Na czym przewraca się PiS?

PiS-owi spada. Trendy sondażowe pokazują dość wyraźnie, że poparcie społeczne dla PiS-u zmniejsza się, choć oczywiście każda zmiana jest jeszcze możliwa, a fakt zwycięstwa opozycji w jednym sondażu do Parlamentu Europejskiego absolutnie niczego nie przesądza. Jednak czuć w powietrzu, że nastawienie ludzi do PiS-u się zmienia. To żaden masowy odwrót, lecz powolny proces, odczuwany głównie w dużych miastach. Do mniejszych miejscowości i wsi jeszcze nie dotarł, tu dużo jeszcze da się ugrać na patriotyzmie, suwerenie i wartościach narodowych. Lecz w większych miastach PiS powoli robi się passe. Przyjrzyjmy się, jakie błędy wizerunkowe mają na to największy wpływ.

Po pierwsze – PiS staje się dla wyborców wielkomiejskich coraz bardziej obciachowy. A to wyjątkowo silna broń. Gdy wyborcy zaczynają się wstydzić polityków, upadek jest tylko kwestią czasu. Doświadczył tego Bronisław Komorowski.  Na długo przed kampanią rozpoczęto intensywny proces ośmieszania go wśród Polaków. Wykorzystano każdy, najmniejszy nawet, błąd, każde niedociągnięcie, gafę, pomyłkę, wpadkę. Umówmy się – jesteśmy tylko ludźmi, wszyscy się mylimy, popełniamy błędy, czasem zaliczamy wpadki. Politycy tak samo. Można do tego podchodzić z życzliwością, można neutralnie, a można cynicznie wykorzystywać do własnych celów. Tę ostatnią opcję zrealizowano w kampanii prezydenckiej. Bronisław Komorowski przegrał, gdy stał się symbolem polskiego obciachu – i od tego momentu nie dało się od tej przegranej uciec. Kilku innych polskich polityków także doświadczyło, jak powalającą bronią jest „bycie obciachowym”. Wie o tym Karol Karski (na Cyprze zatopił w morzu meleks) czy Jacek Protasiewicz (na lotnisku w Niemczech – wg niemieckiego tabloidu – awanturował się z obsługą i krzyczał „Hail Hitler”).

 

Po pierwsze: wstyd

Poczucie obciachowości wiąże się bezpośrednio ze wstydem. Wstyd to jedno z trudniejszych uczuć do znoszenia. Wszyscy stosujemy rozmaite mechanizmy obronne, byle tylko odsunąć go od siebie. A jeśli wstyd przynosi ktoś inny – natychmiast staramy się od niego odizolować. Tymczasem politycy PiS-u codziennie dają podstawy do odczuwania wstydu. Jakby się zmówili między sobą, by zaszkodzić własnemu ugrupowaniu. Hitem ostatnich dni są wypowiedzi parlamentarzystów nt. osób protestujących w Sejmie – niepełnosprawnych i ich matek. Posłanka Bernadeta Krynicka stwierdziła, że znalazłaby paragraf na tych rodziców, którzy zmuszają dzieci do przebywania w Sejmie. Poseł Jacek Żalek stwierdził, że protestujący robią ze swych chorych dzieci żywe tarcze, a samych rodziców porównywał do „zwyrodnialców”, którzy topią noworodki w beczkach… Poseł Pięta zaproponował, by protestujących wynieść z Sejmu i przekazać policji.

Każdy odbiorca wstydzi się takich wypowiedzi. Są mieszanką arogancji i pychy, którymi uderza się w najsłabszych – w niepełnosprawnych. Od zawsze wiadomo: nie kopie się leżącego. Nie uderza się w tych, którzy i tak są słabi i potrzebują pomocy, by normalnie funkcjonować. Kiedy politycy łamią tę regułę – to jest naprawdę wstyd na całą Polskę.

 

Po drugie: brak szacunku wobec słabszych

To dla PiS-u szczególnie dotkliwy upadek, ponieważ przez część Polaków ta partia była postrzegana jako ta, która przywróci ludziom godność. Pokazywały to badania m.in. Macieja Gduli – przywracanie godności przez PiS osobom spoza elit było w nich mocno akcentowane jako społeczne oczekiwanie. I nagle jak na dłoni w proteście niepełnosprawnych widać, że politycy PiS nie przywracają, lecz uwłaczają godności protestujących. Nie chodzi tylko o wypowiedzi kilku parlamentarzystów. Trzeba pamiętać również o pozostawieniu tych osób w Sejmie podczas majówki, podczas gdy reszta Polski, z politykami na czele, wypoczywała. O niedopuszczeniu do nich fizjoterapeutów i innych osób wspierających; o utrudnianiu powrotu do Sejmu matce, która musiała parlament na chwilę opuścić, ale został w nim jej niepełnosprawny syn. Dołóżmy do tego decyzję o  całkowitym zamknięciu Sejmu, do którego dziś mają wstęp tylko parlamentarzyści i część dziennikarzy (bo nie wszyscy). Mogłoby się wydawać, że ma ona niewielkie znaczenie, ale gdy do Sejmu zaczęły przyjeżdżać zaplanowane wcześniej szkolne wycieczki – i nie wpuszczono ich do parlamentu, problem „dotarł pod strzechy” w całym kraju.

Na fatalne, także pod względem wizerunkowym, traktowanie protestujących nałożył się obraz prezesa Jarosława Kaczyńskiego, chorującego w tym samym czasie. Mieliśmy więc doniesienia mediów o tym, że dyrektor szpitala osobiście przywiózł prezesowi kule do domu, że jest on leczony w luksusowych warunkach, że rządzi ze szpitala i non stop odwiedzają go VIP-y. A z drugiej strony: kobiety z dorosłymi niepełnosprawnymi dziećmi na wózkach, śpiące na podłodze w sejmowym korytarzu od kilkunastu dni…

To zostaje w głowie każdego Kowalskiego i każdej Kowalskiej: znowu są równi i równiejsi, lepsi i gorsi. Choć PiS obiecywał, że będzie inaczej, dawał 500+, wyrzucał tych  (cytuję) „złodziei z Platformy” – nagle okazuje się, że jest dokładnie taki sam jak znienawidzona przez elektorat obecnie rządzących Platforma, z propagandowych, PiS-owskich obrazków…

 

Po trzecie: wściekłe kobiety

Rządzący przewracają się dziś na jawnym okazywaniu braku szacunku wobec słabszych i na obciachowości zachowań niektórych swoich polityków. Upadki są tym mocniejsze, że cała konstrukcja już wcześniej dostała dwa mocne ciosy, stała się więc mocno chwiejna. Pierwszy cios to oczywiście bunt kobiet przeciw zaostrzaniu prawa aborcyjnego. Bunt wygrany, bo PiS wyciszył sprawę i nie zdecydował się na razie na dalsze kroki legislacyjne w tym zakresie, ale to nie wygasiło złości. Kobiety są wciąż wściekłe na to, w jaki sposób traktuje je dziś państwo. W mediach społecznościowych toczą się dyskusje nt. złego traktowania przez ginekologów, szowinizmu w szkołach i w pracy, pomijania kobiet w przestrzeni publicznej. To o tyle istotne, że nie dotyczy wąskiego środowiska politycznego w Polsce, tylko tysięcy zwykłych wyborczyń, które doświadczają na własnej skórze lekarskich klauzul sumienia, a na skórze swoich dzieci – wzmocnienia roli Kościoła w szkołach. I intensywnie się przeciwko temu buntują.

 

Po czwarte: oddajcie nam naszą kasę!

Drugi cios to nagrody przyznane ministrom przez premier Beatę Szydło. Informacja doskonale wykorzystana przez opozycję, nabrała rozpędu i niczym śnieżna kula wciąż toczy się przez Polskę – ponieważ ciągle pojawiają się nowe informacje o kasie, jaka trafia do polityków PiS i osób z nimi związanych. Gdy ujawniono już wszystkie nagrody ministerialne, newsy finansowe podrzucała Polska Fundacja Narodowa (np. o tym, ile będzie kosztował rejs Mateusza Kusznierewicza albo ile płaci amerykańskiemu lobbyście). Na to nałożył się okres składania oświadczeń majątkowych przez radnych w całej Polsce. Ci, którzy należą do PiS-u, wykazali swoje zarobki, które u wielu z nich w ciągu roku drastycznie wzrosły dzięki zatrudnieniom w spółkach państwowych. I nagle Polacy, także ci przekonani, iż złodziejami byli politycy Platformy, dowiedzieli się, że jeden czy drugi radny PiS zarabia pieniądze, o których jemu samemu nawet się nie śniło. Nie da się obronić zarobków w wysokości kilkuset tysięcy zł rocznie, gdy zarobki większości Polaków nie przekraczają rocznie 70 tys. zł. Czyli: znowu kradną! Tyle że inni.

