aspekty nie potwierdzają Twojej opinii.
  • Cytowanie: udostępniaj źródła, aby inni mogli zweryfikować Twoje informacje.
  • Wyjaśnianie: rozróżnij opinię od faktów.

2. Honorować prawdę:

  • Potwierdzanie: potwierdzaj, że inni dzielą się prawdziwymi informacjami, nawet jeśli nie zgadzasz się z nimi.
  • Ponowne sprawdzanie: sprawdź ponownie, czy dane nie są kwestionowane, wycofaj się, jeśli nie możesz ich zweryfikować.
  • Obrona: broń innych, kiedy są atakowani za udostępnianie prawdziwych informacji, nawet jeśli nie zgadzasz się z tymi informacjami.
  • Porządkowanie: dopasuj swoje opinie i działania do prawdziwych informacji.

3. Zachęcać do prawdy:

  • Naprawianie: proś ludzi o wycofanie informacji, które wiarygodne źródła obaliły, nawet jeśli są oni Twoimi sprzymierzeńcami, a obalone informacje są zgodne z Twoim światopoglądem.
  • Edukacja: współczująco informuj osoby wokół Ciebie, że używają niewiarygodnych źródeł i proś o zaprzestanie ich używania, nawet jeśli te źródła wspierają Twoją opinię.
  • Odroczenie: uznaj, że opinie ekspertów będą bardziej trafne, gdy fakty zostaną merytorycznie przedyskutowane.
  • Celebrowanie: uszanuj i pogratuluj tym, którzy wycofają niepoprawne stwierdzenia. Aktualizuj swoje przekonania tak, by były prawdziwe.

#ToMyBoty – akcja na Twitterze prezentem dla opozycji

Wystarczyło zidentyfikowanie kilku kont jako automatycznych botów wspierających kandydata na prezydenta Warszawy Patryka Jakiego, by wywołać gwałtowną akcję hejterską oraz doprowadzić do ujawnienia się na Twitterze 2,5 tysiąca kont tzw. „prawej strony”.  Taka reakcja na mój artykuł okazała się prawdziwym prezentem dla opozycji.

W niedzielę opublikowałam analizę rankingów kont, które w ostatnim miesiącu tweetowały najwięcej na temat obu głównych kandydatów na prezydenta Warszawy: Rafała Trzaskowskiego i Patryka Jakiego. Analizowałam w sumie 20 najczęściej tweetujących użytkowników – po 10 z rankingu każdego z kandydatów, pracując w oparciu o te same narzędzia do analizy ilościowej: Unamo i Twitonomy, oraz stosując analizę jakościową dla każdego konta.

Wnioski z analizy wskazywały, że wśród tej dwudziestki mamy do czynienia z sześcioma kontami botowymi – czyli działającymi automatycznie. Wyliczyłam, ile średnio tweetów dziennie podają dalej (rekordzista 450 dziennie przez cały rok).  Wszystkie boty rozpowszechniały treści korzystne dla Patryka Jakiego, a niekorzystne dla Rafała Trzaskowskiego. Opisałam sześć botów – a jednak zwolennicy kandydata uznali, że nazywam botem każdego użytkownika, popierającego ministra Jakiego. Co więcej – uznali, że ich to obraża. I zareagowali zgodnie z tym przekonaniem.

 

Zwolennicy się ujawniają – akcja #ToMyBoty

W niedzielę moja publikacja rozchodziła się w sieci intensywnie, ale na zaplanowaną reakcję trzeba było poczekać do poniedziałku.  Około południa pojawiły się tweety z informacją o akcji #ToMyBoty z hasłem: „Wrzucamy foty z reala lub boty i cyborgi. Nie damy z siebie zrobić botów!”. Czyli  – ujawniamy się. Akcja rozpoczęła się o godz. 16 i oficjalnie trwała  do północy. Konta organizujące ją były anonimowe, jednak szybko do działań włączył się współpracownik Patryka Jakiego, członek Komisji Reprywatyzacyjnej Sebastian Kaleta. Udostępnił bardzo śmiesznego GIF-a, na którym widać, jak udaje robota.

tomyboty_kaleta

Tweety z hashtagiem #ToMyBoty pisał także sam Patryk Jaki. Akcję wspierały media: TV Republika oraz portal niezależna.pl, na których można było przeczytać, że Sebastian Kaleta ze mnie „zadrwił” oraz „znokautował mnie” (publikując ów filmik). W artykułach informowano także, że akcja to efekt tego, iż użytkownicy Twittera źle reagują na nazywanie ich botami albo trollami. Do akcji włączyło się w sumie 2,5 tys. kont (dane na podst. Follow the hashtag, z godz. 21.00 12 czerwca) – część osób rzeczywiście wrzucała swoje zdjęcia, jednak część realizowała klasyczna akcję hejtującą.

