Raport oksfordzki: politycy manipulują wyborcami w social media na masową skalę. Także w Polsce

Politycy w dziesiątkach państw, także w Polsce, manipulują opinią publiczną w mediach społecznościowych. Płacą za to. Wydają miliony, by zmanipulować opinię publiczną i wpływać na decyzje wyborcze nieświadomych tego obywateli. W Polsce podstawowe metody manipulacji to atakowanie opozycji oraz używanie trolli do nękania konkretnych osób, społeczności lub organizacji. Nienawistne komunikaty są wykorzystywane systematycznie, a ich celem jest prześladowanie grup mniejszości i sprzeciwu politycznego. To się naprawdę dzieje, na polecenie polityków, zwłaszcza rządów i rządzących partii. Także w naszym kraju.

Raport o politycznej manipulacji w mediach społecznościowych opublikowała właśnie dwójka naukowców z Oxford University: Samantha Bradshaw i Philip N. Howard, w ramach uznanego projektu Computational Propaganda Project. Od kilku lat zespół naukowców bada sposoby powstawania i szerzenia cyfrowej propagandy w dziesiątkach państw. Pierwsza analiza poświęcona polskim mediom społecznościowym powstała rok temu. Teraz naukowcy uwzględnili nasz kraj w ramach badań nad social media w 48 krajach świata.

Raport oksfordzki to jeden z pierwszych publicznie prezentowanych dokumentów, w którym nie tylko powiedziano otwarcie o propagandzie w polskich mediach społecznościowych, ale też wyraźnie wskazano, że metody te stosowane są przez rząd i partie polityczne. „Ten raport analizuje, jak rządowe wojska cybernetyczne wykorzystują propagandę cyfrową do kształtowania opinii publicznej” – piszą jednoznacznie autorzy raportu. Dane dotyczące Polski pochodzą z lat 2015-2017 r., czyli z czasów rządów PiS.

„Potężni polityczni aktorzy coraz silniej wykorzystują media społecznościowe do manipulowania opinią publiczną i podważania procesów demokratycznych. W 30 z 48 krajów znaleźliśmy dowody na wykorzystanie propagandy informatycznej podczas wyborów lub referendów” – podkreślają naukowcy. –  „W rozwijających się i zachodnich demokracjach używa się wyrafinowanej analizy danych oraz robotów politycznych do zatruwania środowiska informacyjnego, promowania sceptycyzmu i nieufności, polaryzowania społeczeństwa oraz podważania procesów demokratycznych. W bardziej autorytarnych reżimach partie rządzące stosują te same strategie w ramach szerszych działań, których celem jest wygranie wyborów.”

 

Fałszywe konta w sieci – za ich pomocą manipulują nami politycy

Powszechnie używanym przez polityków narzędziem manipulacji są fałszywe konta w mediach społecznościowych. Mogą to być konta prowadzone przez ludzi, konta zautomatyzowane (boty) lub łączące ze sobą aktywność człowieka i automatu (cyborgi). Boty służą głównie do wysokiego pozycjonowania korzystnych dla zleceniodawców informacji, upowszechniania hashtagów – pozytywnych lub służących do atakowania określonych osób czy społeczności. Coraz częściej są też wykorzystywane do masowego zgłaszania legalnych treści i kont do właściciela platformy społecznościowej, co skutkuje czasowym zawieszeniem konta, nawet gdy nie naruszyło ono regulaminu platformy.

Patrząc z perspektywy innych państw możemy powiedzieć, że choć w Polsce manipulacja polityczna funkcjonuje, nie jest jeszcze aż tak źle jak w wielu innych krajach: cyfrowa propaganda jest u nas szerzona za pomocą dość prostych technologicznie narzędzi, nie wykorzystuje się też wszystkich technik manipulacji, a tylko dwie z nich. Autorzy raportu znaleźli dowody na to, że manipulacja w Polsce odbywa się za pomocą kont obsługiwanych ręcznie, a więc niezautomatyzowanych. Jednak raport innego naukowca z tego samego zespołu Roberta Gorwy, który rok wcześniej analizował bardzo szczegółowo polskie media społecznościowe, wykazał istnienie w Polsce aktywnych botów, reprezentujących w większości prawicowe poglądy. Choć nie było ich zbyt dużo, bo zaledwie kilkaset (badanie z 2015- pierwsza połowa 2017), zwracały uwagę swoją wyjątkowo wysoką aktywnością.

 

Politycy opłacają dziś kampanie dezinformacyjne, nie promocyjne

Oczywiście, politycy nie sterują fake`owymi kontami osobiście, tylko zatrudniają firmy komunikacyjne. Jak podkreślają naukowcy, rozrasta się baza nieautoryzowanych firm, które masowo używają fałszywych kont w mediach społecznościowych, trolli oraz botów, zmieniając w ten sposób przebieg rozmów prowadzonych w social media, generując fałszywą popularność, wpływając na programy polityczne, przekaz w mediach oraz opinie cieszących się autorytetem ekspertów.

Rządy i partie finansują więc dziś nie tyle kampanie promocyjne (np., wyborcze), co kampanie dezinformacyjne. Jak wynika z faktur w niektórych badanych krajach, wydatki na te cele idą w grube miliony dolarów. Tylko w Rosji budżet roczny to 10 milionów dolarów, zaś w USA odkryto faktury z kilku lat na (w sumie) 452 miliony dolarów. Autorzy nie są w posiadaniu żadnych rachunków z Polski – co nie oznacza, że ich nie ma, lecz że autorzy do takich nie dotarli. Zwłaszcza że to właśnie Polskę wymienia się wśród państw, w których prowadzona jest oficjalna współpraca między partiami politycznymi a firmami PR i konsultingowymi w zakresie rozpowszechniania zmanipulowanej propagandy cyfrowej podczas wyborów. Nie ma więc mowy o wolontariuszach pracujących na rzecz konkretnych organizacji politycznych, lecz o profesjonalnym, płatnym działaniu na zlecenie.

 

Polska: atakowanie opozycji i nękanie za pomocą trolli

Jakie sposoby działania wybierają firmy zajmujące się manipulacją w sieci? Pierwszą metodą jest wpływanie na przebieg dyskusji w social media tak, by potoczyła się ona w kierunku właściwym dla zleceniodawców. Osiąga się to za pomocą:

– rozpowszechniania pro-rządowej lub pro-partyjnej propagandy,

– atakowania opozycji lub prowadzenia kampanii oszczerstw,

– odwracania uwagi w dyskusji od ważnych kwestii.

Zdaniem naukowców w Polsce mamy do czynienia przede wszystkim z atakowaniem opozycji i prowadzeniem kampanii oszczerstw. W naszym kraju stosowana jest również druga strategia, polegająca na wykorzystaniu tzw. trolli, czyli kont (najczęściej fałszywych), które atakują, znieważają i obrażają konkretne osoby lub społeczności – posługując się przy tym mową nienawiści lub różnymi metodami nękania online (czyli mobbingu cyfrowego).

„Te ukierunkowane i nienawistne komunikaty są stosowane jako systematyczne próby prześladowania mniejszości i grup sprzeciwu politycznego, zarówno w kontekście wyborów, jak i pozawyborczo. Używa się ich jako narzędzia kontroli społecznej w reżimach autorytarnych. Znaleźliśmy raporty o sponsorowanych przez państwo kampaniach trollingowych skierowanych do dysydentów politycznych, członków opozycji lub dziennikarzy w 27 z 48 krajów w naszej próbie:” – podkreślają naukowcy. Niestety, nie wymieniają, jakie to państwa.

Zespoły cybernetyczne tworzą też własne treści: zmanipulowane filmy, fake`owe zdjęcia, memy, a nawet strony internetowe z informacjami. Publikują komentarze na forach internetowych, uczestniczą w setkach dyskusji na popularnych portalach i platformach społecznościowych. Oczywiście wykorzystywane jest także polityczne mikrotargetowanie, czyli kierowanie reklam politycznych do wąskich grup odbiorców na podstawie ich psychologicznych danych i śladów pozostawionych w sieci, najczęściej bez wiedzy użytkowników social media.

 

Walka z fake newsami w wydaniu rządowym można oznaczać cenzurę

Sprawdźmy, jak to wygląda w innych krajach. Rosja wykorzystuje wszystkie możliwości internetowe: korzysta z każdego rodzaju fałszywych kont oraz ze wszystkich znanych technik manipulacji. Równie rozwinięta manipulacja polityczna ma miejsce jeszcze na Tajwanie, w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Wielkiej Brytanii, Azerbejdżanie i Brazylii. Tylko odrobinę delikatniej manipulowani są Niemcy. Najspokojniej jest w Holandii, w której co prawda działają boty, ale nie ma trolli ani atakowania opozycji czy szerzenia pro-rządowych treści, oraz w Czechach i Nigerii.  W Izraelu boty wspomagają rząd, na Węgrzech sytuacja wygląda bardzo podobnie do Polski.

Autorzy raportu zwracają uwagę, że coraz częściej zespoły rządowe tworzą własne aplikacje czy portale, które mają walczyć z fake newsami rozpowszechnianymi w sieci. W niektórych krajach zespoły te zajmują się dementowaniem fałszywych informacji lub umożliwiają ich zgłaszanie obywatelom (np. w Kolumbii czy we Włoszech), ale niestety zdarza się również, że te same portale wykorzystywane są przez rząd do wprowadzania cenzury w Internecie lub do dalszego manipulowania opinią publiczną.

 

Manipulacja w sieci narusza fundamenty demokracji

Naukowcy zwracają uwagę, że w wielu państwach, także demokratycznych, prawo wyborcze nie nadąża za zmieniającymi się metodami wpływania polityków na opinię publiczną, dlatego często nie wiadomo nawet, czy tego typu działania naruszają przepisy wyborcze czy nie. Zdaniem autorów raportu jest jednak sprawą oczywistą i bezdyskusyjną, że techniki cyfrowej manipulacji stosowane przez rządy i partie naruszają normy demokratycznej praktyki. „Aby zacząć zajmować się tymi wyzwaniami, musimy opracować mocniejsze zasady i normy dotyczące korzystania z mediów społecznościowych, dużych zbiorów danych i nowych technologii informacyjnych podczas wyborów. (…) Patrząc na wzrost aktywności zespołów cybernetycznych w latach 2017-2018 widać, że te strategie cyfrowej manipulacji używane są globalnie. Nie możemy czekać, aż sądy krajowe rozwiążą kwestie techniczne i stwierdza, że doszło do wykroczenia po przeprowadzeniu wyborów lub referendum. Ochrona naszych demokracji oznacza ustalanie zasad uczciwej gry przed dniem głosowania, nie po nim.”

Prezentowany raport jest chyba pierwszym dokumentem, w którym jawnie i otwarcie mówi się nie tylko o istnieniu manipulacji w mediach społecznościowych, ale też obarcza się odpowiedzialnością za nie rządy i partie polityczne. Oraz wskazuje, że obrona demokracji wymaga zajęcia się tym problemem, a nie chowania głowy w piasek i korzystania z technik masowej manipulacji w imię własnego interesu. Warto przypomnieć, że manipulacja polega na przejmowaniu kontroli nad decyzjami podejmowanymi przez nieświadomych tego faktu ludzi. Można dziś śmiało powiedzieć, że wiele osób, także Polaków, podejmuje dziś decyzje wyborcze pod wpływem politycznej manipulacji. I to właśnie jest w tym raporcie najbardziej przerażające: kiedy uświadamiamy sobie, że to się dzieje naprawdę. I że jesteśmy ofiarami tych działań.

Cały raport:

http://comprop.oii.ox.ac.uk/wp-content/uploads/sites/93/2018/07/ct2018.pdf

 

tekst ukazał się także na portalu OKO.Press

 

 

 

Kto w Polsce stracił followersów i czemu część botów nadal jest na Twitterze?

Co prawda Twitter coraz intensywniej usuwa fake`owe konta dążąc do oczyszczenia swego medium z fałszywych aktywności, zlikwidował ich już ponad 70 milionów w ciągu dwóch miesięcy, a ostatnia akcja ich usuwania była doskonale widoczna także u polskich użytkowników – ale jeśli ktoś uważa, że po 12 lipca już nie ma botów czy sztucznych kont wśród polskich followersów, grubo się myli. Spora część automatycznych kont na TT wciąż istnieje i ma się dobrze! Czyli – kolejne spadki followersów jeszcze przed nami.

Przyjrzyjmy się najpierw, jak wyglądały spadki na największych polskich kontach politycznych oraz na kilku mniejszych, ale również popularnych, w terminie zapowiadanym przez Twittera, czyli w dniach 11-13 lipca. Wyliczyłam je procentowo, bo to najlepsze porównanie. Otóż nie jesteśmy w światowej czołówce. 😉 W USA najwięcej straciło konto… samego Twittera (12,33 proc.). Duże spadki odnotowały też znane piosenkarki, np. Mariah Carey – 4,29 proc., Alicia Keys – 3,59 proc., Britney Spears – 3,59 proc. Liczby bezwzględne są tu oczywiście bardzo wysokie – w  przypadku Britney te 3,5 proc. to… ponad 2 miliony followersów (dane podaję za New York Times). Barack Obama stracił 2,26 proc. obserwujących, Donald Trump – zaledwie 0,58 proc. (czyli 307 tys. fanów).