 

Tak, PiS się chwieje i potyka, czasem spada w dół, czasem się podnosi, ale wydaje się, że coraz bliżej jesteśmy chwili, gdy masa krytyczna zostanie przekroczona. Kiedy znów, jak w 2007 r., wstyd będzie się przyznać, że się popiera PiS. Wpływ na to miał ciąg fatalnych decyzji – drobnych, ale mocno rezonujących wizerunkowo, jak choćby zamknięcie Sejmu; szereg kompletnie niepotrzebnych, aroganckich, pyszałkowatych wypowiedzi polityków wcale nie z pierwszego szeregu; otwieranie wielu frontów wojny ze społeczeństwem jednocześnie; a do tego – znienawidzone przez Polaków gromadzenie ogromnej kasy dla siebie… Nie pomógł na razie nawet silnie populistyczny pomysł prezesa Kaczyńskiego, by obniżyć wynagrodzenia posłom, samorządowcom oraz kierownictwu spółek państwowych. Na razie przegłosowano tylko obniżkę wynagrodzeń poselskich – a w całej sprawie wszak nie o to chodziło. Nic dziwnego, że pomysł nie działa pozytywnie wizerunkowo dla PiS-u.

PiS na własnej skórze doświadcza teraz tego, co zna również Platforma: jak istotną rolę w wizerunku politycznym odgrywają sytuacje o politycznie niewielkim znaczeniu, za to budzące duże emocje. Oraz – jak trudno jest kontrolować własnych polityków, ministrów, radnych. Ich aroganckie zachowania, drobne na pozór wpadki są jak niewielkie dziury w żwirowej drodze – jeśli się ich nie zauważy, można się na nich wywrócić, a nawet złamać nogę. Zwłaszcza, gdy piechur jest mocno osłabiony ciosami otrzymanymi w sam środek korpusu.

 

PiS powoli traci. Zyskiwać zaczęła wreszcie opozycja, widać to w sondażach.  Osobiście jednak najbardziej obawiam się tego, że na ostatnich latach najbardziej stracimy my wszyscy. Coraz więcej Polaków radzi sobie z narastającym poczuciem zawodu wobec polityków ucieczką od tej przestrzeni aktywności. Czują się oszukani i bezradni. Nie wiedzą, co mogliby zrobić, by to zmienić. Nie przekonuje ich ani narracja PiS-u, ani – bardzo często – narracja opozycji. Jakie to może mieć skutki społeczne? Po pierwsze – obniży frekwencje wyborczą. Może nie w wyborach samorządowych, tu często głosuje się na konkretnych ludzi, których wyborcy znają osobiście. Ale w wyborach parlamentarnych frekwencja zapewne znowu spadnie. Po drugie – brak zaangażowania ludzi w przestrzeń publiczną grozi jej deformacją. Kadry polityczne muszą się wymieniać, muszą wchodzić nowe środowiska i nowi ludzie – by polityka była kreowana zgodnie z realnymi potrzebami zwykłych ludzi, a nie tylko z potrzebami zrutynizowanej (gdy nie będzie naturalnej wymiany) klasy politycznej. To zła społecznie sytuacja dla Polski. Żeby ją naprawić, trzeba by włożyć wiele wysiłku w obudowę wzajemnego zaufania. Tylko – czy to w ogóle możliwe?

 

Fot. TVN 24/ klatka z materiału jednego z operatorów

Na zdjęciu: Posłanka PiS Bernadeta Krynicka, w tle jedna z protestujących matek ze swoim niepełnosprawnym synem, oraz dziennikarze.

Dezinformacja z 10 sekund milczenia Schetyny. Manipulacje w sieci

Widziałeś/-aś w sieci filmik o tym, jak to niby Schetynę „zatkało” i podobno nie umiał podać ani jednego sukcesu swojego rządu? To była jedna z bardziej cynicznych akcji świadomego rozpowszechniania dezinformacji w polskiej przestrzeni publicznej w ostatnich miesiącach. Manipulacja jakby żywcem wyjęta ze słownikowej definicji tego pojęcia. W rolach głównych: Grzegorz Schetyna jako przedmiot manipulacji; oraz manipulatorzy – Paweł Kukiz i TVP Info. Do dezinformacji wystarczyło 10 sekund milczenia Schetyny podczas konferencji.

19 kwietnia lider Platformy Grzegorz Schetyna ma konferencję prasową w Szczecinie. W którymś momencie pytanie zadaje mu dziennikarz lokalnej telewizji internetowej TV Goleniów.  Chce, by Schetyna wymienił kilka sukcesów rządu PO/PSL. Schetyna się zastanawia – przez 10 sekund. Potem odpowiada, dość długo. TV Goleniów montuje fragment nagrania z pytaniem dziennikarza i 10 sekundami milczenia Schetyny, kończąc całość planszą z napisem:” Chcesz poznać odpowiedź? Zapraszamy na www.goleniow.net.pl”. Wrzuca to do Internetu (https://www.youtube.com/watch?v=o6Cf7g-UVuk), jednocześnie zamieszczając też całość nagrania z konferencji (https://www.youtube.com/watch?v=0OYt5YJN0Ag).

 

Pierwszy śmieje się Paweł Kukiz

Nikt, kto obejrzy do końca krótką zajawkę, nie może sądzić, że odpowiedzi nie było – była, tylko żeby ją obejrzeć, trzeba wejść na inną stronę. Potem jednak ktoś przemontowuje filmik: usuwa końcowe plansze i domontowuje fragment z polskiego filmu „Rejs”. Ostatnia zamieszczona w nagraniu fraza z „Rejsu” brzmi: „Pytania są tendencyjne!”. Nagranie w tej wersji zamieszcza na swoim profilu internetowym Paweł Kukiz – robi to 20 kwietnia o godz. 7.57 rano.

dezinfo_schetyna_kukiz1

Nagranie chwyta, ma setki tysięcy wyświetleń i tysiące udostępnień. Wszyscy padają ze śmiechu, że „Schetynę zatkało” i nie potrafił wymienić ani jednego sukcesu rządu PO/PSL.  Tego samego dnia film pojawia się w sieci w jeszcze jednej wersji – 20 sekund nagrania, bez planszy TV Goleniów i bez fragmentów z „Rejsu”. Tę wersję oraz wersję Pawła Kukiza zaczynają rozpowszechniać w sieci nie tylko zwykli użytkownicy, ale też prawicowe portale: Niezależna.pl, Wprawo.pl, Wmeritum.pl, TelewizjaRepublika.pl, Dorzeczy.pl. Informują co prawda, że Schetyna ostatecznie „powiedział parę zdań”, ale „w pamięci pozostaje pierwsza reakcja Schetyny” (Dorzeczy.pl).

Do portali dołączają kolejni politycy, np. w piątek o godz. 9.21 nagranie publikuje na swoim profilu poseł Patryk Jaki. Pisze przy tym o znokautowaniu opozycji przez dziennikarza TV Goleniów.

dezinfo_schetyna_jaki

Żadne z mediów nie zamieszcza linku do pełnego nagrania konferencji, które cały czas jest dostępne na stronie internetowej lokalnej telewizji – ba, nikt nawet o nim nie wspomina! Bańki informacyjne (czyli ograniczenie kontaktów w mediach społecznościowych do własnego środowiska) sprawiają, że przez długi czas nikt z opozycji nie odnosi się do nagrania, może więc ono funkcjonować w sieci bez żadnego dementi.