Ciekawe było przyglądanie się, jakie między innymi konta (poza typowymi użytkownikami) aktywnie włączają się w tę akcję. Przytoczę kilka nazw (pisownia oryginalna): ZającCoKicToKloc, Dumanarodu, Wraża purchawa, Kapitan Nomada, brat pit, Armikorg, Win Iks Pe, Żółwik_Ben_Bot, Efka Konefka, Lefties Vanquisher, Pierożki bezglutenowe, hr. Faflunin, Parva Dick.

Żadne z opisanych przeze mnie w artykule kont nie zamieściło zdjęcia realnego człowieka.

Jednocześnie w sieci rozpowszechniano nagranie sprzed dwóch lat (oczywiście bez podania daty jego sporządzenia), na którym widać moją rozmowę z autorem nagrania podczas pierwszego w Białymstoku Klubu Obywatelskiego. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego, jednak „prawa strona” użyła go do udowadniania moich (jawnych) powiązań politycznych. Filmik pojawił się na Twitterze już po raz drugi – pierwszy raz konto o nazwie Czerwone Potworki zaczęło go rozpowszechniać, gdy napisałam analizę o powiązaniach personalnych grupy radykalnych polityków prawicy.

 

Cyfrowy mobbing – czyli jak „prawa strona” usiłuje przejąć kontrolę

Cel takich personalnych działań zawsze jest oczywisty  – chodzi o podważenie wiarygodności, ale też doprowadzenie do tzw. efektu zamrożenia. Powoduje on, że człowiek poddany cyfrowemu mobbingowi (tak coraz częściej na świecie nazywa się tego typu ataki) najpierw przestaje bronić swoich racji, a potem wycofuje się ze swoich działań – ze strachu przed kolejną reakcją albo z powodu zniechęcenia. Co charakterystyczne, w atakach nie sposób dopatrzeć się choćby elementów merytorycznej krytyki, są to wyłącznie działania mobbingujące, ośmieszające i poniżające.

Tego typu zachowań doświadczyli ostatnio m.in.: prof. Michał Bilewicz, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, po wykładzie nt. badań nad polskim antysemityzmem; protestujący w Sejmie niepełnosprawni i ich rodziny; rodzina Stanisława Gawłowskiego (sprawa z wynajmowanym mieszkaniem); oraz np. prezydent Lech Wałęsa, systematycznie od lat atakowany w mediach społecznościowych (tweety można znaleźć m.in. sprawdzając hashtag #Bolek). W ten sposób traktowani są także niektórzy dziennikarze, zwłaszcza pracujący w TVN24 lub w „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, nie u wszystkich pojawia się efekt  psychicznego zamrożenia, natomiast wielu doświadcza uczucia bezradności, ponieważ przy zmasowanym ataku jednostce trudno jest się w jakikolwiek sposób bronić. Gdy atak trwa krótko, można go przeczekać; gdy mobbing jest rozciągnięty na lata, tak jak każde nękanie ma realny wpływ na zachowanie człowieka. I nie ma znaczenia, czy odbywa się on w rzeczywistości, czy w świecie cyfrowym – naukowcy udowodnili już, że ludzki mózg reaguje w obu przypadkach identycznie. Warto mieć świadomość, że dziś w polskiej przestrzeni publicznej część osób poddawanych jest takiemu mobbingowi – to jedna z typowych sposobów „prawej strony” na to, by przejąć kontrolę nad sytuacją.

 

Akcja – doskonała dla opozycji!

Akcja #ToMyBoty przyniosła jednak także takie efekty, których organizatorzy nie przewidzieli. Do tej pory ugrupowania opozycyjne nie wiedziały, jaka jest liczba kont popierających prawicę, zdolnych do szybkiej mobilizacji i przeprowadzenia akcji na Twitterze. Wielokrotnie usiłowano oszacować wielkość tej grupy, ale nie bardzo było jak to zrobić. Teraz, dzięki monitorowaniu akcyjnego hashtagu, który nigdy wcześniej nie był używany, oraz nie wywoływał emocji w innych grupach społecznych, udało się tę liczbę dość dokładnie określić.  Tweety pisało i dystrybuowało ok. 2,5 tys. kont (dane z 12 czerwca, godz. 21).  Jednocześnie analityka pozwoliła zlokalizować te konta. Według narzędzia Follow the hashtag, najwięcej wpisów powstało w… Sanoku. 12 czerwca rano na drugim miejscu wśród miejscowości był Kraków, a dopiero na trzecim tak ważna obecnie dla Patryka Jakiego Warszawa. Do wieczora Warszawa wskoczyła na drugie miejsce, ale Sanok pozostał liderem.