W tym kontekście spójrzmy na Polskę. Największe spadki odnotowały konta tych polityków, którzy funkcjonują na scenie światowej lub europejskiej, czyli rozpoznawalni są szerzej niż tylko w kraju. Sama mam możliwość sprawdzenia 10 dużych kont, dzięki danym opublikowanym przez konto @SocialowaSowa dołączam dane jeszcze 5 kont.

Oto zestawienie – procentowo podaję straty fanów w dniach 11-13 lipca:

Jerzy Buzek: -2,97 %

Radosław Sikorski: -2,37 %

Michał Boni: -1,9 %

Donald Tusk: -1,8 %

Tomasz Lis: -1,6 %

Platforma Obywatelska: -1,34 %

Ryszard Czarnecki: -1,24 %

Leszek Balcerowicz: -1,22 %

@eucopresident (konto funkcyjne Donalda Tuska): -0,94 %

Andrzej Duda: -0,89 %

Prawo i Sprawiedliwość: -0,7 %

Rafał Trzaskowski: -0,39 %

Patryk Jaki: -0,32 % b

Grzegorz Schetyna: -0,3 %

Paweł Kukiz: -0,25 %

Zestawienie uwzględniające wszystkie konta da nam dopiero całościowy raport SoTrender, wtedy okaże się, czy ktoś nie stracił jeszcze więcej – ale tego dowiemy się dopiero w połowie sierpnia (wtedy SoTrender zaprezentuje zestawienie dotyczące lipca).

Błędem byłoby jednak patrzenie na proces czyszczenia Twittera tylko z perspektywy kilku lipcowych dni. Jak poinformowano  na oficjalnym blogu Twittera, 70 milionów fake`owych kont usunięto w poprzednich dwóch miesiącach, czyli w maju i czerwcu. Te działania także były widoczne u polskich polityków, choć nie były ilościowo tak spektakularne jak działania lipcowe. Jak wynika z raportu SoTrender za maj, już wtedy praktycznie wszystkie duże konta odnotowały spadki liczby całkowitej followersów (jeszcze w kwietniu na tych samych kontach notowano wzrosty).

spadki

Maj był też okresem ogromnej dynamiki zmian liczby followersów na niektórych kontach, co doskonale widać choćby na wykresie dotyczącym konta Radosława Sikorskiego: gdy tylko liczba fanów spadała o 1000, po kilku dniach rosła np. o 500.

sikorski_przyrosty

Podobną sytuację widać było na innych kontach polskich polityków związanych z polityką europejska i światową, w tym u Donalda Tuska czy Jerzego Buzka. Takie wahania trwały do 23 maja. Twitter nie informował wówczas oficjalnie o swoich działaniach dotyczących kont fake`owych, ale w tych samych dniach odnotowano spadki followersów także na znanych kontach światowych: Barackowi Obamie ubyło wówczas 48 tys. fanów, a Cristiano Ronaldo – 77 tys. Przypominam – mówię teraz o maju, a nie o lipcu.

Warto więc patrzeć na zmiany liczby followersów z szerszej perspektywy niż tylko lipcowa. Poniżej przedstawiam dwa porównania przyrostów i spadków fanów na 10 kontach: pierwsze pokazuje zmiany od początku maja:

przyrost_ogolne_odmaja

Drugie dokumentuje zmiany lipcowe (za dwa pierwsze tygodnie lipca, nie tylko za dni: 11-13 lipca):

przyrost_ogolne_lipiec.png

Najciekawsze zostawiłam jednak na koniec. Otóż ze względu na wielokrotnie obserwowane przeze mnie w różnych okresach czasu fermy botów pojawiające się na polskim Twitterze, które opisywałam w kilku poprzednich tekstach od 2017 roku, mam bogatą bazę danych dokumentującą takie konta. Sprawdziłam, czy np. chińskie boty (chińskie, bo w ten sposób identyfikował je Twitter), które pojawiły się w kwietniu na polskim TT, oraz inne znane mi konta automatyczne nadal istnieją. I co się okazało? Istnieją i mają się naprawdę dobrze! Twitter jeszcze do nich nie dotarł, być może dlatego, że są to konta uśpione i nieaktywne. Bardzo prawdopodobne, że algorytmy Twittera nastawione obecnie na wyłapywanie kont fake`owych działają m.in. w oparciu o rozpoznawanie rodzajów aktywności charakterystycznych dla kont automatycznych (botów). Znacznie trudniej jest im więc rozpoznać konta nieaktywne. Te więc wciąż istnieją – i oczywiście w każdej chwili mogą zostać uaktywnione przez osobę zarządzająca taką botową fermą. Albo też nigdy nie zostaną wykorzystane.

Na dowód – kilka screenów fake`owych, które pojawiły się na kontach polskich polityków w kwietniu 2018 r. Po kolei pokazuję Wam zestawienia dotyczące followersów Grzegorza Schetyny, Donalda Tuska i Jarosława Kurskiego. Na te trzy plansze nie istnieją tylko trzy konta. Wszystkie inne – uśpione – nadal funkcjonują na TT.

nowi_schetyna3

Nowi followersi G. Schetyny – screen z kwietnia 2018 r.

nowi_tusk1

Nowi followersi Donalda Tuska – screen z kwietnia 2018 r.

nowi_jaroslawkurski

Nowi followersi Jarosława Kurskiego – screen z kwietnia 2018 r.

 

Wniosek jest z tego prosty: Twitter co prawda intensywnie walczy z fake`owymi kontami, ale jeszcze nie dotarł do wszystkich. Spektakularne lipcowe spadki liczby followersów na kontach to tylko jedna z wielu odsłon walki o czysty Twitter. Czeka nas jeszcze wiele takich sytuacji, bo automatycznych botów wciąż na kontach jest sporo.

Drugi wniosek jest jeszcze prostszy: liczba followersów na koncie nie jest bezpośrednim dowodem na popularność takiego konta. Dlatego nie wierzcie zestawieniom i analizom, które mówią o tym, jak bardzo popularny jest dany polityk, wyłącznie na podstawie takich danych. Zwłaszcza teraz, gdy Twitter systematycznie usuwa fake`i, ale wcale wszystkich nie usunął. Spadki na czyimś koncie nie muszą, jak sami widzicie, dowodzić spadku popularności czy – tym bardziej – poparcia jakiejś osoby. Mogą być częścią dużo szerszego zjawiska, jak choćby czyszczenia Twittera.

Prawdziwy czy fake? Czyli: kto jest w sieci oficjalnie?

Zainspirowana masową pomyłką, jaką w środę wywołał nieoficjalny – jak się okazało – profil prezentujący postać premiera Mateusza Morawieckiego, działający na Facebooku pod nazwą użytkownika @MateuszMorawieckiPremier, postanowiłam sprawdzić, czy prawdziwe konta polskich instytucji publicznych na FB da się łatwo odróżnić od kont fake`owych, podszywających się lub satyrycznych. Wyniki nie napawają optymizmem.

Zanim je przedstawię, krótkie wprowadzenie. Profil „Premier Mateusz Morawiecki” na FB zamieścił w środę po południu, po wcześniejszym wystąpieniu premiera w Parlamencie Europejskim, zdjęcie premiera oraz wpis o treści: „Panie Premierze wielki szacunek oraz słowa wdzięczności dla Pana”. Brzmiało tak, jakby premier sam sobie składał wyrazy szacunku – śmiesznie.  Jak wielu innych użytkowników, próbowałam sprawdzić, czy mamy do czynienia z oficjalnym kontem Mateusza Morawieckiego, czy nie. Nie było to wcale oczywiste. Konto odsyła bowiem na oficjalną stronę internetową Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: www.premier.gov.pl, jest właściwie przyporządkowane, jeśli chodzi o kategorię (polityk), a w informacjach podaje taką notkę: „Mateusz Jakub Morawiecki (ur. 20 VI 1968) – od 16 X 2015 wicepremier w rządzie PiS, 8 XII 2017 roku desygnowany przez prezydenta na Prezesa Rady Ministrów.” Zawiera ona dwa błędy w datach, ale nie są łatwe do wyłapania na pierwszy rzut oka. Posty na tym koncie to głównie linki z oficjalnej strony Kancelarii Premiera – czyli nie ma tam nic poza oficjalnym przekazem. Na dodatek na Facebooku nie ma innej strony personalnej (poza instytucjonalną Kancelarii) Mateusza Morawieckiego, co pogłębia zamieszanie.

Oficjalne dementi Kancelarii Premiera z informacją, że wskazany fanpage nie jest oficjalny, pojawiło się wieczorem.

moraw2

Do tego czasu informacja o śmiesznym poście zdążyła rozpowszechnić się w mediach społecznościowych. Jedni się śmieli, inni twierdzili, że to fake news. Jeszcze inni podkreślali, że stronę od razu można rozpoznać jako nieoficjalną, ponieważ nie została zweryfikowana przez Facebooka (nie ma specjalnego oznaczenia – niebieskiego znaczka) ani nie zawiera informacji, iż jest to oficjalny fanpage premiera. A skoro tak, to na pewno nie jest kontem oficjalnym i należy je traktować jako podszywające się pod szefa rządu.

Taka koncepcja rozpoznawania fanpage`y wydaje się logiczna – tyle że ma się nijak do rzeczywistości. Analizuję profile instytucji publicznych od dawna, wiem więc, że nie ma w Polsce wypracowanych żadnych spójnych standardów funkcjonowania instytucji w mediach społecznościowych. To sprawia, że każda strona działa na swoich zasadach i często trudno jest ustalić, czy mamy do czynienia z kontem oficjalnym czy nie.

Ale w tej sytuacji postanowiłam to po prostu policzyć.  Przeanalizowałam 45 kont ogólnopolskich instytucji publicznych, działających na Facebooku. Prezentuję stan tych kont na godz. 22.00 4 lipca 2018 r. – informacje w stopce strony bardzo łatwo jest zmienić, dlatego podaję dokładną datę.

Co się okazało? Zaledwie osiem analizowanych kont to konta zweryfikowane za pomocą narzędzia, które udostępnia do tego celu FB – takie strony mają charakterystyczny niebieski znaczek obok nazwy strony. Na kolejnych 13 stronach znalazłam informację, że są to konta oficjalne tych instytucji. Na trzech pojawiły się informacje, które można by uznać za świadczące o oficjalnym profilu (że są prowadzone przez zespół prasowy działający w tej instytucji). Natomiast aż 21 profili ogólnopolskich instytucji publicznych funkcjonuje bez weryfikacji oraz bez informacji, że mamy do czynienia z ich oficjalnym profilem.

Szczegółowe zestawienie:

Konta zweryfikowane: Kancelaria Premiera, Sejm RP, Senat RP, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwo Cyfryzacji, Ministerstwo Sportu i Turystyki, Ministerstwo Sprawiedliwości, Państwowa Komisja Wyborcza.

Konta z informacją, że są to konta oficjalne (oraz dwa inne, które można tak zakwalifikować): Kancelaria Prezydenta, Ministerstwo Infrastruktury, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, MSWiA, Ministerstwo Środowiska, NBP, KSAP, Rzecznik Finansowy, GDDKiA, Sąd Najwyższy, Rzecznik Praw Dziecka, CBA, Straż Graniczna, Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych, Dowództwo Garnizonu Warszawa.

Konta bez weryfikacji i bez informacji o koncie oficjalnym: Policja, Instytut Pamięci Narodowej, Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Komisja Nadzoru Finansowego, Wojska Obrony Terytorialnej, Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych, Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Ministerstwo Energii, Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwo Rolnictwa, Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju, Ministerstwo Zdrowia, Najwyższa Izba Kontroli, NFOŚiGW, Rzecznik Praw Obywatelskich (profil dot. spotkań regionalnych), Krajowa Rada Sądownictwa, Lasy Państwowe, Agencja Mienia Wojskowego.

Przykłady:

 

Czy to źle świadczy o tych instytucjach? Niekoniecznie. Po pierwsze – z weryfikacją na FB nie jest ani szybko, ani prosto, ani jednoznacznie. Zacytuję tu informację zamieszczoną przez support Facebooka na portalu: „Niektóre strony i profile są weryfikowane przez serwis Facebook, aby poinformować użytkowników, że są autentyczne. Niebieski symbol na stronie lub profilu oznacza potwierdzenie Facebooka, że jest to autentyczna strona lub profil osoby publicznej, marki lub firmy z branży mediów. Pamiętaj, że nie wszystkie osoby publiczne, celebryci i marki na Facebooku otrzymują niebieskie oznaczenie. Szary symbol  na stronie oznacza potwierdzenie Facebooka, że jest to autentyczna strona danej firmy lub organizacji.”

Żeby była jasność – wskazane instytucje nie mają również znaczków szarych.

Jak widać, sam Facebook przyznaje, że nie wszyscy otrzymują niebieskie odznaczenie, a jednocześnie nie wyjaśnia, kto i dlaczego miałby go nie otrzymać. Z praktyki wiadomo również, że weryfikacja następuje często po długim, czasem wielomiesięcznym okresie oczekiwania i nigdy nie wiadomo, kiedy upragniony znaczek wreszcie się pojawi.