 

TVP Info: Grzegorz Schetyna zaniemówił

W sobotę, 21 kwietnia 2018 r. ok. godz. 14.30 20-sekundowy film udostępnia na Twitterze TVP Info. To moment, w którym nagranie wychodzi z prawicowej bańki informacyjnej i dociera do obozu antyPiS. Dwie godziny później jako pierwsze z antyPiS-owskiej przestrzeni konto @Polskawruinie1 upublicznia pod tweetem TVP link do pełnego nagrania z konferencji.

dezinfo_schetyna1

To przełom. Zaczyna się dementowanie, zestawiane są dwa nagrania – opublikowane przez TVP Info oraz całościowe. W komentarzach pojawiają się stwierdzenia, że to manipulacja. Jednak TVP Info jeszcze przez wiele godzin ma tę wiadomość na pierwszym miejscu swojego timeline`a – tweet został przypięty, tzn. oznaczono go tak, by był widoczny jako pierwszy dla każdego, kto wejdzie na konto TVP. To skuteczny sposób promowania treści.

Czy TVP Info albo Paweł Kukiz mogli manipulować przekazem w sposób nieświadomy? Trudno uwierzyć, by osoby doświadczone medialnie nie miały świadomości, że nagranie jest tylko fragmentem większej całości. A jeśli miały, to dezinformację zamieszczono celowo i świadomie ją rozpowszechniano, wiedząc, że prawda o konferencji jest zupełnie inna: Schetyna odpowiedział na pytanie.

 

Dezinformacje? To będzie ich czas w Polsce. Niestety.

Obserwowanie mediów społecznościowych w Polsce każe przypuszczać, że dezinformacje będą coraz częściej wykorzystywane do walki politycznej. Są skuteczne i trudne do zdementowania. Niestety, powstają już aplikacje, dzięki którym w prosty sposób można będzie nie tylko wycinać fragmenty nagrań, ale też podkładać głos pod nagranie tak, by odbiorcy nie wiedzieli o zmianie ścieżki dźwiękowej. W sieci popularny jest film obrazujący to zjawisko: jeden z amerykańskich aktorów podkłada głos pod nagranie wypowiedzi prezydenta Obamy. Robi to w taki sposób, że odbiorca nie ma szans, by zorientować się w manipulacji.

Kiedy tego typu aplikacje upowszechnią się i staną się jeszcze prostsze w obsłudze, możemy spodziewać się ich wykorzystania w polskiej polityce. Niestety, dziś nie ma narzędzia, które pozwoliłoby w prosty sposób ujawnić, iż tego typu nagranie jest fałszywe. Wydaje się, że w przestrzeni publicznej jedyną możliwą obroną będzie prezentowanie prawdziwego nagrania oraz wytaczanie procesów sądowych. Chyba nic poza nieuchronnością kary nie ochroni nas przed tego typu oszustwami.

 

Fragment tekstu opublikowanego także na portalu OKO Press.

Narodowcy werbują. Kto zwycięży w walce prawicowych radykałów?

Prawica werbuje. Mocno, intensywnie i wielostronnie. W Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe radykalnej prawicy. Kto będzie skuteczniejszy w gromadzeniu wokół siebie zwolenników i sprawniejszy w budowaniu struktur terenowych – ten wygra najgorętszą obecnie walkę polityczną w Polsce. I choć umyka ona większości mainstreamowych mediów, jej rozstrzygnięcie będzie istotne dla dalszej sytuacji w kraju.

Dziś w Polsce działa sześć istotnych środowisk prawicowych, które konkurują między sobą o głosy narodowców. Są to: Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska; drużyny A, czyli środowisko skupione wokół Adama Andruszkiewicza; Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego; Ruch 11 Listopada z liderem Marianem Kowalskim; ONR oraz Falanga. Całości obrazu dopełniają dwie nieco inaczej sformatowane grupy: zwolennicy partii „Wolność” Janusza Korwina-Mikke, którzy identyfikują się jako społeczni narodowcy i zwolennicy wolnego rynku; oraz środowisko skupione wokół Radia Maryja, które dziś promuje przede wszystkim Antoniego Macierewicza.

Nie każdej z tych grup zależy na wejściu do głównego nurtu polityki. Najważniejsi liderzy walczą jednak ze sobą coraz intensywniej. Widać to zarówno w sieci, jak i w świecie rzeczywistym: w Polsce trwają dziś przynajmniej cztery akcje werbunkowe prawicy. Narodowcy doskonale wiedzą, że właśnie teraz mają swój wielki moment w Polsce i albo go wykorzystają, albo szansa przepadnie. Wielki moment to z jednej strony efekt polityki PiS, który zalegalizował obecność nacjonalistów w oficjalnej przestrzeni publicznej i wspiera ich aktywność, a z drugiej – ogólnoeuropejski trend, obserwowany w wielu państwach: w całej Europie rośnie liczba osób o skrajnie narodowych poglądach. Ale w przeciwieństwie do Niemiec, Włoch, Grecji, Francji, Węgier, Ukrainy czy Szwecji, w Polsce nadal nie ma wiodącego narodowego ugrupowania, które stanowiłoby realną siłę polityczną. Właśnie o to, kto je stworzy, toczy się dziś walka. Jej rozstrzygnięcie poznamy dopiero w następnym roku, bo nie rozegra się ona podczas wyborów samorządowych, tylko podczas wyborów parlamentarnych. Jesienią niektóre z radykalnych środowisk będą próbowały utworzyć własne komitety lub wystartować do samorządów w porozumieniu z innymi ugrupowaniami (najczęściej z PiS-em, spodziewajmy się więc narodowców na PiS-owskich listach kandydatów), ale będzie raczej strategia na przeczekanie. Wielka bitwa to plan na 2019 rok.

 

Podzieleni narodowcy

Kto ma największe szanse na stworzenie polskiej wersji AfD (Alternative für Deutschland – Alternatywa dla Niemiec, radykalna narodowa partia niemiecka)?  Przyjrzyjmy się kolejno polskim radykałom.

Ruchem o najdłuższej tradycji jest Ruch Narodowy, działający razem z Młodzieżą Wszechpolską. RN ma swego przedstawiciela w Sejmie. Jego prezes, Robert Winnicki, wszedł do parlamentu w 2015 r. z list Kukiz`15, potem zrezygnował ze współpracy z Kukizem i dziś jest posłem niezrzeszonym. Drugim liderem RN jest Krzysztof Bosak (poza Sejmem). Ruch ma średnie poparcie w sieci – jego fanpage na Facebooku może pochwalić się zaledwie 16 tys. fanów, na Twitterze ma niewiele więcej, bo 18 tys. followersów. Liderzy mają silniejsze wpływy, jeśli oceniać to na podstawie danych z social media – Winnicki ma 51 tys. fanów, a Bosak – 79 tys. Przez jakiś czas Ruch Narodowy był jednak mało aktywny, a liderzy niezbyt widoczni. Wykorzystał to poseł Adam Andruszkiewicz, były lider Młodzieży Wszechpolskiej, który tak jak Winnicki dostał się do Sejmu z list Kukiz`15, też odszedł z klubu, ale nie dołączył do Winnickiego, tylko wszedł do koła Wolni i Solidarni – ugrupowania, któremu lideruje Kornel Morawiecki. Andruszkiewicz zaczął budować własną popularność i odrębne środowisko.

Być może właśnie jego aktywność pobudziła RN do działania. Liderzy Ruchu Narodowego w ramach trwającej od marca akcji #NarodowaMobilizacja spotykają się ze swymi zwolennikami w całej Polsce i tworzą nowe struktury regionalne. Natomiast poseł Andruszkiewicz buduje – na razie głównie w sieci – Drużyny A (czyli, jak jednoznacznie poinformowano w opisie grupy na Facebooku, drużyny, które popierają działalność posła). Zgromadził w nich 25 tys. sieciowych zwolenników, a on sam ma 180 tys. fanów na Facebooku (jeden z najwyższych wyników wśród polskich polityków). Jednak tak duża liczba kont popierających go w sieci nie musi przekładać się na poparcie w świecie realnym, dlatego trudno ocenić, jak liczne środowisko rzeczywiście ma wokół siebie Andruszkiewicz. Wiadomo, że na spotkania zarówno Ruchu Narodowego, jak i młodego posła WiS, przychodzi zazwyczaj (niezależnie od miejscowości) ok. 100 osób – a to, jak na spotkania polityczne, naprawdę dobry wynik.

 

Czy Drużyny A dołączą do PiS?