tomyboty_podsumow

Akcja zaplanowana jako uderzenie we mnie, a pośrednio – w opozycję, doprowadziła do identyfikacji kont „prawej strony” (piszę o tym ze świadomością marginesu błędu oraz włączenia się w działanie akcyjne jakiegoś odsetka  osób niezależnych) – i opozycja będzie mogła te informacje wykorzystać. Paradoks? Oczywiście. „Prawa strona” Twittera, przyzwyczajona do tego, że rządzi w mediach społecznościowych, powoli zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją.  Ci, którzy wpływali np. na wyniki wszystkich sond zamieszczanych na TT, cytowanych często później przez sprzyjające media, ostatnio ponieśli bolesną porażkę. Ksiądz Janusz Chyła, aktywny użytkownik Twittera, postanowił zapytać internautów korzystających z tego medium społecznościowego, czym jest dla nich małżeństwo: związkiem mężczyzny z kobietą czy też dopuszczalne są „inne warianty” małżeństwa.  Sonda wywołała mobilizację osób, którzy nie należą do „prawej strony” i okazało się, że na opcję „inne warianty” zagłosowało 53 proc. biorących udział w głosowaniu. W sumie oddano aż 20488 głosów. To była bolesna porażka, bo dotykała istotnej dla prawicy kwestii światpoglądowej.

Paradoksalnie oznaką tracenia kontroli nad mediami społecznościowymi okazała się także akcja #ToMyBoty.  Bo choć ilościowo była dla „prawej strony” sukcesem – potwierdziła aktywność 2,5 tys. kont – to przecież organizując ją nie przewidziano jej skutków politycznych, bardzo istotnych w czasie przedwyborczym. Za chwilę sprawdzanie geolokalizacji tweetów może stać się najprostszym narzędziem do tego, by udowodnić konkretnemu kandydatowi w wyborach samorządowych, że choć ilościowo tzw. „wygrywa internety”, to w rzeczywistości duża liczba internetowych wzmianek wynika z działań kont znajdujących się poza obszarem jego kandydowania. Czyli: w żaden sposób nie przekłada się to na jego rzeczywiste poparcie. Tak jak z Patrykiem Jakim – jego zwolennicy w Sanoku nie wpłyną na rzeczywisty wynik wyborów w Warszawie.

Akcja daje opozycji jeszcze jedną możliwość techniczną. Na Twitterze istnieje opcja, która pozwala na eksportowanie i importowanie list zablokowanych kont – po to, by jedna osoba mogła przekazać drugiej listę, na podstawie której da się zablokować konta np. łamiące zasady społeczności. Teraz wystarczy sporządzić listę z kont biorących udział w akcji #ToMyBoty – by cała opozycja mogła w prosty sposób wyłączyć widoczność swoich profili dla istotnej części „prawej strony” Twittera.

 

Kiedy nazwy używane przez naukowców odbierane są jako wyzwiska…

Być może jednak najciekawszy jest  zupełnie inny wniosek płynący z całej akcji. Otóż jak się okazało, dla sporej części uczestników akcji słowo „bot” okazało się… wyzwiskiem. Jeszcze gorzej było, gdy napisałam, że konta, łączące botową automatyzację ze sporadyczną aktywnością realnego człowieka, nazywa się cyborgami. Takim nazewnictwem posługuje się m.in. jeden z najintensywniej badających konta na Twitterze think tanków na świecie – amerykański Atlantic Coucil`s Digital Forensic Research Lab (w skrócie: DFRLab). Nazwy te nie są wyzwiskami, pozwalają po prostu określać konta na podstawie sposobów ich działania. Kto chce się dowiedzieć o tym więcej, polecam artykuł: https://medium.com/@DFRLab/human-bot-or-cyborg-41273cdb1e17, oraz tekst naukowy: https://www.eecis.udel.edu/~hnw/paper/acsac10.pdf.

Jednak użytkownicy odebrali te nazwy jako obraźliwe, między innymi dlatego zareagowali bardzo emocjonalnie. „Nie do końca pełnoletnia, ile wyzwisk już słyszałam, że jestem pisiorą. Dołączam do akcji” – tweetowała młoda dziewczyna, wrzucając swoje zdjęcie. To był zresztą częsty przekaz od uczestników: „znowu nas wyzywają!”.

W tej sytuacji aż się boję napisać, że konta, które Twitter zawiesza za naruszenie zasad społeczności (np. za wulgaryzmy, nękanie, pornografię etc.), a one ponownie odradzają się pod tą samą lub podobną nazwą użytkownika (o takich „znikających” dla systemów analitycznych kontach także pisałam w ostatniej analizie), DFRLab nazywa „revenants”. Co na język polski tłumaczy się jako upiory, duchy albo… zombie.

Tekst okazał się również na portalu Oko Press.

Ps. Żebyście nie mieli Państwo wątpliwości: analizę kont najwięcej tweetujących o kandydatach na prezydenta Warszawy wykonałam z własnej inicjatywy, podobnie jak moje poprzednie publikacje prezentowane na blogu. Nie zleciła mi jej wykonania żadna partia ani żadne ugrupowanie. Żadne ugrupowanie mi za nią nie zapłaciło. Jak doskonale wiecie, analizuję media społecznościowe w zakresie polskiej polityki od ponad roku – i zamierzam to robić dalej.  Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników! 🙂