Oczywiście, każda instytucja może na swoim profilu napisać, że jest on oficjalny. Ponieważ nie ma jednak ustalonych standardów funkcjonowania instytucji w sieci, nie wszystkie instytucje to robią, bo nie zawsze mają taką potrzebę. Wiele uważa, że oficjalne logo, oficjalne adresy stron internetowych, maili oraz siedziby instytucji, do tego informacje historii czy misji – to wystarczające dane potwierdzające, że odbiorca ma do czynienia z oficjalnym fanpage`em. Z drugiej jednak strony takie dane może dziś wstawić każdy, jeśli więc zechce, bardzo łatwo podszyje się pod instytucję.  Oczywiście, każdy może napisać również, że prowadzi oficjalny fanpage…

Płyną z tego dwa wnioski. Po pierwsze: w dzisiejszym świecie, jeśli ktoś zechce podszyć się pod instytucję czy osobę publiczną w sieci, zrobi to i na dodatek nie będzie to trudne. Tego typu dezinformujące posty jak ten dotyczący premiera Morawieckiego po prostu będą się pojawiać.

Drugi wniosek jest bardziej konstruktywny: warto wprowadzić spójne standardy funkcjonowania instytucji publicznych w mediach społecznościowych. Właśnie po to, byśmy my, odbiorcy, nie mieli wątpliwości, z czym lub z kim mamy do czynienia.

 

 

Deklaracja Prawdy – czy to recepta na walkę z fake newsami, także w Polsce?

Czy to w ogóle możliwe? Staroświecka nieco – jako mechanizm samokontroli społecznej – przysięga, w której deklaruje się w konkretny sposób dbać o prawdę w Internecie: czy to może być jedna z metod zwalczających fake newsy w sieci? Amerykańscy naukowcy nie tylko wymyślili ten sposób, ale i sprawdzili po pewnym czasie jego skuteczność. Co się okazało? Przysięga zadziałała! Ponieważ w Polsce także mamy rosnący problem z fake newsami, warto przyjrzeć się pomysłowi Amerykanów – i być może dołączyć do ich projektu. To prostsze niż mogłoby się wydawać.

Cały demokratyczny świat szuka dziś recepty na zalewającą Internet falę fake newsów – fałszywych informacji, świadomie udostępnianych w sieci, by wprowadzić w błąd odbiorców i osiągnąć z góry założony cel. Do tej pory, poza rosnącymi oczekiwaniami wobec firm zarządzających mediami społecznościowymi oraz stronami fakt-checkingowymi, nie było pomysłu, jak z nimi walczyć. Pojawił się jednak pewien ciekawy – bo bardzo prosty i dostępny dla każdego – pomysł. Zaproponowała go grupa naukowców skupionych wokół projektu Pro-Truth Pledge. Przetłumaczę tę nazwę roboczo jako Deklaracja Prawdy.

Gleb Tsipursky z Uniwersytetu w Ohio napisał ostatnio o tym projekcie, ale i o badaniach potwierdzających jego skuteczność (to ważne!)  na stronie https://theconversation.com/uk i do tego tekstu będę się przede wszystkim odnosić. Sam projekt oczywiście również ma swoją witrynę: https://www.protruthpledge.org/.

Chodzi o inicjatywę amerykańskich behawiorystów, którzy postanowili wykorzystać swoją wiedzę o zachowaniach ludzi do walki z fake newsami. Jak wynika z badań przeprowadzonych w wielu krajach na świecie, znacząca część użytkowników sieci – ok. 70-76 procent – udostępnia informacje w mediach społecznościowych nie czytając ich. Aż tyle osób poprzestaje na przeczytaniu nagłówka! Jednocześnie w USA (w Polsce brak danych) 14 proc. Amerykanów przyznało się, że udostępnia fake newsy świadomie, gdy przynoszą one korzyści dla grupy, z którą się identyfikują – np. partii politycznej.

 

Deklaracja Prawdy – 12 wskazówek, jak się zachowywać w sieci

Jak zauważyli behawioryści, jednocześnie jednak ludzie mają potrzebę bycia uczciwymi, a przynajmniej – bycia postrzeganymi w ten sposób. Przy tym – ludzie kłamią znacznie rzadziej, gdy wiedzą, że mogą z tego powodu ponieść negatywne konsekwencje, ale też gdy przypomina się im o zasadach etycznych lub gdy sami zobowiązują się do uczciwości. To żadne odkrycie, lecz prawidłowość znana od lat, mamy przecież długowieczną tradycję składania przysięgi czy przyrzeczenia, wykorzystywaną w najpoważniejszych przestrzeniach życia, m.in. w sądach czy kościołach.

Naukowcy z Uniwersytetu w Ohio i Uniwersytetu of Pennsylvania wpadli na pomysł, by mechanizm ten wykorzystać do walki z dezinformacją.  Stworzyli zobowiązanie, którego celem jest promowanie uczciwości w Internecie. W Deklaracji Prawdy wskazano 12 zachowań, w które mają angażować się ci, którzy podejmą zobowiązanie. Chodzi przede wszystkim o czytanie informacji przed udostępnieniem, sprawdzanie wiarygodności źródeł, proszenie innych o wycofanie się z fałszywych informacji czy zniechęcanie do korzystania z niewiarygodnych źródeł. Ale też – co w Polsce szczególnie ważne – o obronę tych, którzy są atakowani za udostępnianie w sieci prawdziwych choć niewygodnych informacji.

protruth

Koordynacją projektu zajęła się organizacja pozarządowa International Insights. Do tej pory przysięgę złożyło ponad 7 tysięcy osób, w tym naukowcy, filozofowie, prawnicy.

 

Przysięga zadziałała!

Najciekawsze zaczyna się jednak dopiero teraz. 10 miesięcy po rozpoczęciu projektu pomysłodawcy zbadali, czy podjęcie się zobowiązania rzeczywiście wpływa na ograniczenie rozprzestrzeniania się fake newsów. Uczestnicy wypełniali ankietę, w której oceniali swoje zachowanie sprzed złożenia przysięgi i po jej złożeniu. Sprawdzono też ich rzeczywiste działania na Facebooku – oceniono, jakie wiadomości udostępniali przed i po podjęciu zobowiązania. W obu przypadkach okazało się, że przysięga wpłynęła na zachowanie badanych. Stwierdzono istotne, wyraźnie widoczne statystycznie zmiany – uczestnicy udostępniali znacznie mniej nieprawdziwych informacji, powoływali się również na bardziej wiarygodne źródła.

Czyli – zadziałało! Złożenie przysięgi i poinformowanie o tym publicznie (uczestnicy są prezentowani na stronie internetowej projektu) wywołało znaczący efekt w postaci samokontroli swego zachowania w sieci.

Oczywiście, takie zobowiązanie może być tylko częścią walki z dezinformacją w sieci. Nie zmieni ono potrzeby wprowadzania rozwiązań systemowych przez m.in. właścicieli mediów społecznościowych. Może natomiast wpłynąć na zachowania dużych grup ludzi – jeśli do projektu włączą się osoby będące autorytetami w swoich środowiskach.

Uważam, że poziom dezinformacji w polskich mediach społecznościowych jest dziś tak wysoki (a będzie jeszcze rósł podczas wszystkich kampanii wyborczych), że powinniśmy poważnie rozważyć każdy pomysł, dający szanse na ograniczenie tego zjawiska. Pomysł Amerykanów jest genialny – bo prosty, bezkosztowy i dający możliwość uczestnictwa każdemu zainteresowanemu. Aby zafunkcjonował w Polsce, potrzebni są liderzy – uznane autorytety, które podejmą to zobowiązanie; potrzebna jest także organizacja czy instytucja, która jako pierwsza włączy się w projekt i podejmie działania koordynujące. Potrzeba więc woli działania – i decyzji.

Pytanie, czy stać nas dziś na to, by uczynić znów prawdę priorytetem w życiu publicznym?

Czy damy radę to zrobić?

Czy znajdą się ludzie, którym na tym zależy?

Bardzo do tego namawiam.

 

Oto przetłumaczona „na roboczo” Deklaracja Prawdy:

Przysięgam, że będę usilnie starał się:

1. Dzielić się prawdą:

  • Weryfikacja: sprawdzaj, czy informacje o faktach są prawdziwe, zanim je zaakceptujesz i udostępnisz.
  • Równowaga: podziel się całą prawdą, nawet jeśli niektóre jej aspekty nie potwierdzają Twojej opinii.
  • Cytowanie: udostępniaj źródła, aby inni mogli zweryfikować Twoje informacje.
  • Wyjaśnianie: rozróżnij opinię od faktów.

2. Honorować prawdę:

  • Potwierdzanie: potwierdzaj, że inni dzielą się prawdziwymi informacjami, nawet jeśli nie zgadzasz się z nimi.
  • Ponowne sprawdzanie: sprawdź ponownie, czy dane nie są kwestionowane, wycofaj się, jeśli nie możesz ich zweryfikować.
  • Obrona: broń innych, kiedy są atakowani za udostępnianie prawdziwych informacji, nawet jeśli nie zgadzasz się z tymi informacjami.
  • Porządkowanie: dopasuj swoje opinie i działania do prawdziwych informacji.

3. Zachęcać do prawdy:

  • Naprawianie: proś ludzi o wycofanie informacji, które wiarygodne źródła obaliły, nawet jeśli są oni Twoimi sprzymierzeńcami, a obalone informacje są zgodne z Twoim światopoglądem.
  • Edukacja: współczująco informuj osoby wokół Ciebie, że używają niewiarygodnych źródeł i proś o zaprzestanie ich używania, nawet jeśli te źródła wspierają Twoją opinię.
  • Odroczenie: uznaj, że opinie ekspertów będą bardziej trafne, gdy fakty zostaną merytorycznie przedyskutowane.
  • Celebrowanie: uszanuj i pogratuluj tym, którzy wycofają niepoprawne stwierdzenia. Aktualizuj swoje przekonania tak, by były prawdziwe.

Mamy boty w kampanii na prezydenta Warszawy! Wspierają Patryka Jakiego

Ranking pierwszych dziesięciu kont na Twitterze, które w ciągu ostatniego miesiąca tweetowały najwięcej nt. Patryka Jakiego, wygląda tak: jedno konto nie istnieje, pięć to konta botowe, cztery – prawdziwe. Taki sam ranking nt. Rafała Trzaskowskiego: dwa konta nie istnieją, cztery to boty, cztery – konta prawdziwe. Jaka jest różnica między rankingami? Światopoglądowa. Poza dwoma kontami wszystkie pozostałe – w tym oczywiście boty – działają na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.

W piątek, 8 czerwca, postanowiłam sprawdzić, kto najczęściej tweetuje na temat  głównych kandydatów w wyborach na prezydenta Warszawy. Użyłam do tego narzędzia analitycznego Unamo, które m.in. tworzy rankingi autorów tweetów na podst. liczby wypowiedzi, zasięgów czy popularności. I odkryłam piękne, klasyczne, ciężko pracujące boty – wszystkie działające na rzecz Patryka Jakiego, a przeciwko Trzaskowskiemu. W rankingach obu kandydatów tylko dwa konta nie rozpowszechniały tak sprofilowanych treści. Były to: konto medium @300polityka oraz konto zwolennika kandydata Koalicji Obywatelskiej.

Ranking autorów pod względem liczby wypowiedzi nt. Patryka Jakiego wygląda tak:

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Przeanalizowałam te konta. Pierwsze dwa już nie istnieją. Liderka rankingu – Krystyna, teraz funkcjonuje pod nową nazwą użytkownika – nie @KGrzadzka, tylko @krystynaWarsaw, ale sieje tą samą treść co wcześniej. Zmiany nazw to w ogóle nowe, ciekawe zjawisko – piszę o nim szerzej w postscriptum pod tekstem. Konto Krystyny zostało utworzone w maju 2017 r., ma więc niewiele ponad rok, ale już wygenerowało 186 tys. tweetów. Daje to średnio 427 tweetów dziennie – a w zasadzie retweetów, nie znalazłam bowiem ani jednego postu napisanego przez Krystynę. Według Oxford Internet Institute boty można rozpoznać, gdy dziennie podają dalej 50 postów i więcej, natomiast amerykański think tank DFRLab uważa za graniczną wartość 72 posty podane dalej w ciągu dnia (i więcej). Krystyna pracuje więc bardziej intensywnie niż standardowy bot. Jakiego typu treści rozpowszechnia? Zawsze antyopozycyjne i proPiS-owskie. Jeśli chodzi o wybory w Warszawie – retweetuje posty wspierające Jakiego i ośmieszające Trzaskowskiego.

 

Drugie konto – o nazwie „Jesteśmy za PiS” – nie istnieje i nie znalazłam go (a piszę to 9 czerwca) nawet pod inną nazwą użytkownika. Dwa kolejne miejsca w rankingu znów zajmują boty: @kozalinka53 tylko 8 czerwca (do godz. 19.30)  retweetowała aż 220 tweetów związanych z PiS-em oraz o treściach antyopozycyjnych, w tym 29 dotyczyło Jakiego i/lub Trzaskowskiego.