Andruszkiewicz od marca zapowiada, że wkrótce powstanie nowy projekt, który ponad podziałami politycznymi będzie budować polskie środowisko patriotyczne. Jego inauguracja miała się odbyć w kwietniu, teraz przełożono ją na maj. Natomiast w swoim okręgu wyborczym, w Białymstoku młody poseł wystąpił niedawno na konferencji prasowej jako członek ugrupowania Wolni i Solidarni (chyba po raz pierwszy od momentu zmiany barw klubowych) i poinformował, że członkowie WiS wystartują w do sejmiku województwa podlaskiego z list PiS-u. Świadczyłoby to o przybliżaniu się albo WiS, albo przynajmniej Andruszkiewicza, do partii rządzącej. Jednak WiS prowadzi dziś własną akcję rekrutacyjną i buduje odrębne struktury, można więc przypuszczać, że to Andruszkiewicz coraz intensywniej myśli o współpracy z PiS-em i wykorzystuje wszystkie posiadane narzędzia, by poprawić swoją pozycję negocjacyjną w rozmowach z obozem rządowym. Jego fani zgromadzeni w Facebookowych Drużynach A też mogą być używani jako karta przetargowa – są bowiem (wirtualnym) dowodem na poziom poparcia Andruszkiewicza.

Nie ma dziś w Polsce żadnych danych, które dawałyby choćby ogólne pojęcie, ilu Polaków uważa się za narodowców. To problem m.in. dla rządzących – PiS nie wie, jaka liczba wyborców może przesunąć się z ich elektoratu do grupy zwolenników ewentualnego nowego ugrupowania prawicowego. Dlatego na wszelki wypadek będzie próbował temu zapobiec i porozumieć się z najbardziej wpływowymi radykałami. Czy skorzysta na tym Andruszkiewicz?

Z mojej analizy kont, wspierających Andruszkiewicza w mediach społecznościowych, wynika, że młody poseł nie jest politycznie osamotniony. Te same konta propagują także niewielką grupę parlamentarzystów PiS-u: Patryka Jakiego, Antoniego Macierewicza, Krystynę Pawłowicz i Annę Sobecką. To może wskazywać na powiązania byłego lidera Młodzieży Wszechpolskiej ze środowiskiem polityków skupionych wokół Ojca Rydzyka i Radia Maryja, oraz być dowodem, iż właśnie ta grupa jest zainteresowana utworzeniem nowego stowarzyszenia patriotycznego. Ponieważ jednak dziś są to parlamentarzyści należący do PiS, na ich decyzje wpływ będzie miała sytuacja wewnątrz partii. A Jarosław Kaczyński nie będzie mógł pozwolić sobie na utratę elektoratu radykalnego. Będzie więc starał się przyciągnąć do PiS-u nie tylko obrażonego Antoniego Macierewicza, ale też młodego Andruszkiewicza, z nadzieją, że jego środowisko nie jest tylko zbiorem fake`owych kont w mediach społecznościowych, lecz rzeczywistą wyborczą siłą. Porozumienie w sprawie wspólnego startu w wyborach samorządowych do sejmiku woj. podlaskiego może być pierwszym krokiem w tym kierunku.

 

„Jedyna antykomunistyczna biblijna partia w RP”

Macierewicz ma jednak gotowy nie tylko plan B, ale i plan C – jego zwolennicy gromadzą się bowiem również w kolejnym prawicowym środowisku. To Ruch 11 Listopada, któremu lideruje Marian Kowalski, powszechnie znany głównie dlatego, że kandydował na prezydenta RP podczas ostatnich wyborów. Teraz stara się zbudować własne ugrupowanie, a misją tą dzieli się z pastorem Pawłem Chojeckim, twórcą niezależnej wspólnoty chrześcijańskiej „Kościół Nowego Przymierza” z Lublina. Na grafikach promujących ruch panowie występują z Biblią (Chojecki) i bronią palną (Kowalski), bo to ich główne postulaty: życie zgodnie z biblijnymi nakazami oraz powszechny dostęp do broni palnej. Jak łączą oba postulaty w całość, nie widząc w tym wewnętrznej sprzeczności, nie bardzo wiadomo, promują się jednak intensywnie w całej Polsce – Kowalski jeździ po kraju, spotykając się ze swymi sympatykami. Mamy więc kolejną akcję werbunkową w tej części polskiej sceny politycznej. Ruch 11 Listopada to jednak znacznie mniejsze środowisko niż opisane wcześniej – na FB ma tylko 6 tys. fanów. Organizuje za to bardzo wyraziste, także antyrządowe akcje: hasło jednej z nich brzmiało: „Morawiecki do dymisji, Macierewicz na premiera”. Druga to petycja do prezydenta USA Donalda Trumpa, umieszczona na oficjalnej stronie Białego Domu (https://petitions.whitehouse.gov/) – w sprawie uruchomienia międzynarodowego śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej. Udało się zebrać pod nią 30 tys. podpisów, po czym z nieznanych powodów 23 kwietnia Biały Dom… usunął petycję.

Niezależnie od tego typu problemów Macierewicz jest przez aktywistów Ruchu 11 Listopada regularnie zapraszany do współpracy, były minister obrony ma tu swoje silne zaplecze (kolejne, po Radiu Maryja i środowisku skupionym wokół posła Andruszkiewicza).

 

Mężczyźni, którzy kochają „Wolność”

Jedynym  konserwatywno-prawicowym ugrupowaniem regularnie badanym w sondażach jest  partia Wolność Janusza Korwina-Mikke. Ma ona jednego posła w Sejmie (Jacek Wilk) i dwóch eurodeputowanych. Analizowałam szczegółowo, czy jej elektorat (szacowany dziś w sondażach na 2-4 proc.) pokrywa się z innymi środowiskami narodowymi. Okazuje się, że nie – to rozbieżne grupy, w zasadzie nie mające części wspólnych. I choć poglądy narodowe obie grupy mają podobne, to prezentują zupełnie inne podejście nie tylko do gospodarki, ale też w ogóle do polityki. Ciekawe jest porównywanie ich dyskusji w social media. Komentujący na profilach Ruchu Narodowego, Andruszkiewicza czy Ruchu 11 Listopada to ludzie, których można by określić jako osoby motywowane ideologicznie. Ich obraz świata jest często zbudowany w oparciu o mity polityczne, które serwują im liderzy oraz narodowe media. Są to mity wyznaczane przez takie frazy i pojęcia jak: Żołnierze Wyklęci, reparacje wojenne, Żydzi niszczący świat, rząd Morawieckiego kapitulujący przed Żydami, Platforma = złodzieje,  politycy do więzienia, urzędnicy są źli itp. Większość dyskusji polega na rozwijaniu tych podstawowych haseł, często można też znaleźć posty będące swoistym „wyznaniem wiary”, czyli bezwarunkowym wyrażaniem poparcia i uznania dla lidera.

Zupełnie inaczej wygląda to wśród sympatyków partii Wolność. Tu dyskusje nie mają charakteru wyznawczego ani ideologicznego. Z zaskoczeniem czytałam komentarze, w których wymieniano się rzeczowymi argumentami – nawet gdy pojawiały się sformułowania „hasłowo-ideologiczne”, rozwijane były merytorycznie, a nie w formie „wyznania wiary”. Kolejna cecha charakterystyczna tej grupy to silna męska dominacja. Zobrazuję to liczbowo: na 100 lajków pod postem tylko 9 to lajki kobiet; pod kolejnym: na 45 reakcji – dwie to reakcje kobiet. W innych środowiskach narodowych aktywność kobiet jest większa – choć tam również przeważają mężczyźni. Najwięcej pań reaguje pod postami posła Andruszkiewicza.

 

ONR nie chce startować w wyborach

Najbardziej skrajne środowiska to ONR i Falanga (grupa wyprowadzona kilka lat temu z mazowieckiego ONR-u przez Bartosza Bekiera). ONR po zablokowaniu na Facebooku przeniósł się na Twitter, ma tam ok. 11 tys. followersów. Wydaje się, że obecnie to środowisko nie jest zainteresowane wchodzeniem do głównego nurtu politycznego. W nowej deklaracji ideowej, przyjętej przez ONR rok temu, zapisano postulat ograniczenia roli partii politycznych „jako instytucji szkodliwych dla narodu”, zaś w niedawnym wywiadzie dla „Dziennika Narodowego” Kierownik Główny ONR Aleksander Krejckant  podkreślał, że ONR odrzuca demokrację liberalną i uznaje ją za jedną z form totalitaryzmu. Jasno stwierdził też, że będzie odradzał Radzie Głównej ONR udział w wyborach, m.in. dlatego, że nie ma w Polsce jednolitego ugrupowania, które reprezentowałoby całe polskie środowisko nacjonalistyczne.