 

 

Kolejne konto – @Kgb08Maria – tylko 8 czerwca do godz. 19.00 retweetowało 192 tweety pro-PiS i antyopozycyjne, w tym 23 związane z kandydatami na prezydenta Warszawy.

 

 

W rankingu mamy jeszcze dwa inne konta działające zgodnie z regułami funkcjonowania botów – na miejscach: 7 i 8. Sławek Wolny (@AwekWolny) to konto istniejące od kwietnia 2018, retweetujące średnio 124 tweety dziennie. Na poniższych przykładach doskonale widać typową dla bota (poza czystymi retweetami) aktywność: ma on zaprogramowany konkretny tekst, ciągle ten sam, który podaje jako swój podczas cytowania innego tweeta. W tym przypadku były to dwa zdania: „Musimy to zrobić! Wyprawimy PO pochówek”, które wielokrotnie się powtarzały. Poza tym oczywiście Sławek Wolny retweetował to, co korzystne dla Jakiego i niekorzystne dla Trzaskowskiego.

 

 

Kris (@urwis1977) działa od lipca 2017 r. i jest rekordzistą – retweetuje średnio 450 tweetów dziennie. Przekazywane przez niego treści są identyczne jak te w analizowanych wcześniej kontach.

 

 

Kiedy przeanalizujemy z kolei ranking użytkowników, którzy tweetują najwięcej nt. Rafała Trzaskowskiego, okaże się, że większość kont jest powtórką z rankingu Patryka Jakiego.

trzaskowski_rankingliczbawypow_0806_2

 

Pięciu pierwszych użytkowników już znamy (drugi użytkownik to konto cechujące się normalnym rodzajem aktywności), szósty to znów bot. Natomiast na miejscach: siódmym i ósmym znajdują się autentyczni liderzy wśród kreatorów treści na temat Trzaskowskiego. Właśnie ich tweety podają dalej przeciwnicy kandydata Koalicji Obywatelskiej. Na 9. miejscu mamy zwolennika Trzaskowskiego, konto prawdziwe, a na dziesiątym – kolejne konto nieistniejące (prawdopodobnie usunięte albo przez jego twórcę, albo przez Twittera). Warto podkreślić – wśród 10 użytkowników TT najczęściej tweetujących o Rafale Trzaskowskim tylko jeden jest jego zwolennikiem. Zdecydowanie najwięcej postów wytwarzają jego przeciwnicy. To odwrotny układ niż u Patryka Jakiego – u niego najaktywniejsze są konta wspierające. Kandydat Koalicji Obywatelskiej na razie nie ma więc na TT wsparcia, które mogłoby zrównoważyć ataki przeciwników.

Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę dwóm innym rankingom – tym razem pokazującym autorów najpopularniejszych tweetów nt. kandydatów. W obu przypadkach są to zazwyczaj użytkownicy krytycznie nastawieni do danego polityka. I tak najpopularniejsze tweety nt. Patryka Jakiego to wpisy: prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz Grzegorza Drobiszewskiego ze Stowarzyszenia Młodzi Demokraci. Mamy też satyryczny Sok z Buraka, oraz posłów PO Cezarego Tomczyka i Borysa Budkę.  Za to na drugim miejscu jest sprzyjający Jakiemu poseł Dominik Tarczyński. Generalnie jednak to zestawienie niczym nie zaskakuje.

 

jaki_rakinngliczbawypow_0806_2

Natomiast w rankingu dotyczącym Rafała Trzaskowskiego warto zwrócić uwagę na trzy konta. Otóż po pierwsze widać wyraźnie, że o Trzaskowskim tweetują krytycznie m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz z ugrupowania Wolni i Solidarni, były lider Młodzieży Wszechpolskiej; współpracownik Jakiego z Ministerstwa Sprawiedliwości Sebastian Kaleta, wiceprzewodniczący Komisji Reprywatyzacyjnej; oraz znany na TT z kontrowersyjnych wpisów Radosław Poszwiński, od niedawna pracownik TVP Info.

trzaskowski_rankingautorow_0806 

Moją uwagę zwraca też konto znajdujące się na drugim miejscu – pana Waldemara. Jest to użytkownik, który był mocno zaangażowany w tworzenie negatywnych postów wobec rodzin osób niepełnosprawnych protestujących w Sejmie – był liderem w zestawieniu influencerów, które uzyskałam podczas analizy wpisów na ten temat (także na bazie narzędzia Unamo).

influ2

Reasumując: analizowane przeze mnie rankingi ujawniają przede wszystkim, że na rzecz Patryka Jakiego na Twitterze już teraz pracują boty (choć oficjalnie kampania jeszcze się nie zaczęła). Służą one rozpowszechnianiu treści pozytywnych dla Jakiego, a negatywnych dla jego kontrkandydata. Kiedy więc czytacie ilościowe zestawienia o tym, który z kandydatów na prezydenta Warszawy lepiej sobie radzi w Internecie, pamiętajcie koniecznie o ciężko pracujących botach.

Po drugie: widać również, że Rafał Trzaskowski nie ma obecnie na Twitterze wspierających go kont, które by równoważyły Twitterową aktywność przeciwników.

Po trzecie – w antykampanię wobec Trzaskowskiego zaangażowali się m.in.: poseł Adam Andruszkiewicz, poseł Tarczyński, wiceszef Komisji Weryfikacyjnej Sebastian Kaleta i pracownik TVP Radosław Poszwiński. To pod względem politycznym dość ciekawe zestawienie personalne.

Nie mam wątpliwości, że to dopiero początek sieciowych zmagań politycznych. Prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła. Wydaje się, że boty zostaną użyte masowo dopiero w kluczowych miesiącach kampanii. Czy będą miały znaczenie dla wyników wyborów? Na pewno sprawią, że rozpowszechnianie przez nie tweety będą bardziej widoczne. Czy to spowoduje, że odbiorcy uwierzą w kreowany przez nie przekaz? O tym dopiero się przekonamy. Nie będziemy mieli powtórki z wyborów prezydenckich w 2015 roku, ponieważ sporo się już nauczyliśmy o mediach społecznościowych i wiemy, że nie we wszystko, co się na nich pojawia, można wierzyć. Popularne treści oddziałują jednak psychologicznie, mogą uruchomić mechanizm społecznego dowodu słuszności (czyli: słuszne jest to, o czym mówi większość), a to może przełożyć się na realne decyzje wyborców.  Może – ale nie musi. W Polsce Twitter ma znaczenie głównie jako medium docierające do polityków i dziennikarzy, nie do masowej liczby wyborców (ci są obecni raczej na Facebooku). Dlatego ogromne znaczenie będzie miało, czy i jak z przekazu kreowanego w opisany powyżej sposób skorzystają dziennikarze. To oni jako pierwsi podejmą decyzję, czy popularność narracji jest rzeczywistym odzwierciedleniem nastrojów społecznych, czy też efektem ciężkiej pracy botów.

 

Ps. Wspomniałam w tekście o nowym zjawisku, które po raz pierwszy zaobserwowałam analizując w maju hejt wobec protestujących w Sejmie matek osób z niepełnosprawnością. Otóż ostatnio niektóre konta na Twitterze, zwłaszcza botowe, często zmieniają nazwę użytkownika. Sprawia to, że choć konta widać w narzędziach analitycznych, nie jest łatwo je zidentyfikować – bo działają już pod inną nazwą. Dla każdego narzędzia analitycznego rozpoznającego konta po nazwie wygląda to tak, jakby konto nie istniało – choć tak naprawdę działa nadal.

Wydaje się, że może być to nowy sposób wymyślony w celu obejścia obostrzeń Twittera, który od pewnego czasu dużo drastyczniej podchodzi do botów i co jakiś czas usuwa je hurtowo – bazując jednak zapewne (przynajmniej częściowo) na nazwie użytkownika. Zmiana nazwy daje możliwość dalszego funkcjonowania konta. Nie wiem, czy konta te jednocześnie zmieniają też IP i e-mail – jeśli tak, tym trudniejsze są do wychwycenia przez system Twittera.

UPDATE:
11 czerwca 2018 r.: Pisząc ten tekst nie miałam wątpliwości, że zostanie on zaatakowany, a wiarygodność moich ustaleń będzie podważana na wszystkie sposoby.  Dlatego od początku podawałam nazwę narzędzia, pokazywałam jak najwięcej screenów oraz – co ważne – podawałam daty dokonywania analizy i pisania tekstu. Sposób działania konkretnego konta można bowiem bardzo szybko zmienić, a nieistniejące konta mogą się znów pojawić. To technicznie proste, jeśli tylko ma się kontakt z użytkownikami tych kont, czy z osobą kontem zarządzającą. Tak się właśnie dzieje z niektórymi z opisywanych kont. Nagle na koncie, które nie pisało żadnych tweetów własnych, pojawiają się normalne dyskusje. To też proste, wystarczy zmienić program, albo wyłączyć konto spod programu i zacząć na nim normalną aktywność. I wtedy można zacząć twierdzić, że to wcale nie bot, a Mierzyńska się myli. Cóż, na Zachodzie badający boty ukuli już nawet taki piękny termin – cyborg. To właśnie konto typowe dla bota, które od czasu do czasu wykazuje normalną, „ludzką” aktywność. A więc pozdrawiam cyborgi! 🙂

Cieszę się również, że podobno jedno z kont nieistniejących już istnieje – pod zupełnie zmienioną nazwą i użytkownika, i nazwa główną – ale: ponoć jest to samo konto. Tak jak pisałam w postscriptum, narzędzia analityczne takich „niby tych samych” kont nie rozpoznają. Niesamowicie cieszy mnie natomiast fakt, że dzięki tym działaniom – których celem jest podważenie wiarygodności tej analizy – wszyscy dowiemy się dużo więcej o niektórych kontach oraz sposobach działania w sieci. Pozdrawiam więc także tych, którzy od wczoraj gorączkowo zmieniają ustawienia. 😉

 

Siewcy strachu. 10 dni z rosyjską propagandą w Polsce

Grozi nam III wojna światowa, podczas której wszyscy zostaną zgładzeni i nastąpi kres ludzkości. Nie, to nie mój koszmar senny, lecz narracja świadomie kreowana przez prorosyjski portal Sputnik Polska. Przez 10 dni czytałam codziennie dostarczane przez niego newsy, by przeanalizować jawną rosyjską propagandę w Polsce. I choć tradycyjne tematy propagandowe: złe NATO, niestabilne USA, zła Ukraina – wciąż są obecne, to jednak od kilku tygodni Rosja sufluje nam przede wszystkim historię o zbliżającym się ogromnym konflikcie zbrojnym.

Romans posła Pięty, protest niepełnosprawnych i ich rodzin w Sejmie, ba, nawet choroba prezesa Kaczyńskiego w porównaniu do wizji przyszłości roztaczanej przez Sputnik Polska wydają się problemami prostymi, łatwymi – i przemijającymi. Prawdziwe zagrożenia czają się gdzie indziej: a informuje o nich jedyny jawnie działający w Polsce rosyjski portal internetowy.

Sputnik i Russia Today to znane na całym świecie rosyjskie portale informacyjne. Jak słusznie zauważył niedawno w wywiadzie dla cyberdefence24.pl  David Alandete, managing editor w hiszpańskim El País, „to nie są media. Ich główny redaktor naczelny Margarita Simonovna, zdefiniowała je jako narzędzia Ministerstwa Obrony. To są żołnierze w walce informacyjnej.” W polskiej wersji językowej działa dziś tylko Sputnik, Russia Today można obejrzeć w języku angielskim dzięki wielu polskim kablówkom. Tym razem postanowiłam jednak skupić się na Sputniku. Przez 10 ostatnich dni maja czytałam podawane tam wiadomości i analizowałam budowane narracje. Zobaczcie sami, do czego usiłuje przekonać nas Rosja.

 

„Urządzimy Wam trzecią wojnę światową!”

Taki nagłówek można było zobaczyć na Sputniku Polska rano 22 maja. Na zdjęciu – potężny, rozebrany, łysy mężczyzna, z tatuażami, naprężający muskuły. Tak, to wojna, tyle że na obrazki i nagłówki, bo sam tekst okazuje się niewinny. Opowiada o tym, że brytyjscy kibole zamierzają na czerwcowym mundialu w Rosji dać popalić swoim rosyjskim odpowiednikom.

Ale narracja na temat zbliżającego się globalnego konfliktu zbrojnego jest na Sputniku stale obecna, i to w znacznie poważniejszy sposób niż w tekście o kibolach. Choć bywa zabawnie, gdy kres ludzkości w wielkiej wojnie wieszczą: terapeuta kosmoenergetyki (!) Jewgienij Limański oraz jasnowidz Anton Arbatski. Poza tym jednak każdy pretekst jest dobry, by budować narrację o zagrożeniu wojną.  Nagłówki mówią same za siebie: „Co robić, jeśli jutro wybuchnie wojna?” (o broszurach rozdawanych w Szwecji), „Skutki zerwania porozumienia nuklearnego z Iranem mogą być opłakane”, „Putin ostrzega Zachód przed przekraczaniem czerwonej linii”, „Pentagon spieszy się z dostawami broni na Ukrainę”, „III wojna światowa: czy należy bać się Rosji i Putina?”.