Jeśli można znaleźć jeszcze większych radykałów niż ONR, to zapewne będzie to Falanga – grupa kierowana przez Bartosza Bekiera, byłego szefa mazowieckiego ONR-u, opisanego ostatnio dość dokładnie przez „Krytykę Polityczną”. Falanga utrzymuje chyba najsilniejsze kontakty międzynarodowe z nacjonalistami w Europie i na świecie, promuje też ideę euroazjatyzmu Aleksandra Dugina, wg której winę za całe zło na świecie ponosi „zachodni liberalizm”, zaś nowa ideologia powinna mieć swoje centrum w Moskwie. Na szczęście Falanaga jest dziś niewielkim środowiskiem, skupionym wokół portalu informacyjnego Xportal.pl, i nie ma możliwości silnego oddziaływania politycznego w Polsce.

Realna walka o przyszłą władzę toczy się dziś między Ruchem Narodowym a środowiskiem kreowanym przez posła Adama Andruszkiewicza i wspieranym przez grupę posłów PiS. Jakąś rolę w tej przestrzeni odgrywa też Antoni Macierewicz. Reszta nacjonalistycznych grup jest za mała, by myśleć o stworzeniu silnego ugrupowania i konsolidacji narodowców. Czy wchłonie je PiS? Niektóre na pewno. A jeśli nawet nie dojdzie do wchłonięcia, to grupy te będą skazane na intensywną współpracę z PiS-em lub z nowym prawicowym ugrupowaniem. Główne pytanie dzisiaj dotyczy jednak rozstrzygnięcia bitwy między Andruszkiewiczem a Winnickim i Bosakiem. Jeśli Andruszkiewicz zdecyduje się na współpracę z PiS-em, na nacjonalistycznym placu boju zostanie Ruch Narodowy i Młodzież Wszechpolska. I to oni będą próbowali stworzyć polski odpowiednik niemieckiej AfD. Jeśli natomiast Andruszkiewicz i wspierający go parlamentarzyści stworzą własną organizację, dostępne nam dziś dane pokazują, że będą największym środowiskiem narodowym w Polsce. Gdyby do tego zyskali wsparcie Radia Maryja – mielibyśmy nowy, silny byt polityczny w Polsce.  Taka sytuacja byłaby skrajnie niekorzystna dla PiS-u, a jednocześnie równie mocno niekorzystna dla opozycji. Stare partie musiałyby znaleźć dla siebie nowe miejsca na scenie politycznej, by zachować równowagę.

 

 Tekst opublikowany także na portalu OKO Press.

Kwietniowe boty na polskim Twitterze. Chińczycy nas obserwują?

Tysiące nowych botowych kont pojawiło się na polskim Twitterze w kwietniu 2018 r. Co ciekawe, wiele z nich rozpoznawanych jest przez TT jako konta chińskie. Chińczycy nas obserwują? Raczej nie. Po prostu ktoś, kto tworzy te boty, używa chińskiego języka, być może także lokalizowanych w Chinach numerów IP.

Kwietniowe boty obserwują wielu polskich polityków i publicystów – od prawej do lewej strony sceny politycznej.  Są nieaktywne, anonimowe, najczęściej nie mają żadnych zdjęć profilowych. Te zagraniczne z reguły mają cyfry w nazwach użytkowników (łączone z literami), żadnych nazwisk, brak imion. Większość identyfikowana jest jako konta posługujące się językiem chińskim lub brytyjskim (choć znalazłam konto obserwujące Donalda Tuska, które posługuje się językiem… farsi). Zauważą je na swoich profilach zarówno Grzegorz Schetyna, Donald Tusk, Radosław Sikorski, Paweł Graś i Roman Giertych, jak i prezydent Andrzej Duda, Zbigniew Ziobro, Beata Szydło czy Paweł Kukiz – oczywiście w różnej ilości.

Tak wyglądają nowi followersi na koncie Grzegorza Schetyny:

nowi_schetyna1

Takich znajdziemy u Donalda Tuska:

nowi_tusk1

Do tej samej grupy należą followersi Jarosława Kurskiego:

nowi_jaroslawkurski

 

Chińskie boty obserwują również m.in. Elizę Michalik, Michała Majewskiego, Tomasza Lisa, Cezarego Gmyza, Dawida Wildsteina, Jacka Kurskiego.

Ile ich jest? Z wstępnych danych wynika, że w kwietniu pojawiło się ich ok. 4 tysiące. Jak na polskiego Twittera to niezbyt dużo, z tym że ich napływ wciąż trwa, liczby więc zmieniają się każdego dnia. Poza polskimi politykami boty obserwują zagraniczne konta komercyjne, celebryckie, związane z rozrywką i sportem, nie interesują się natomiast politykami zagranicznymi. Poza kontami anglo- i chińskojęzycznymi zdarzają się również konta rosyjskie – ale jest ich niewiele. Ze względu na brak aktywności trudno dziś powiedzieć, w jakim celu ktoś tworzy tę farmę zagranicznych botów oraz kto to robi.

Druga grupa to również anonimowe boty, ale polskie. Te są znacznie bardziej zróżnicowane regionalnie i wydają się rzeczywiście być elementem jakichś przygotowań do kampanii samorządowej. Obserwują czołówkę polskich polityków (Tusk, Duda, Sikorski, Szydło), ale poza tym także działaczy obu obozów politycznych, tyle że związanych z konkretnymi województwami i miastami (m.in. Wrocław czy Łódź).

Tak wygląda część nowych followersów prezydent Łodzi Hanny Zdanowicz:

nowi_zdanowska1

Osoby odpowiadające za zakładanie tych kont mają najwyraźniej nieźle zrobiony research regionalny, bo do grona obserwowanych włączają nie tylko znanych polityków, ale też osoby istotne regionalne, np. niektórych radnych miejskich. W polu  zainteresowania znajdują się też Rafał Trzaskowski i Patryk Jaki, politycy związani z wyborami samorządowymi w Warszawie.

Ta grupa botów w nazwach użytkowników częściej ma imiona i nazwiska, choć bywa że w skróconej wersji,  nie zobaczymy natomiast zdjęć profilowych ani  jakiejkolwiek innej aktywności poza obserwowaniem wybranej grupy ludzi. Wydaje się, że tego typu botów jest maksymalnie ok. 2 tys.

Powinniśmy się przyzwyczaić do pojawiania się masowych ilości kont botowych na polskich Twitterze – przez długi czas będzie to zapewne jedna z metod kampanii wyborczej w mediach społecznościowych. Warto pamiętać, że boty służą wyłącznie jako wzmacniacze określonych treści. Ponieważ nie mają siatki prawdziwych obserwujących, aby za ich pomocą zbudować rozległy zasięg jakiegoś posta, trzeba użyć tysięcy kont. Właśnie dlatego farmy botów zawsze są tak liczne – boty spełniają swoją rolę wyłącznie wtedy, gdy jest ich dużo.

W takich zautomatyzowanych kontach najciekawsze jest, kto je zakłada i jakie treści nagłaśnia. Jeśli chodzi o nowo powstałą grupę kont polskich – zapewne stoi za nim jakaś polska agencja marketingowa, pracująca na zlecenie któregoś środowiska. Dużo ciekawiej wyglądają konta identyfikowane dziś jako zagraniczne. Warto obserwować, do czego zostaną wykorzystane. Dopiero wtedy można będzie odpowiedzieć na więcej pytań na ich temat.

Kto buduje radykalną prawicę w Polsce? Zaskakujące związki personalne

Parlamentarzyści: Adam Andruszkiewicz Patryk Jaki, Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka – czy właśnie ta grupa polityków utworzy w kwietniu nowe radykalne ugrupowanie? Potwierdza to analiza polskiego prawicowego internetu. Właśnie ta piątka polityków może liczyć na stałe i wzajemne wsparcie na Facebooku i Twitterze. Ich popularność budują jednak nie tzw. PiS-owskie trolle, tylko zupełnie inna grupa kont, która nie promuje ani prezydenta Dudy, ani premiera Morawieckiego, uwielbia za to radykalnych publicystów i dziennikarzy. Jednocześnie poseł Andruszkiewicz na Facebooku zapowiedział utworzenie – zaraz po Wielkanocy – nowego politycznego ugrupowania „ponad podziałami partyjnymi”, którego celem będzie „wprowadzenie nowego porządku w Polsce”.