 

Drugim elementem budowania poczucia zagrożenia jest prezentowanie rosyjskiej broni. Mamy więc artykuły o testach MiG-a 35, zabójczym Su-57, czy okręcie podwodnym nowej generacji o nazwie „Husky”. Ale szczytowym osiągnięciem propagandowym w tej narracji jest materiał zatytułowany: „Jeśli ta wojna wybuchnie, wszyscy zostaną zgładzeni”.  To ośmiominutowy film, oczywiście w polskiej wersji językowej – i to nie tylko z polskimi tłumaczeniami, ale też polskimi animacjami tekstowymi (są takie w materiale video). Film zaczyna się od prezentacji najnowocześniejszej rosyjskiej broni.  Jak się dowiadujemy, jest najlepsza na świecie. Dlaczego? I tu nieco zaskakujące stwierdzenie: „Bo Rosja czuje się zagrożona”. Widzimy Władimira Putina mówiącego wyciszonym głosem: „Nas nikt nie słucha” i zostajemy wciągnięci w opowieść o państwie, przeciwko któremu zbroją się zarówno Stany Zjednoczone, jak i NATO; które zawsze reagowało militarnie wyłącznie w obronie (mają tego dowodzić daty kilku zdarzeń z czasów Zimnej Wojny); państwa, które zostało oszukane przez Amerykanów, że NATO nie zostanie poszerzone, a jednak dotarło tak blisko granic Rosji i na dodatek w europejskich państwach zamieszcza systemy obrony antyrakietowej. Wniosek jest prosty: Rosja musi się bronić. Więc się broni, konstruując najnowocześniejszą broń.

sputnik_filmik

W animacji pokazano, że jedna z nowych rakiet może ominąć systemy obrony przeciwrakietowej i uderzyć w państwa położone dalej (Niemcy, Francję?). Innych rakiet żaden system nie wykryje. Filmowa narracja niczego nie ukrywa: „W przypadku uderzenia odwetowego wszyscy zostaną zgładzeni” – brzmią dramatycznie prezentowane napisy. Wniosek też jest wyróżniony: „Dlatego trzeba zacząć się dogadywać!”. Rosja, jak ma wynikać z budowanego na Sputnik Polska przekazu, to kraj silny, ale otwarty na porozumienie. Oczywiście w przeciwieństwie do USA, NATO czy Ukrainy.

Narracja o III wojnie światowej nie jest nowym pomysłem rosyjskiej propagandy. Przewija się od kilku lat, jednak w ostatnich kilku tygodniach wyraźnie zyskała bardziej znaczący wymiar. Moim zdaniem można to połączyć z wydarzeniami na scenie międzynarodowej. Chodzi o wypowiedzenie porozumienia antynuklearnego z Iranem przez prezydenta Donalda Trumpa. Porozumienie zawarte w lipcu 2015 r. przez sześć państw (USA, Francja, Wielka Brytania, Chiny, Rosja i Niemcy) a Iranem miało na celu ograniczenie irańskiego programu nuklearnego w zamian za stopniowe znoszenie sankcji. Prezydent Trump podczas swojej kampanii prezydenckiej krytykował tę umowę, a 8 maja po prostu ją zerwał. Zaostrzyło to nie tylko stosunki na Bliskim Wschodzie, ale też między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Rosyjska propaganda od razu zaczęła wykorzystywać tę sytuację do budowania obrazu USA jako nieprzewidywalnego partnera, oraz Rosji jako światowej opoki, gwaranta pokoju na świecie.  Rosja jest więc silna i stabilna, USA jednak nieprzewidywalne, czym to grozi? Oczywiście, III wojną światową. Czyli: Rosja musi być gotowa do obrony. Przekaz pasuje perfekcyjnie, a na dodatek pozwala osiągnąć Rosjanom dwa ważne propagandowe cele: pokazuje Rosję jako silne militarnie państwo, oraz wzbudza strach wśród mieszkańców wielu państw. A przerażeni obywatele – to obywatele znacznie łatwiej poddający się manipulacji.

 

Rękas: „Zdrada narodowa w rządzie Rzeczpospolitej”

Negatywny obraz NATO i Ukrainy to oczywiście kolejny temat rosyjskiej propagandy w Polsce. W ostatniej dekadzie maja na Sputnik Polska było on widoczny, choć znacznie mniej niż zagrożenie wojną. Za to – prezentowano go w sposób silnie propagandowy, także jeśli chodzi o Polskę. W tym czasie odbyła się bowiem w Warszawie sesja Zgromadzenia Parlamentarnego NATO, i wypowiedzi Polaków zupełnie się Rosjanom nie spodobały. Skomentował je… polski ekspert i polityk Konrad Rękas. Związany kolejno ze: Stronnictwem Narodowym, Samoobroną, Ruchem Patriotycznym i Nową Prawicą. W 2015 r. został wiceprzewodniczącym partii „Zmiana”, uważanej za prorosyjską. Jej szefem był Mateusz Piskorski, obecnie znajdujący się w areszcie pod zarzutem szpiegostwa na rzecz rosyjskiego wywiadu cywilnego. Rękas często wypowiada się dla Sputnik Polska. Tym razem stwierdził otwarcie, że „zdrada narodowa znalazła sobie siedlisko w rządzie Rzeczpospolitej”, ponieważ władze Polski, jego zdaniem, „wyrzekły się suwerennego prawa Polski do kierowania swą polityka zagraniczną i obronną”. Chodzi o wypowiedzi ministra Czaputowicza w trakcie sesji – wypowiedzi, które Rękas odczytał jako deklarację, że „głównym faktorem polskiej polityki zagranicznej jest interes… Ukrainy”.

Poza wywiadem z tym ekspertem w ostatniej dekadzie maja na Sputnik Polska można było przeczytać także o tym, że rozszerzanie NATO o nowe państwa oznacza nieszanowanie interesów Rosji, oraz że „bazy USA w Polsce to ekspansyjne działania NATO”, które pociągną za sobą „odpowiednie działania Moskwy” (choć nie wiadomo, jakie, to wiadomo, że będą odpowiednie).

 

ABW jak gestapo, Polska gorsza niż III Rzesza

W analizowanym przez mnie okresie jeszcze jeden temat okazał się dla rosyjskiej propagandy bardzo istotny. To sprawa wydalenia z Polski Rosjanki Jekateriny C. i kilku innych Rosjan, na wniosek ABW. Z oficjalnego komunikatu opublikowanego przez ABW 17 maja można się było dowiedzieć, że brali oni udział w działaniach hybrydowych przeciwko Polsce. Sputnik kilka dni milczał, aż 24 maja rozpoczął ofensywę.

Najpierw opublikowano stanowisko rosyjskiego MSZ-u, według którego działania podjęte przez Polskę to „polowanie na czarownice”, oskarżenia są bezpodstawne, a Jekaterina C. w Polsce broniła jedynie radzieckich pomników wojennych oraz sprzeciwiała się wypaczeniom historii nt. Armii Czerwonej. Tego samego dnia opublikowano duży reportaż nt. zatrzymania Jekateriny, a właściwie Katarzyny Cywilskiej.

sputnik_2405rosjanka1

Podano nie tylko jej nazwisko, ale również zamieszczono nagrany z nią (już w Rosji ) film o zatrzymaniu. To propagandowo odmalowany obrazek Cywilskiej, która miała być „ambasadorem Polski w Rosji i Rosji w Polsce”, a podjęte wobec niej działania były „nieludzkie” i „niepolskie”, bo w Polsce zawsze szanowało się ludzi, a tym razem – nie. Cały artykuł rozpoczęto opisem sceny zatrzymania (telefon, prośba przyjścia na komisariat, oraz kilku panów na ulicy wręczających kobiecie decyzje o deportacji).  Znaczący jest pierwszy komentarz autora artykułu: „ Historia z III Rzeszy lat 30-tych? Smutni panowie to gestapo, a kobieta jest Żydówką? Nic z tego, Niemcy pozwalali przecież zabrać ze sobą jakieś rzeczy osobiste.”

Rysowanie propagandowego obrazu Rosjanki nie dziwi. Zaskakuje natomiast inny tekst umieszczony na Sputnik Polska. To oświadczenie niezrzeszonego polskiego posła Janusza Sanockiego, znanego głównie z tego, iż chętnie chwali on prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenkę, zaś w 2011 r. w białoruskich mediach narzekał na brak demokracji w Polsce. Teraz stanął w obronie Rosjanki, oskarżył ABW i polskich polityków o nadużycie swoich stanowisk i podjęcie działań represyjnych wobec niewinnej kobiety. „Domagam się wyciągnięcia konsekwencji wobec funkcjonariuszy ABW i polityków” – napisał Sanocki.

sputnik_sanocki

Sprawdzam, czy poseł należy np. do sejmowej komisji służb specjalnych, co mogłoby świadczyć o tym, że zna szczegóły operacji. Nic z tego. Posła Sanockiego nigdy w takiej komisji nie było. Mimo to zdecydował się publicznie oskarżać o nadużycie i  represje.

 

Cel propagandy: mamy czuć się przerażeni i nikomu nie ufać

10 dni ze Sputnikiem Polska odkryło przede mną inny świat. Świat, w którym Rosja się zbroi, USA i NATO dążą do globalnego konfliktu zbrojnego, a w polskim rządzie dochodzi do zdrady narodowej. Zapytacie, czy to, co pisze Sputnik, ma w naszym kraju jakiekolwiek znaczenie? W Polsce rosyjska propaganda nie ma łatwo, bo ciągle natyka się na ogromną nieufność Polaków. Artykuły Sputnika Polska nie rozchodzą się więc szeroko, portal nie jest w stanie zbudować dużych zasięgów. Rosjanie radzą sobie jednak także z tym. Sputnikowe informacje w nieco przeredagowanych wersjach można znaleźć na dziesiątkach mini-portali informacyjnych, o których redakcji, siedzibie czy autorach nic nie wiadomo. Portale te dbają o atrakcyjne, tzw. clickbaitowe nagłówki oraz grafiki i zdjęcia, dlatego artykuły z nich rozchodzą się w mediach społecznościowych, zwłaszcza na polskim Facebooku, można je znaleźć również na portalu Wykop.pl. To nawet gorsze niż linkowanie bezpośrednio ze Sputnika, nie można bowiem tak łatwo rozpoznać pochodzenia newsa. Poza tym rosyjska propaganda wykorzystuje również inne niejawne narzędzia, które dużo trudniej zidentyfikować.

Sputnik Polska to tak naprawdę tylko przedsmak tego, czym zajmują się rosyjscy propagandziści w naszym kraju. A jednak nawet ten przedsmak pokazuje, że swoje przekazy kreują oni bezpardonowo. Atakują polskie władze i służby, budują negatywny obraz NATO, antagonizują Polaków z Ukraińcami (o tym nie napisałam, ale to również temat stale obecny na łamach Sputnika). A przede wszystkim – sieją strach. Mamy się czuć przerażeni, słabi, zagrożeni.  Bo wtedy, czując strach dookoła, nie będziemy ufać sobie nawzajem. Kiedy zaufanie społeczne spada, więzi społeczne się kruszą – o ileż łatwiej na taki naród wpływać, manipulować nim, osiągać własne cele. A przecież o to chodzi propagandzistom.

 

„Won, baby, z Sejmu!” Kto nakręcał hejterów przeciw protestującym kobietom?

Drastyczny wzrost liczby wzmianek na temat protestu matek osób z niepełnosprawnością w Sejmie można było zaobserwować w mediach społecznościowych w ostatnich dniach protestu. Bardzo szybkie tempo rozchodzenia się niektórych zdjęć i filmów, masowe ilości komentarzy pod informacjami, wysoka aktywność określonych środowisk – wszystko to każe postawić tezę, że hejtowanie protestujących w ostatnich dniach to zorganizowana akcja, której celem było nie tylko publiczne zlinczowanie protestujących matek (zwłaszcza ich liderki Iwony Hartwich), ale też pogłębianie podziałów społecznych w Polsce.

Przyjrzyjmy się najpierw, jak wyglądała akcja pod względem struktury. Po pierwsze – celem ataku były protestujące kobiety (a nie ich niepełnosprawni synowie). Po drugie – komentarze na ich temat przepełnione były nienawiścią w skali trudnej do strawienia dla normalnego człowieka. Wydaje się, jakby autorzy wpisów pozbyli się wszelkich zahamowań. Iwona Hartwich według nich to „wściekła, roszczeniowa awanturnica”, „chytra baba”, kapiara, wariatka, histeryczka, debilka, babsko, cwaniara, a nawet „ta cała Hartwich to paranoja Polski”.

 

Iwona Hartwich ofiarą cyfrowego mobbingu

To, co się działo w sieci wobec liderki protestu, trzeba nazwać cyfrowym mobbingiem. Pojęcie to w Polsce jeszcze nie bardzo się przyjęło, ale w wielu państwach zachodnich używane jest w sytuacji zmasowanej akcji hejtującej konkretnego człowieka, gdy mamy do czynienia z komentarzami personalnymi, a nie merytorycznymi, z wulgaryzmami, mową nienawiści, podważaniem wiarygodności – i trwa to długo lub dzieje się na masową skalę. Dokładnie to spotkało Iwonę Hartwich. Przy okazji dostało się także posłance Joannie Scheuring-Wielgus, która była mocno zaangażowana w protest – najpopularniejsze określenie wobec niej wśród hejterów to „szajbus”. Na pierwszej linii mobbingowej akcji znalazła się jednak Iwona Hartwich. Jej zdjęcie, na którym zasłaniała synowi usta, chcąc go – jak sama tłumaczy – uspokoić, a jak twierdzą hejterzy – sterroryzować, obiegło polskie media społecznościowe w tysiącach udostępnień.

Drugi przekaz, który często pojawiał się w komentarzach, dotyczył wszystkich protestujących i miał ścisły związek z wpisem posłanki Krystyny Pawłowicz. Kilka dni temu stwierdziła ona, że w Sejmie śmierdzi. I stała się wzorem dla setek trolli. Bez zażenowania pisali oni, że w Sejmie jest brud, smród, te „cwaniary” zrobiły z budynku parlamentu cyrk i bazar, nie myją się, znęcają się nad swymi dziećmi. „Won, baby, z Sejmu!” – nawoływali hejterzy.

Trzecia narracja to udowadnianie upolitycznienia protestu. Autorzy komentarzy próbowali to zrobić przez wskazywanie posłów zaangażowanych w protest czy przypominanie wizyty Lecha Wałęsy. Oczywiście, polityczne konotacje protestu podważyłyby jego autentyczność, stąd też wszystkie sugestie, że Iwona Hartwich „ma już miejsce na liście PO” w najbliższych wyborach. Ten przekaz był jednak mało popularny, być może dlatego, że trudno było znaleźć dobry pretekst do jego upowszechnienia.

niepelno7

 

Szczyt akcji hejterskiej:  24 maja

Najwięcej komentarzy dotyczyło liderki protestu, śmierdzącego Sejmu oraz znęcania się przez protestujące kobiety nad swoimi dziećmi.  Liczba wpisów na ten temat w sieci zaczęła szybko rosnąć 23 maja: z 5,5 tysiąca wzmianek poprzedniego dnia do 10 tys. w środę, by osiągnąć szczyt w czwartek, 24 maja – tego dnia liczba wzmianek doszła do 30 tysięcy, i to tylko tych oznaczonych hashtagami #protestniepełnosprawnych i #Hartwich.  Dotarły one do ok. 5 milionów użytkowników. Trzeba jednak pamiętać, że w tej hejterskiej akcji hashtagi nie były najważniejsze, znaczącej części wzmianek i komentarzy w żaden sposób nie oznaczano, były to przede wszystkim posty pojawiające się na Facebooku w dyskusji pod wpisami największych portali informacyjnych i mediów. Trudno je więc dokładnie policzyć.

Protest niepełnosprawnych_Wypowiedzi_19-05-2018_26-05-2018

W zasadzie każda informacja na temat protestujących, udostępniana na FB przez media 24 maja, wywoływała gwałtowną dyskusję. Bardzo szybko, w krótkich odstępach czasowych (np. co minutę, co 3 minuty) pojawiały się pod postami nowe komentarze, w znaczącej większości krytyczne i negatywne, a wręcz siejące nienawiść wobec matek osób z niepełnosprawnością. Wspierających je wzmianek było znacząco mniej.

Tego dnia portale informacyjne pokazywały głównie szarpaninę kobiet ze Strażą Marszałkowską oraz zdjęcie liderki protestu z zadrapaniami na ręce po tej szarpaninie. Niemal natychmiast w sieci, wśród hejtujących kobiety, zaczęło się rozchodzić zdjęcie Iwony Hartwich trzymającej dłoń na ustach syna, jak przeciwwaga do filmu ze Strażą Marszałkowską. Chodziło oczywiście o udowodnienie, że złymi są protestujący, a nie strażnicy.

niepelno6

25 maja akcja hejterska nadal była bardzo widoczna w sieci, ale – przynajmniej jeśli chodzi o posty zawierające analizowane hashtagi – liczba wzmianek spadła z 30 tys. do ok. 20 tys. Wciąż największa aktywność dotyczyła Facebooka.

W tym samym czasie na specyficznych stronach internetowych, który starają się uchodzić za portale informacyjne, choć często przekazują mocno zmanipulowane newsy, pojawiły się artykuły deprecjonujące matki osób z niepełnosprawnością – jak choćby ten na Newsweb.pl o tym, że liderki protestu… tyją, bo tak znakomicie karmi jest restauracja sejmowa. „Mają jak u Pana Boga za piecem” – poinformował anonimowy autor artykułu.

Na tej samej stronie 26 maja można było przeczytać, że znaleziono wreszcie dowód na upolitycznienie protestu. ”Dziś wszystko wskazuje na to, że protest i Hartwich to elementy kampanii prezydenckiej Rafała Trzaskowskiego w Warszawie i całej opozycji w kraju. (…) Wyciekło zdjęcie, na którym śmiejąca się do łez liderka protestu rozmawia z… kandydatem PO na prezydenta Warszawy, Rafałem Trzaskowskim. I to podczas „Marszu Wolności” zorganizowanego prze Platformę Obywatelską. Kobieta ma też wpięty znaczek z logo głównej partii opozycyjnej.” Na prezentowanym zdjęciu widać rzeczywiści Rafała Trzaskowskiego rozmawiającego z kobietą w kapeluszu, ale bardzo trudno ustalić, czy to Iwona Hartwich. Udostępniającym te informacje nie przeszkadza fakt, że w czasie Marszu Wolności protestujące były w Sejmie. Źródłem tego „newsa” jest Twitterowe konto kontrowersje.net.

niepelnospr_newsweb2

Kto hejtuje? Radykalna prawica związana z Andruszkiewiczem i Jakim. Ale nie tylko.

Przyjrzałam się, jakiego typu konta są najbardziej zaangażowanie w hejtowanie protestujących. To, co rzucało się w oczy natychmiast, to fakt, że bardzo wysoką aktywność wykazywali ci użytkownicy social media, którzy na co dzień hejtują opozycję, wspierają zaś wąską grupę parlamentarzystów, związanych z radykalną prawicą (ale nie z Ruchem Narodowym): Adama Andruszkiewicza, Patryka Jakiego, Krystynę Pawłowicz, Antoniego Macierewicza. Analizując wcześniej konta wspierające radykałów wyodrębniłam tę grupę użytkowników i od miesięcy ją obserwuję. Jest  bardzo aktywna, daje zarówno Andruszkiewiczowi, jak i Patrykowi Jakiemu bardzo wysokie notowania w rankingach mediów społecznościowych w Polsce (sytuują się w pierwszej 20-tce najbardziej rozpoznawalnych marek osobistych w kraju, są jednymi z najwyżej notowanych polskich polityków na FB). Jeśli weźmiemy pod uwagę, że Andruszkiewicz ma na Facebooku ponad 180 tys. fanów, nikogo nie powinna dziwić możliwość zrealizowania przez tych fanów szeroko zakrojonej akcji w social media na każdy zadany temat.

Oczywiście, akcja nie opierała się na samych radykałach. Wśród hejtujących protest np. na Twitterze widać było najpopularniejsze proPiS-owskie anonimowe konta. Ale widać było też – bardziej na Facebooku niż na TT – komentarze pochodzące z kont nietypowych. Miały one np. tylko zdjęcia profilowe i zdjęcia w tle, bez żadnej innej aktywności. Albo były zupełnie puste. Dużo wśród komentujących pojawiało się kobiet w wieku emerytalnym. Przyglądając się im bliżej okazywało się, że są one nieaktywne na FB od dłuższego czasu, czasem od kilku lat, mimo to ich zaangażowanie w publikowanie komentarzy nt. protestu było bardzo wysokie. Może to świadczyć o włączeniu do akcji hejtowania rzadko używanych kont, swoistej rezerwy. Świadczyłoby to albo o komercyjnym charakterze akcji (a wtedy za aktywność niektórych kont zapłacono), albo o uruchomieniu rezerwy, która jest w czyjejś dyspozycji, niekoniecznie odpłatnie.

W gronie hejterów znajdowali się też, oczywiście, typowi użytkownicy social media, którzy obraźliwie oceniali protestujące z własnej inicjatywy. Oni nie potrzebowali żadnej dodatkowej zachęty – po prostu chętnie w ten sposób wyrażają swoje poglądy.

 

Hejterzy usiłują wywołać efekt zamrożenia

Kto mógł zlecić taką akcję? Na to pytanie niestety analiza social media nie odpowie. Warto natomiast zastanowić się nad jej celami. Wydaje się, że punktem wyjścia wzmożonej aktywności była szarpanina Straży Marszałkowskiej z kobietami, kiedy te chciały wywiesić transparent. Patrząc obiektywnie, nie było to aż tak emocjonalne wydarzenie, by wywołać masowe reakcje.  Zwłaszcza że nie mówimy o reakcjach wyrażających współczucie z poszarpanymi kobietami. Niewiele było w komentarzach także stwierdzeń, że strażnicy mieli rację. Wydarzenie to stało się jedynie pretekstem do uruchomienia ogromnej fali hejtu, a nie było rzeczywistym powodem pojawienia się emocji. Co ważne, akcja hejterska odbywała się głównie 24 maja, czyli na dzień przed rozpoczęciem sesji NATO w Sejmie. Czy miała pozbawić wiarygodności protestujące i osłabić ich możliwą aktywność wobec  uczestników międzynarodowej sesji?  Czy miała spowodować, że się wycofają i przycichną, choć na chwilę? A może nawet przerwą protest?

Tego typu cyfrowy mobbing zawsze przynosi efekt. Nazywa się go efektem zamrożenia, czyli wycofania się z działań i wprowadzenia silnej autocenzury, wywołanej strachem. Człowiek atakowany przez tysiące innych osób jednocześnie, tak jak Iwona Hartwich w ostatnich dniach,  traci poczucie bezpieczeństwa, poczucie własnej wartości i wiarę w słuszność swoich działań.

Ale akcja hejterów oddziałuje nie tylko na jednostki. Potęguje także podziały w społeczeństwie i w pewien sposób zastrasza tych, którzy popierają kobiety w Sejmie. Silny atak na protestujące sprawia bowiem, że druga strona… cichnie. Znów działa efekt zamrożenia – użytkownicy mediów społecznościowych niechętnie wchodzą w bardzo ostre dyskusje, bo każdy, kto wyraża inne zdanie, musi się liczyć z nieprzyjemną negatywną reakcją. Więc milczą. I o ile jeszcze na Twitterze widać sporo tweetów popierających protestujące, o tyle na Facebooku w natłoku negatywnych opinii wyrazy wsparcia są coraz rzadsze.

Trzeba niestety przyznać, że osoby odpowiadające za tego typu zachowania trolli internetowych działają w Polsce bardzo skutecznie – potrafią w krótkim czasie przeprowadzić akcję cyfrowego mobbingu i wywołać efekt zamrożenia nie tylko u mobbingowanych, ale też przynajmniej u części ich obrońców. Ta akcja doskonale pokazała, jak silne skutki społeczne mają działania prowadzone wyłącznie w mediach społecznościowych.

 

Tekst opublikowany także na portalu Oko.press

Dezinformacja z 10 sekund milczenia Schetyny. Manipulacje w sieci

Widziałeś/-aś w sieci filmik o tym, jak to niby Schetynę „zatkało” i podobno nie umiał podać ani jednego sukcesu swojego rządu? To była jedna z bardziej cynicznych akcji świadomego rozpowszechniania dezinformacji w polskiej przestrzeni publicznej w ostatnich miesiącach. Manipulacja jakby żywcem wyjęta ze słownikowej definicji tego pojęcia. W rolach głównych: Grzegorz Schetyna jako przedmiot manipulacji; oraz manipulatorzy – Paweł Kukiz i TVP Info. Do dezinformacji wystarczyło 10 sekund milczenia Schetyny podczas konferencji.

19 kwietnia lider Platformy Grzegorz Schetyna ma konferencję prasową w Szczecinie. W którymś momencie pytanie zadaje mu dziennikarz lokalnej telewizji internetowej TV Goleniów.  Chce, by Schetyna wymienił kilka sukcesów rządu PO/PSL. Schetyna się zastanawia – przez 10 sekund. Potem odpowiada, dość długo. TV Goleniów montuje fragment nagrania z pytaniem dziennikarza i 10 sekundami milczenia Schetyny, kończąc całość planszą z napisem:” Chcesz poznać odpowiedź? Zapraszamy na www.goleniow.net.pl”. Wrzuca to do Internetu (https://www.youtube.com/watch?v=o6Cf7g-UVuk), jednocześnie zamieszczając też całość nagrania z konferencji (https://www.youtube.com/watch?v=0OYt5YJN0Ag).