Kilka tygodni temu pisałam, że analiza mediów społecznościowych pokazuje, iż elektorat prawicy, do tej pory wspierający PiS, zaczyna się dzielić: na grupę prawicowych radykałów oraz rzeczywistych zwolenników PiS. Ci pierwsi są coraz bardziej niezadowoleni z powolnego, ale systematycznego przesuwania się partii rządzącej w kierunku centrum (tak to wygląda z ich punktu widzenia). Jawnie krytykują rządzących, a każdy tydzień przynosi im dowody na nierealizowanie przez PiS ich postulatów. Zawieszenie prac nad radykalizacją ustawy o aborcji, weto prezydenta ws. ustawy degradacyjnej, słynna ustawa o IPN i wycofanie się z jej stosowania – to tylko kilka najgłośniejszych przykładów ostatnich tygodni.

 

Skrajny radykał – Adam Andruszkiewicz

„PiS jest za miękki” – coraz głośniej niesie się wśród radykalnej prawicy. Jednocześnie ta grupa Polaków nie ma dziś swojej reprezentacji parlamentarnej ani partyjnej. Ruch Narodowy, do tej pory najbardziej rozpoznawalna organizacja nacjonalistyczna w Polsce, od pewnego czasu boryka się z problemami (nie tylko formalnymi – w 2017 r. wykreślono go z ewidencji polskich partii). Chodzi o konkurencję między liderami – Robertem Winnickim, Krzysztofem Bosakiem i Adamem Andruszkiewiczem.

andr1

Ten ostatni to młody (27 lat) poseł pierwszej kadencji, pochodzący z Białegostoku, to były lider Młodzieży Wszechopolskiej, skrajny narodowiec. Mało znany, zasłynął do tej pory wyłącznie z pobierania poselskich pieniędzy za paliwo, choć nie ma prawa jazdy. Do Sejmu wszedł z listy Kukiz`15, ale w lipcu 2017 r. przeszedł do koła Wolni i Solidarni (z Kornelem Morawieckim na czele), jest też prezesem Stowarzyszenia Endecja. Organizacja ta miała gromadzić polskich narodowców, ale z powodu wewnętrznych sporów dziś praktycznie nie funkcjonuje. Jednak Andruszkiewicz, który widzi swoją przyszłość jako lider „młodych polskich patriotów”, znalazł nowy sposób, by osiągnąć cel. Intensywnie buduje swoją markę w mediach społecznościowych, chętnie wypowiada się w programach telewizyjnych. Jeśli ktoś ma ochotę posłuchać najbardziej radykalnych wypowiedzi w polskiej polityce – niech odsłucha jakikolwiek program z wystąpieniem Andruszkiewicza.

Skrajność postulatów (ostatnio poseł zaproponował np. program „Cela +” adresowany do polityków Platformy Obywatelskiej) gwarantuje mu sporą popularność w sieci – jednak reakcje, jakie zyskuje pod swoimi postami na Facebooku i na Twitterze są tak skrajnie wysokie i nieosiągalne dla innych polskich polityków (niezależnie od opcji), że postanowiłam dokładnie przyjrzeć się jego fanom.

 

O dwóch takich, którzy przegonili Lewandowską

Andruszkiewicz ma na swoim fanpage`u  na Facebooku 178 tys. fanów. To prawie tyle samo co była premier Beata Szydło (178 tys. ),  niewiele mniej niż Donald Tusk (210 tys. ) i Ryszard Petru (235 tys.), znacznie więcej niż Grzegorz Schetyna czy Katarzyna Lubnauer. Wszystkich ich bije jednak na głowę, jeśli chodzi o liczby reakcji pod postami. Andruszkiewicz uzyskuje standardowo od kilku do kilkunastu tysięcy reakcji. Takiego poziomu zaangażowania może mu pozazdrościć nawet prezydent Andrzej Duda – który choć ma aż 651 tys. fanów, uzyskuje średnio 500-800 reakcji. Andruszkiewicz w najnowszym rankingu firmy Sotrender, określającym popularność osób w sieci, znalazł się na 8. miejscu wśród Polaków, których konta notują najwyższą aktywność użytkowników. Tuż za nim uplasował się wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.  Poza Robertem Biedroniem (10. miejsce) i Pawłem Kukizem (14. miejsce) są jedynymi politykami w pierwszej dwudziestce. Wyprzedzili m.in. Annę Lewandowską, niewiele brakuje im do Martyny Wojciechowskiej i Adama Małysza.

andr_raport

To nie przypadek, że w rankingu tak wysoko znaleźli się dwaj bardzo różni (na pierwszy rzut oka)  posłowie. Andruszkiewicz to narodowiec, reprezentujący najpierw Kukiz`15, teraz koło Wolni i Solidarni. Patryk Jaki – partia Solidarna Polska Zbigniewa Ziobro, klub Prawo i Sprawiedliwość. Jeden to wolny elektron, drugi – wiceminister sprawiedliwości, szef  komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji. A jednak obu polityków sporo łączy. Głównie – plany na przyszłość. I nie są w tych planach osamotnieni.

 

Wąska grupa polityków trzyma się razem

Przeanalizowałam ok. 400 kont na FB i 300 na TT.  Wynik nie był taki, jakiego wiele osób mogłoby się spodziewać. Bo choć odkryłam trochę botów oraz fake`owych kont, kluczowym wnioskiem z analizy wcale nie okazały się rodzaje kont – tylko to, czyje posty rozpowszechniali fani Andruszkiewicza. Bardzo szybko zauważyłam, że ich konta zajmują się głównie udostępnianiem postów tylko kilku polskich polityków (niepowiązanych partyjnie), oraz grupy radykalnych publicystów i działaczy (Ziemkiewicz, Gmyz, Międlar, Jastrzębowski, Dawid Wildstein). Choć na pierwszy rzut oka wszystkie udostępniane treści są związane z PiS-em, po bliższym przyjrzeniu się widać, że bardzo rzadko upowszechniane są tam wpisy prezydenta Andrzeja Dudy, Kancelarii Premiera czy oficjalnego konta PiS. Rzadko pojawiają się też wpisy premiera Morawieckiego. Może więc, skoro Andruszkiewcz należał wcześniej do klubu Kukiz`15, konta te promują Kukizowców? Też nie. Pawła Kukiza nie ma w ogóle, czasami pojawia się poseł Marek Jakubiak – to wszystko. Nie ma również Zbigniewa Ziobro, lidera partii, do której należy Patryk Jaki.

Czyje wpisy są więc udostępniane przez konta popularyzujące posła Andruszkiewicza? To akurat widać wyraźnie. Poza Patrykiem Jakim promowani są jeszcze:  Krystyna Pawłowicz, Antoni Macierewicz i Anna Sobecka. Na mniejsze wsparcie może liczyć posłanka Anna Kwiecień oraz – na podobnym poziomie – Krzysztof Bosak.

Bardzo często wygląda to tak:

 

 

Wspiera ich przynajmniej kilkanaście tysięcy kont

Sprawdzałam to na kilka sposobów– analizowałam konta zaangażowane w udostępnianie postów Andruszkiewicza, ale też – odrębnie – ministra Jakiego i Antoniego Macierewicza. Zawsze działała ta sama zależność personalna. Proporcjonalnie wygląda to tak:  na 100 kontach na FB udostępniających posty Antoniego Macierewicza w ciągu ostatnich dwóch miesiącach wpisy Andruszkiewicza pojawiły się 47 razy, Pawłowicz – 30 razy, Sobeckiej – 25, Jakiego – 20. Przy czym na tych samych kontach w tym samym czasie premiera Morawieckiego udostępniono 10 razy, prezydenta Dudę  – 3 razy, Beatę Mazurek – 10, Zbigniewa Ziobro – 5. Z innych polityków PiS można znaleźć jeszcze kilku, ale wyłącznie w pojedynczych udostępnieniach. Nie sposób znaleźć natomiast choćby Mariusza Błaszczaka czy Joachima Brudzińskiego, Beatę Szydło odnotowałam zaledwie 4 razy, oficjalne konto PiS – 5. Nie ma tam również posła Dominika Tarczyńskiego, słynnego na Twitterze koordynatora anonimowych kont wspierających PiS, znanych pod hasłem „Druga Zmiana”.