 

Pierwszy śmieje się Paweł Kukiz

Nikt, kto obejrzy do końca krótką zajawkę, nie może sądzić, że odpowiedzi nie było – była, tylko żeby ją obejrzeć, trzeba wejść na inną stronę. Potem jednak ktoś przemontowuje filmik: usuwa końcowe plansze i domontowuje fragment z polskiego filmu „Rejs”. Ostatnia zamieszczona w nagraniu fraza z „Rejsu” brzmi: „Pytania są tendencyjne!”. Nagranie w tej wersji zamieszcza na swoim profilu internetowym Paweł Kukiz – robi to 20 kwietnia o godz. 7.57 rano.

dezinfo_schetyna_kukiz1

Nagranie chwyta, ma setki tysięcy wyświetleń i tysiące udostępnień. Wszyscy padają ze śmiechu, że „Schetynę zatkało” i nie potrafił wymienić ani jednego sukcesu rządu PO/PSL.  Tego samego dnia film pojawia się w sieci w jeszcze jednej wersji – 20 sekund nagrania, bez planszy TV Goleniów i bez fragmentów z „Rejsu”. Tę wersję oraz wersję Pawła Kukiza zaczynają rozpowszechniać w sieci nie tylko zwykli użytkownicy, ale też prawicowe portale: Niezależna.pl, Wprawo.pl, Wmeritum.pl, TelewizjaRepublika.pl, Dorzeczy.pl. Informują co prawda, że Schetyna ostatecznie „powiedział parę zdań”, ale „w pamięci pozostaje pierwsza reakcja Schetyny” (Dorzeczy.pl).

Do portali dołączają kolejni politycy, np. w piątek o godz. 9.21 nagranie publikuje na swoim profilu poseł Patryk Jaki. Pisze przy tym o znokautowaniu opozycji przez dziennikarza TV Goleniów.

dezinfo_schetyna_jaki

Żadne z mediów nie zamieszcza linku do pełnego nagrania konferencji, które cały czas jest dostępne na stronie internetowej lokalnej telewizji – ba, nikt nawet o nim nie wspomina! Bańki informacyjne (czyli ograniczenie kontaktów w mediach społecznościowych do własnego środowiska) sprawiają, że przez długi czas nikt z opozycji nie odnosi się do nagrania, może więc ono funkcjonować w sieci bez żadnego dementi.

 

TVP Info: Grzegorz Schetyna zaniemówił

W sobotę, 21 kwietnia 2018 r. ok. godz. 14.30 20-sekundowy film udostępnia na Twitterze TVP Info. To moment, w którym nagranie wychodzi z prawicowej bańki informacyjnej i dociera do obozu antyPiS. Dwie godziny później jako pierwsze z antyPiS-owskiej przestrzeni konto @Polskawruinie1 upublicznia pod tweetem TVP link do pełnego nagrania z konferencji.

dezinfo_schetyna1

To przełom. Zaczyna się dementowanie, zestawiane są dwa nagrania – opublikowane przez TVP Info oraz całościowe. W komentarzach pojawiają się stwierdzenia, że to manipulacja. Jednak TVP Info jeszcze przez wiele godzin ma tę wiadomość na pierwszym miejscu swojego timeline`a – tweet został przypięty, tzn. oznaczono go tak, by był widoczny jako pierwszy dla każdego, kto wejdzie na konto TVP. To skuteczny sposób promowania treści.

Czy TVP Info albo Paweł Kukiz mogli manipulować przekazem w sposób nieświadomy? Trudno uwierzyć, by osoby doświadczone medialnie nie miały świadomości, że nagranie jest tylko fragmentem większej całości. A jeśli miały, to dezinformację zamieszczono celowo i świadomie ją rozpowszechniano, wiedząc, że prawda o konferencji jest zupełnie inna: Schetyna odpowiedział na pytanie.

 

Dezinformacje? To będzie ich czas w Polsce. Niestety.

Obserwowanie mediów społecznościowych w Polsce każe przypuszczać, że dezinformacje będą coraz częściej wykorzystywane do walki politycznej. Są skuteczne i trudne do zdementowania. Niestety, powstają już aplikacje, dzięki którym w prosty sposób można będzie nie tylko wycinać fragmenty nagrań, ale też podkładać głos pod nagranie tak, by odbiorcy nie wiedzieli o zmianie ścieżki dźwiękowej. W sieci popularny jest film obrazujący to zjawisko: jeden z amerykańskich aktorów podkłada głos pod nagranie wypowiedzi prezydenta Obamy. Robi to w taki sposób, że odbiorca nie ma szans, by zorientować się w manipulacji.

Kiedy tego typu aplikacje upowszechnią się i staną się jeszcze prostsze w obsłudze, możemy spodziewać się ich wykorzystania w polskiej polityce. Niestety, dziś nie ma narzędzia, które pozwoliłoby w prosty sposób ujawnić, iż tego typu nagranie jest fałszywe. Wydaje się, że w przestrzeni publicznej jedyną możliwą obroną będzie prezentowanie prawdziwego nagrania oraz wytaczanie procesów sądowych. Chyba nic poza nieuchronnością kary nie ochroni nas przed tego typu oszustwami.

 

Fragment tekstu opublikowanego także na portalu OKO Press.

Narodowcy werbują. Kto zwycięży w walce prawicowych radykałów?

Prawica werbuje. Mocno, intensywnie i wielostronnie. W Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe radykalnej prawicy. Kto będzie skuteczniejszy w gromadzeniu wokół siebie zwolenników i sprawniejszy w budowaniu struktur terenowych – ten wygra najgorętszą obecnie walkę polityczną w Polsce. I choć umyka ona większości mainstreamowych mediów, jej rozstrzygnięcie będzie istotne dla dalszej sytuacji w kraju.

Dziś w Polsce działa sześć istotnych środowisk prawicowych, które konkurują między sobą o głosy narodowców. Są to: Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska; drużyny A, czyli środowisko skupione wokół Adama Andruszkiewicza; Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego; Ruch 11 Listopada z liderem Marianem Kowalskim; ONR oraz Falanga. Całości obrazu dopełniają dwie nieco inaczej sformatowane grupy: zwolennicy partii „Wolność” Janusza Korwina-Mikke, którzy identyfikują się jako społeczni narodowcy i zwolennicy wolnego rynku; oraz środowisko skupione wokół Radia Maryja, które dziś promuje przede wszystkim Antoniego Macierewicza.

Nie każdej z tych grup zależy na wejściu do głównego nurtu polityki. Najważniejsi liderzy walczą jednak ze sobą coraz intensywniej. Widać to zarówno w sieci, jak i w świecie rzeczywistym: w Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe prawicy. Narodowcy doskonale wiedzą, że właśnie teraz mają swój wielki moment w Polsce i albo go wykorzystają, albo szansa przepadnie. Wielki moment to z jednej strony efekt polityki PiS, który zalegalizował obecność nacjonalistów w oficjalnej przestrzeni publicznej i wspiera ich aktywność, a z drugiej – ogólnoeuropejski trend, obserwowany w wielu państwach: w całej Europie rośnie liczba osób o skrajnie narodowych poglądach. Ale w przeciwieństwie do Niemiec, Włoch, Grecji, Francji, Węgier, Ukrainy czy Szwecji, w Polsce nadal nie ma wiodącego narodowego ugrupowania, które stanowiłoby realną siłę polityczną. Właśnie o to, kto je stworzy, toczy się dziś walka. Jej rozstrzygnięcie poznamy dopiero w następnym roku, bo nie rozegra się ona podczas wyborów samorządowych, tylko podczas wyborów parlamentarnych. Jesienią niektóre z radykalnych środowisk będą próbowały utworzyć własne komitety lub wystartować do samorządów w porozumieniu z innymi ugrupowaniami (najczęściej z PiS-em, spodziewajmy się więc narodowców na PiS-owskich listach kandydatów), ale będzie raczej strategia na przeczekanie. Wielka bitwa to plan na 2019 rok.

 

Podzieleni narodowcy

Kto ma największe szanse na stworzenie polskiej wersji AfD (Alternative für Deutschland – Alternatywa dla Niemiec, radykalna narodowa partia niemiecka)?  Przyjrzyjmy się kolejno polskim radykałom.

Ruchem o najdłuższej tradycji jest Ruch Narodowy, działający razem z Młodzieżą Wszechpolską. RN ma swego przedstawiciela w Sejmie. Jego prezes, Robert Winnicki, wszedł do parlamentu w 2015 r. z list Kukiz`15, potem zrezygnował ze współpracy z Kukizem i dziś jest posłem niezrzeszonym. Drugim liderem RN jest Krzysztof Bosak (poza Sejmem). Ruch ma średnie poparcie w sieci – jego fanpage na Facebooku może pochwalić się zaledwie 16 tys. fanów, na Twitterze ma niewiele więcej, bo 18 tys. followersów. Liderzy mają silniejsze wpływy, jeśli oceniać to na podstawie danych z social media – Winnicki ma 51 tys. fanów, a Bosak – 79 tys. Przez jakiś czas Ruch Narodowy był jednak mało aktywny, a liderzy niezbyt widoczni. Wykorzystał to poseł Adam Andruszkiewicz, były lider Młodzieży Wszechpolskiej, który tak jak Winnicki dostał się do Sejmu z list Kukiz`15, też odszedł z klubu, ale nie dołączył do Winnickiego, tylko wszedł do koła Wolni i Solidarni – ugrupowania, któremu lideruje Kornel Morawiecki. Andruszkiewicz zaczął budować własną popularność i odrębne środowisko.

Być może właśnie jego aktywność pobudziła RN do działania. Liderzy Ruchu Narodowego w ramach trwającej od marca akcji #NarodowaMobilizacja spotykają się ze swymi zwolennikami w całej Polsce i tworzą nowe struktury regionalne. Natomiast poseł Andruszkiewicz buduje – na razie głównie w sieci – Drużyny A (czyli, jak jednoznacznie poinformowano w opisie grupy na Facebooku, drużyny, które popierają działalność posła). Zgromadził w nich 25 tys. sieciowych zwolenników, a on sam ma 180 tys. fanów na Facebooku (jeden z najwyższych wyników wśród polskich polityków). Jednak tak duża liczba kont popierających go w sieci nie musi przekładać się na poparcie w świecie realnym, dlatego trudno ocenić, jak liczne środowisko rzeczywiście ma wokół siebie Andruszkiewicz. Wiadomo, że na spotkania zarówno Ruchu Narodowego, jak i młodego posła WiS, przychodzi zazwyczaj (niezależnie od miejscowości) ok. 100 osób – a to, jak na spotkania polityczne, naprawdę dobry wynik.

 

Czy Drużyny A dołączą do PiS?

Andruszkiewicz od marca zapowiada, że wkrótce powstanie nowy projekt, który ponad podziałami politycznymi będzie budować polskie środowisko patriotyczne. Jego inauguracja miała się odbyć w kwietniu, teraz przełożono ją na maj. Natomiast w swoim okręgu wyborczym, w Białymstoku młody poseł wystąpił niedawno na konferencji prasowej jako członek ugrupowania Wolni i Solidarni (chyba po raz pierwszy od momentu zmiany barw klubowych) i poinformował, że członkowie WiS wystartują w do sejmiku województwa podlaskiego z list PiS-u. Świadczyłoby to o przybliżaniu się albo WiS, albo przynajmniej Andruszkiewicza, do partii rządzącej. Jednak WiS prowadzi dziś własną akcję rekrutacyjną i buduje odrębne struktury, można więc przypuszczać, że to Andruszkiewicz coraz intensywniej myśli o współpracy z PiS-em i wykorzystuje wszystkie posiadane narzędzia, by poprawić swoją pozycję negocjacyjną w rozmowach z obozem rządowym. Jego fani zgromadzeni w Facebookowych Drużynach A też mogą być używani jako karta przetargowa – są bowiem (wirtualnym) dowodem na poziom poparcia Andruszkiewicza.

Nie ma dziś w Polsce żadnych danych, które dawałyby choćby ogólne pojęcie, ilu Polaków uważa się za narodowców. To problem m.in. dla rządzących – PiS nie wie, jaka liczba wyborców może przesunąć się z ich elektoratu do grupy zwolenników ewentualnego nowego ugrupowania prawicowego. Dlatego na wszelki wypadek będzie próbował temu zapobiec i porozumieć się z najbardziej wpływowymi radykałami. Czy skorzysta na tym Andruszkiewicz?

Z mojej analizy kont, wspierających Andruszkiewicza w mediach społecznościowych, wynika, że młody poseł nie jest politycznie osamotniony. Te same konta propagują także niewielką grupę parlamentarzystów PiS-u: Patryka Jakiego, Antoniego Macierewicza, Krystynę Pawłowicz i Annę Sobecką. To może wskazywać na powiązania byłego lidera Młodzieży Wszechpolskiej ze środowiskiem polityków skupionych wokół Ojca Rydzyka i Radia Maryja, oraz być dowodem, iż właśnie ta grupa jest zainteresowana utworzeniem nowego stowarzyszenia patriotycznego. Ponieważ jednak dziś są to parlamentarzyści należący do PiS, na ich decyzje wpływ będzie miała sytuacja wewnątrz partii. A Jarosław Kaczyński nie będzie mógł pozwolić sobie na utratę elektoratu radykalnego. Będzie więc starał się przyciągnąć do PiS-u nie tylko obrażonego Antoniego Macierewicza, ale też młodego Andruszkiewicza, z nadzieją, że jego środowisko nie jest tylko zbiorem fake`owych kont w mediach społecznościowych, lecz rzeczywistą wyborczą siłą. Porozumienie w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych do sejmiku woj. podlaskiego może być pierwszym krokiem w tym kierunku.

 

„Jedyna antykomunistyczna biblijna partia w RP”

Macierewicz ma jednak gotowy nie tylko plan B, ale i plan C – jego zwolennicy gromadzą się bowiem również w kolejnym prawicowym środowisku. To Ruch 11 Listopada, któremu lideruje Marian Kowalski, powszechnie znany głównie dlatego, że kandydował na prezydenta RP podczas ostatnich wyborów. Teraz stara się zbudować własne ugrupowanie, a misją tą dzieli się z pastorem Pawłem Chojeckim, twórcą niezależnej wspólnoty chrześcijańskiej „Kościół Nowego Przymierza” z Lublina. Na grafikach promujących ruch panowie występują z Biblią (Chojecki) i bronią palną (Kowalski), bo to ich główne postulaty: życie zgodnie z biblijnymi nakazami oraz powszechny dostęp do broni palnej. Jak łączą oba postulaty w całość, nie widząc w tym wewnętrznej sprzeczności, nie bardzo wiadomo, promują się jednak intensywnie w całej Polsce – Kowalski jeździ po kraju, spotykając się ze swymi sympatykami. Mamy więc kolejną akcję werbunkową w tej części polskiej sceny politycznej. Ruch 11 Listopada to jednak znacznie mniejsze środowisko niż opisane wcześniej – na FB ma tylko 6 tys. fanów. Organizuje za to bardzo wyraziste, także antyrządowe akcje: hasło jednej z nich brzmiało: „Morawiecki do dymisji, Macierewicz na premiera”. Druga to petycja do prezydenta USA Donalda Trumpa, umieszczona na oficjalnej stronie Białego Domu (https://petitions.whitehouse.gov/) – w sprawie uruchomienia międzynarodowego śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Udało się zebrać pod nią 30 tys. podpisów, po czym z nieznanych powodów 23 kwietnia Biały Dom… usunął petycję.

Niezależnie od tego typu problemów Macierewicz jest przez aktywistów Ruchu 11 Listopada regularnie zapraszany do współpracy, były minister obrony ma tu swoje silne zaplecze (kolejne, po Radiu Maryja i środowisku skupionym wokół posła Andruszkiewicza).

 

Mężczyźni, którzy kochają „Wolność”

Jedynym  konserwatywno-prawicowym ugrupowaniem regularnie badanym w sondażach jest  partia Wolność Janusza Korwina-Mikke. Ma ona jednego posła w Sejmie (Jacek Wilk) i dwóch eurodeputowanych. Analizowałam szczegółowo, czy jej elektorat (szacowany dziś w sondażach na 2-4 proc.) pokrywa się z innymi środowiskami narodowymi. Okazuje się, że nie – to rozbieżne grupy, w zasadzie nie mające części wspólnych. I choć poglądy narodowe obie grupy mają podobne, to prezentują zupełnie inne podejście nie tylko do gospodarki, ale też w ogóle do polityki. Ciekawe jest porównywanie ich dyskusji w social media. Komentujący na profilach Ruchu Narodowego, Andruszkiewicza czy Ruchu 11 Listopada to ludzie, których można by określić jako osoby motywowane ideologicznie. Ich obraz świata jest często zbudowany w oparciu o mity polityczne, które serwują im liderzy oraz narodowe media. Są to mity wyznaczane przez takie frazy i pojęcia jak: Żołnierze Wyklęci, reparacje wojenne, Żydzi niszczący świat, rząd Morawieckiego kapitulujący przed Żydami, Platforma = złodzieje,  politycy do więzienia, urzędnicy są źli itp. Większość dyskusji polega na rozwijaniu tych podstawowych haseł, często można też znaleźć posty będące swoistym „wyznaniem wiary”, czyli bezwarunkowym wyrażaniem poparcia i uznania dla lidera.

Zupełnie inaczej wygląda to wśród sympatyków partii Wolność. Tu dyskusje nie mają charakteru wyznawczego ani ideologicznego. Z zaskoczeniem czytałam komentarze, w których wymieniano się rzeczowymi argumentami – nawet gdy pojawiały się sformułowania „hasłowo-ideologiczne”, rozwijane były merytorycznie, a nie w formie „wyznania wiary”. Kolejna cecha charakterystyczna tej grupy to silna męska dominacja. Zobrazuję to liczbowo: na 100 lajków pod postem tylko 9 to lajki kobiet; pod kolejnym: na 45 reakcji – dwie to reakcje kobiet. W innych środowiskach narodowych aktywność kobiet jest większa – choć tam również przeważają mężczyźni. Najwięcej pań reaguje pod postami posła Andruszkiewicza.

 

ONR nie chce startować w wyborach

Najbardziej skrajne środowiska to ONR i Falanga (grupa wyprowadzona kilka lat temu z mazowieckiego ONR-u przez Bartosza Bekiera). ONR po zablokowaniu na Facebooku przeniósł się na Twitter, ma tam ok. 11 tys. followersów. Wydaje się, że obecnie to środowisko nie jest zainteresowane wchodzeniem do głównego nurtu politycznego. W nowej deklaracji ideowej, przyjętej przez ONR rok temu, zapisano postulat ograniczenia roli partii politycznych „jako instytucji szkodliwych dla narodu”, zaś w niedawnym wywiadzie dla „Dziennika Narodowego” Kierownik Główny ONR Aleksander Krejckant  podkreślał, że ONR odrzuca demokrację liberalną i uznaje ją za jedną z form totalitaryzmu. Jasno stwierdził też, że będzie odradzał Radzie Głównej ONR udział w wyborach, m.in. dlatego, że nie ma w Polsce jednolitego ugrupowania, które reprezentowałoby całe polskie środowisko nacjonalistyczne.

Jeśli można znaleźć jeszcze większych radykałów niż ONR, to zapewne będzie to Falanga – grupa kierowana przez Bartosza Bekiera, byłego szefa mazowieckiego ONR-u, opisanego ostatnio dość dokładnie przez „Krytykę Polityczną”. Falanga utrzymuje chyba najsilniejsze kontakty międzynarodowe z nacjonalistami w Europie i na świecie, promuje też ideę euroazjatyzmu Aleksandra Dugina, wg której winę za całe zło na świecie ponosi „zachodni liberalizm”, zaś nowa ideologia powinna mieć swoje centrum w Moskwie. Na szczęście Falanaga jest dziś niewielkim środowiskiem, skupionym wokół portalu informacyjnego Xportal.pl, i nie ma możliwości silnego oddziaływania politycznego w Polsce.

Realna walka o przyszłą władzę toczy się dziś między Ruchem Narodowym a środowiskiem kreowanym przez posła Adama Andruszkiewicza i wspieranym przez grupę posłów PiS. Jakąś rolę w tej przestrzeni odgrywa też Antoni Macierewicz. Reszta nacjonalistycznych grup jest za mała, by myśleć o stworzeniu silnego ugrupowania i konsolidacji narodowców. Czy wchłonie je PiS? Niektóre na pewno. A jeśli nawet nie dojdzie do wchłonięcia, to grupy te będą skazane na intensywną współpracę z PiS-em lub z nowym prawicowym ugrupowaniem. Główne pytanie dzisiaj dotyczy jednak rozstrzygnięcia bitwy między Andruszkiewiczem a Winnickim i Bosakiem. Jeśli Andruszkiewicz zdecyduje się na współpracę z PiS-em, na nacjonalistycznym placu boju zostanie Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska. I to oni będą próbowali stworzyć polski odpowiednik niemieckiej AfD. Jeśli natomiast Andruszkiewicz i wspierający go parlamentarzyści stworzą własną organizację, dostępne nam dziś dane pokazują, że będą największym środowiskiem narodowym w Polsce. Gdyby do tego zyskali wsparcie Radia Maryja – mielibyśmy nowy, silny byt polityczny w Polsce.  Taka sytuacja byłaby skrajnie niekorzystna dla PiS-u, a jednocześnie równie mocno niekorzystna dla opozycji. Stare partie musiałyby znaleźć dla siebie nowe miejsca na scenie politycznej, by zachować równowagę.

 

 Tekst opublikowany także na portalu OKO Press.

Kwietniowe boty na polskim Twitterze. Chińczycy nas obserwują?

Tysiące nowych botowych kont pojawiło się na polskim Twitterze w kwietniu 2018 r. Co ciekawe, wiele z nich rozpoznawanych jest przez TT jako konta chińskie. Chińczycy nas obserwują? Raczej nie. Po prostu ktoś, kto tworzy te boty, używa chińskiego języka, być może także lokalizowanych w Chinach numerów IP.

Kwietniowe boty obserwują wielu polskich polityków i publicystów – od prawej do lewej strony sceny politycznej.  Są nieaktywne, anonimowe, najczęściej nie mają żadnych zdjęć profilowych. Te zagraniczne z reguły mają cyfry w nazwach użytkowników (łączone z literami), żadnych nazwisk, brak imion. Większość identyfikowana jest jako konta posługujące się językiem chińskim lub brytyjskim (choć znalazłam konto obserwujące Donalda Tuska, które posługuje się językiem… farsi). Zauważą je na swoich profilach zarówno Grzegorz Schetyna, Donald Tusk, Radosław Sikorski, Paweł Graś i Roman Giertych, jak i prezydent Andrzej Duda, Zbigniew Ziobro, Beata Szydło czy Paweł Kukiz – oczywiście w różnej ilości.

Tak wyglądają nowi followersi na koncie Grzegorza Schetyny:

nowi_schetyna1

Takich znajdziemy u Donalda Tuska:

nowi_tusk1

Do tej samej grupy należą followersi Jarosława Kurskiego:

nowi_jaroslawkurski

 

Chińskie boty obserwują również m.in. Elizę Michalik, Michała Majewskiego, Tomasza Lisa, Cezarego Gmyza, Dawida Wildsteina, Jacka Kurskiego.

Ile ich jest? Z wstępnych danych wynika, że w kwietniu pojawiło się ich ok. 4 tysiące. Jak na polskiego Twittera to niezbyt dużo, z tym że ich napływ wciąż trwa, liczby więc zmieniają się każdego dnia. Poza polskimi politykami boty obserwują zagraniczne konta komercyjne, celebryckie, związane z rozrywką i sportem, nie interesują się natomiast politykami zagranicznymi. Poza kontami anglo- i chińskojęzycznymi zdarzają się również konta rosyjskie – ale jest ich niewiele. Ze względu na brak aktywności trudno dziś powiedzieć, w jakim celu ktoś tworzy tę farmę zagranicznych botów oraz kto to robi.

Druga grupa to również anonimowe boty, ale polskie. Te są znacznie bardziej zróżnicowane regionalnie i wydają się rzeczywiście być elementem jakichś przygotowań do kampanii samorządowej. Obserwują czołówkę polskich polityków (Tusk, Duda, Sikorski, Szydło), ale poza tym także działaczy obu obozów politycznych, tyle że związanych z konkretnymi województwami i miastami (m.in. Wrocław czy Łódź).

Tak wygląda część nowych followersów prezydent Łodzi Hanny Zdanowicz:

nowi_zdanowska1

Osoby odpowiadające za zakładanie tych kont mają najwyraźniej nieźle zrobiony research regionalny, bo do grona obserwowanych włączają nie tylko znanych polityków, ale też osoby istotne regionalne, np. niektórych radnych miejskich. W polu  zainteresowania znajdują się też Rafał Trzaskowski i Patryk Jaki, politycy związani z wyborami samorządowymi w Warszawie.

Ta grupa botów w nazwach użytkowników częściej ma imiona i nazwiska, choć bywa że w skróconej wersji,  nie zobaczymy natomiast zdjęć profilowych ani  jakiejkolwiek innej aktywności poza obserwowaniem wybranej grupy ludzi. Wydaje się, że tego typu botów jest maksymalnie ok. 2 tys.

Powinniśmy się przyzwyczaić do pojawiania się masowych ilości kont botowych na polskich Twitterze – przez długi czas będzie to zapewne jedna z metod kampanii wyborczej w mediach społecznościowych. Warto pamiętać, że boty służą wyłącznie jako wzmacniacze określonych treści. Ponieważ nie mają siatki prawdziwych obserwujących, aby za ich pomocą zbudować rozległy zasięg jakiegoś posta, trzeba użyć tysięcy kont. Właśnie dlatego farmy botów zawsze są tak liczne – boty spełniają swoją rolę wyłącznie wtedy, gdy jest ich dużo.

W takich zautomatyzowanych kontach najciekawsze jest, kto je zakłada i jakie treści nagłaśnia. Jeśli chodzi o nowo powstałą grupę kont polskich – zapewne stoi za nim jakaś polska agencja marketingowa, pracująca na zlecenie któregoś środowiska. Dużo ciekawiej wyglądają konta identyfikowane dziś jako zagraniczne. Warto obserwować, do czego zostaną wykorzystane. Dopiero wtedy można będzie odpowiedzieć na więcej pytań na ich temat.