Wniosek jest prosty – analizowaną grupę polityków wspierają zupełnie inne konta. To nie są tzw. PiS-owskie trolle, rozpowszechniające treści rządowe i prezydenckie oraz uderzające w przeciwników PiS. To odrębna grupa użytkowników, którą trzeba dziś oceniać na kilkanaście tysięcy kont na FB, nieco mniej – do ok. 6 tys. kont – na Twitterze. Działają bardzo sprawnie. Obserwowałam na bieżąco m.in. w wielkopiątkowy wieczór, jak rosła liczba reakcji pod tweetem Andruszkiewicza nt. wywiadu Donalda Tuska. Wpis opublikowany o godz. 21:11, 20 minut później miał 78 retweetów i 236 polubień, a godzinę po opublikowaniu – 163 retweety i 548 polubień. To nie jest typowy poziom reakcji na tweet posła spoza głównego nurtu krajowej polityki.

 

Drużyny A: Andruszkiewicz buduje struktury krajowe

Ten fakt trzeba uznać – Andruszkiewicz, Macierewicz, Jaki, Pawłowicz i Sobecka to dziś mocna sieciowa grupa, wspierająca wzajemnie rozpowszechnianie swoich treści (i zapewne korzystająca w tym zakresie z zewnętrznego wsparcia, które może im zapewnić choćby komercyjna agencja marketingowa operująca w sieci fake`owymi kontami). Na tym jednak nie koniec. Andruszkiewicz w tym roku na Facebooku tworzy tzw. Drużyny A – grupy użytkowników FB, których celem jest skupienie przyjaciół i sympatyków jego samego. Zgromadził już ponad 27 tys. zainteresowanych.

andr10

To klasyczne działanie polityczne, w którym łatwo zauważyć cechy tworzenia struktur organizacyjnych w całym kraju – poza główną grupą Drużyny A mają swoje Facebookowe grupy w każdym regionie, a Andruszkiewicz spotyka się z ich członkami nie tylko w sieci, ale też w realu. Na spotkanie w Białymstoku przyszło ponad 100 osób. Sporo, jeśli weźmiemy pod uwagę standardowe zainteresowanie spotkaniami z politykami.

To właśnie na fanpage`u Drużyny A Andruszkiewcz zapowiedział, że po Wielkanocy ogłosi powstanie nowego krajowego stowarzyszenia „patriotycznego”. Ma być „megaprofesjonalne”, zrzeszać patriotów ponad podziałami partyjnymi, tworzyć własne ustawy, szkolić polityczne kadry, a docelowo „wprowadzać zupełnie nowy porządek w Polsce”. Czyli – de facto ma powstać nowa partia, choć ukryta pod formułą pozarządowego stowarzyszenia. Nie miejmy złudzeń – Andruszkiewicz jest prawicowym radykałem; jeśli tworzy stowarzyszenie, to dla skoncentrowania w nim polskiej skrajnej prawicy. Ma być profesjonalnie, politycznie i ponad podziałami partyjnymi. To znaczy wyłącznie tyle, że Andruszkiewicz nie robi tego sam, oraz że dołączą do niego politycy z innych partii, a celem będzie zdobycie władzy („nowy porządek w Polsce”).

Kto wspiera Andruszkiewicza? To już Państwo wiecie, napisałam o tym wyżej.

 

Czy prezes o tym wie?

Istnieje możliwość, że nowe ugrupowanie powstaje za wiedzą PiS. Wtedy oznaczałoby to, że prezes Kaczyński wyczuwając oddalanie się radykalnych wyborców od jego partii zrozumiał, że nowe ugrupowanie radykałów powstanie – i albo będzie działać pod kontrolą PiS, albo bez niej, więc politycznie lepiej zaanimować jego początek. Wówczas misja Macierewicza i Jakiego byłaby de facto misją wewnętrzną, partyjną, a Andruszkiewicz zostałby liderem stowarzyszenia dzięki współpracy z PiS. Tylko po co wtedy tworzyć odrębną grupę kont w mediach społecznościowych, które nie wspierałyby PiS-u, a jedynie radykałów? Mało logiczne i nieekonomiczne.

Istnieje też druga opcja: że ugrupowanie powstaje niezależnie od woli prezesa, a analizowana grupa polityków napędzana jest z jednej strony ambicjami młodych prawicowych wilków (Andruszkiewicza i Jakiego), a z drugiej – frustracją usuniętego z rządu Macierewicza. Wtedy zrozumiała byłaby aktywność niezależnych od PiS-u kont w social media, grających na zupełnie nową organizację. To zaś oznaczałoby rozłam w PiS-e (nawet jeśli na razie niekoniecznie formalny) i podział elektoratu na prawicy. Oraz początek walki narodowców o wejście do parlamentu pod własnym szyldem.

 

Kto lekceważy przeciwników, przegrywa

Czy warto się tym przejmować? Warto. Po pierwsze dlatego, że w Polscy nigdy nie policzono wyborców w o nacjonalistycznym światopoglądzie. Wystarczy 5 proc. głosujących, by narodowcy weszli do parlamentu z własnym ugrupowaniem. Po drugie – skrajne ruchy narodowe zyskują siłę w wielu krajach europejskich. Częściowo to efekt radykalizacji nastrojów, u podłoża której kryje się wiele mechanizmów społecznych i politycznych. Ale z oficjalnych raportów wielu think tanków i instytucji unijnych wynika, że środowiska nacjonalistyczne w wielu państwach wspierane są przez rosyjską propagandę i jest to element rosyjskiej wojny informacyjnej. Koniecznie więc trzeba obserwować, co w tej dziedzinie dzieje się w Polsce. Po trzecie wreszcie – wybory najczęściej przegrywają ci, którzy lekceważą przeciwników. Dziś wielu Polaków macha ręka na nacjonalistów, uważa ich za nic nie znaczącą grupkę trollującą w sieci, która czasem zorganizuje jakąś demonstrację. Równie nieznany jest młody poseł, który usiłuje stać się ich liderem. Bo ilu z Was słyszało do tej pory o pośle Andruszkiewiczu? A jednak to on ma 170 tys. fanów na Facebooku i w zaangażowaniu użytkowników sieci przegonił nie tylko Roberta Biedronia, ale i Annę Lewandowską. A jeśli ma wsparcie Macierewicza i Jakiego, sytuacja robi się poważna. Lekceważenie nowych ruchów w polityce zawsze się mści. Nie wolno popełniać takiego błędu.

 

Tekst opublikowany także na portalu Oko Press

Co wie o Tobie Facebook? Przekonaj się!

Co wie o Tobie Facebook? Więcej niż byś chciał, to akurat jest pewne. Za chwilę podam Ci prosty sposób, jak się tego dowiedzieć. Ale najpierw chcę, żebyś wiedział, z czym przyjdzie Ci się zmierzyć.

Wyobraź sobie, że Twoja placówka pocztowa przechowuje kopię każdego Twojego listu i przesyłki. Pracownicy poczty czytają listy (!) i katalogują je w odpowiednich przegródkach wielkiej szafy z setkami szufladek –  wszystkie są przeznaczone na informacje o Tobie. Są tam nie tylko listy, ale i informacje o przesyłkach, adresy odbiorców, miejsca, z których słałeś wakacyjne widokówki (razem z datami), spis przedmiotów, które wysłałeś babci czy przyjacielowi.  Jednym słowem – możesz tam znaleźć informacje o całej swojej nadawczo-odbiorczej aktywności, łącznie z treścią zaklejonych listów.  Dostęp do tej szafy masz nie Ty, lecz pracownicy placówki. System katalogowania jest przemyślnie urządzony, doskonały do prowadzenia analiz, oceniania, co lubisz, a czego nie, z którym politykiem Ci po drodze, z kim lubisz rozmawiać, z kim się pokłóciłeś, kto do Ciebie napisał, że Cię nienawidzi, a kto, że kocha….

Czujesz dreszczyk emocji? To opowieść prawdziwa, tyle że nie o poczcie (która, w co wierzę, chroni prywatność swoich klientów), ale o Facebooku. Jedyna różnica jest taka, że nikt tego nie robi ręcznie, bo dane gromadzi i analizuje komputer, nie pracownicy. Możesz bardzo szybko przekonać się o prawdziwości tej historii. Wystarczy, że pobierzesz z Facebooka kopię swoich danych. Jest już taka możliwość. Trzeba zalogować się na swoje konto, wejść w  „Uustawienia” i na podstronie „Ogólne” kliknąć w opcję „Pobierz kopię swoich danych”. Po jakimś czasie na maila dostaniesz całe swoje archiwum. Warto to zrobić, warto tę kopię dokładnie obejrzeć. Robi wrażenie. Powiedziałabym – piorunujące.

 

Myślisz, że na Messengerze wysyłasz naprawdę prywatne wiadomości?

Zajmuję się mediami społecznościowymi zawodowo i od dawna mam świadomość, że te usługi są bezpłatne dla użytkowników tylko pozornie. Bo płacimy za nie jedną z najdroższych dziś na świecie walut – swoimi danymi. Znam regulamin FB i wiem, jakie dane pobiera. Ale zobaczenie ich wszystkich razem, skonfrontowanie faktów z moją własną Facebookową rzeczywistością… Uff.

Na początku wygląda to tak:

fb1

Już sam rozmiar pliku robi wrażenie – u mnie 1,4 GB. Po otwarciu okazuje się, że jest tam naprawdę wszystko. Nie wzrusza mnie archiwum wszystkich moich wpisów na FB, a stare zdjęcia sprawiają, że czuję się nieco sentymentalnie.  Ale gdy otwieram pełną listę (ze wszystkich lat użytkowania konta) moich znajomych i widzę, że przy każdym nazwisku widnieje data przyjęcia go do grona znajomych, a przy niektórych – także usunięcia, zablokowania czy wyciszenia, robi mi się nieco mniej sympatycznie. Bo co prawda ja to wszystko wiem, ale – przecież poza mną wie też ktoś jeszcze.  Gdy wchodzę do katalogu „Messenger”, są tam wszystkie wiadomości, jakie kiedykolwiek dostałam i kiedykolwiek napisałam. Każdy emotikon. Każde wyznanie. Każde przekleństwo. Z datą, godziną, czasem też – z lokalizacją. Odkrywam także te wiadomości, które trafiają do katalogu „Inne” i z tego powodu części z nich nigdy nie widziałam. W sumie – pewnie tysiące postów. Tak, wiem, wszyscy w branży social media wiedzą – Messenger przechowuje historię rozmów, więc nic dziwnego, że można je wszystkie zobaczyć w kopii swoich danych. Ale zobaczenie ich wszystkich razem daje natychmiastowy pogląd na to, jak dużo jest tych danych. Jak wiele informacji na swój własny temat przekazujemy Facebookowi. (Ps. Jeśli do tej pory nie zastanawiałeś się nad tym, że FB archiwizuje treść Twoich wiadomości z Meesengera – nie martw się, nie świadczy to źle o poziomie Twojej ogólnej wiedzy Po prostu nie musiałeś się nad tym zastanawiać, a FB – umówmy się – niespecjalnie zależało, byś miał tego głęboką świadomość.)

 

Google i nagrania rozmów telefonicznych

Podobne uczucie towarzyszyło mi, gdy sprawdziłam, co zapisuje na mój temat Google, wykorzystując fakt, że mam konto na Gmailu, na które jestem zalogowana w swoim smartfonie. Wiecie doskonale, że do uruchomienia części funkcjonalności w systemie Android trzeba mieć konto na Gmailu. Google ułatwia nam życie, ale też zbiera dane. Chociażby historię wszystkich odwiedzonych przez nas stron internetowych – doskonałe informacje do targetowania reklam. Warto wiedzieć, że jeśli choć raz wykorzystaliśmy funkcję głosowego wybierania  w swoim telefonie, Google nagrywa również fragmenty naszych rozmów telefonicznych. I gromadzi, gromadzi, gromadzi… Chcesz sam to sprawdzić? Nic prostszego. Wystarczy wejść na stronę history.google.com i zalogować się na swoją pocztę Gmail.  

 

System ochrony danych – niezbędny!

Uważam, że każdy powinien sprawdzić, jakie dane gromadzą o nas ci internetowi giganci. Zwłaszcza powinny to zrobić osoby odpowiadające za stanowienie prawa – na poziomie polskim i europejskim. Bo chyba dopiero zobaczenie na własne oczy ogromu zgromadzonych danych na swój temat pozwoli wielu osobom zrozumieć, jak istotne jest zbudowanie perfekcyjnie działającego systemu ochrony tych danych. Bo problem tak naprawdę nie leży w tym, że Facebook i Google zbierają nasze dane – w sumie wszyscy o tym doskonale wiemy. Problem leży w tym, komu te dane udostępniają i na jakich zasadach. Po rewelacjach dotyczących Cambridge Analytica, która zgromadziła 50 milionów wyników dotyczących setek tysięcy Amerykanów wiadomo, że te dane wychodzą poza FB i jego pracowników. Że analizują je nie tylko Facebookowe czy Googlowskie algorytmy, ale też – właśnie, czyje jeszcze? Kto jeszcze może odczytać nasze niby prywatne wiadomości na Messengerze? Kto ma dostęp do plików z fragmentami naszych telefonicznych rozmów? Mamy prawo to wiedzieć!

Żeby skutecznie domagać się egzekwowanie tego prawa, zrób dziś pierwszy krok. Ściągnij kopię swoich danych z Facebooka. I przeczytaj, co wie o Tobie Facebook. Zajrzyj na stronę Google – i sprawdź, jakie fragmenty Twoich rozmów przechowuje. Świadomość całego mechanizmu to podstawa do tego, by go zmienić.

Ps. Szanowni czytający to eksperci od social media – to nie jest tekst adresowany do Was. Wy oczywiście wiecie wszystko na temat gromadzenia danych przez Facebooka, Google i innych. Wiecie o tym także dlatego, że z tych danych korzystacie – targetując reklamy, personalizując przekazy, tworząc podobne grupy odbiorców do importowanych list klientów, zbierając dane przez reklamy kontaktowe etc. Wiecie więc – i doskonale. Ale zapewniam – nie wszyscy użytkownicy FB o tym wiedzą. Nie wszyscy mają świadomość, jaka jest skala gromadzonych danych oraz jakie dane są gromadzone. A ja uważam, że mają prawo wiedzieć. Nie  po to, by rezygnować z social media, tylko po to, by być ich świadomym użytkownikiem i nie ulegać manipulacji.

 

 

 

 

 

Czego naprawdę boi się PiS?

Ostatnie tygodnie mijają nam na wysłuchiwaniu z niedowierzaniem kolejnych wypowiedzi najwyższych polskich polityków. Prezydent Duda zestawiający Unię Europejską i zabory. Premier Morawiecki podczas oficjalnego wystąpienia opowiadający, jak wspaniale mieli Żydzi w Polsce za Stefana Batorego – lepiej niż za obecnej władzy, bo mogli handlować podczas świąt kościelnych, a teraz nie mogą. Prezydent, który podpisuje umowę o IPN, a potem stwierdza, że źle się stało, iż taka ustawa jednak weszła w życie. Premier podkreślający, że Polacy powinni być dumni z marca`68, prezydent, który za ten sam marzec przeprasza. Niespójność, chaos i pogubienie – tylko tak można opisać te przekazy.

Ale ten chaos przestaje dziwić, gdy zajrzymy za kurtynę prawicowego spektaklu politycznego i przyjrzymy się temu, co się dzieje w kulisach. Otóż, co może zadziwić mainstream, nie ma tam już zespołu aktorskiego grającego jedno przedstawienie. Za kulisami szuka swego miejsca przynajmniej kilka grup aktorskich, z których każda gra własny spektakl i usiłuje nim zainteresować widzów. Zjednoczona prawica to coraz bardziej mit niż rzeczywistość. Nie widać tego jeszcze w sondażach, bo część wyborców popierających PiS na razie nie ma gdzie odpłynąć, socjologom wciąż więc deklarują poparcie Prawa i Sprawiedliwości. To jednak może niedługo się zmienić. I właśnie tego najbardziej obawia się PiS.

 

Radykalni odpływają na prawo

Na tym wewnętrznym podziale prawicy nie skorzysta opozycja, nie będzie także sondażowych wzrostów lewicy. To, co się dzieje za kulisami, to odpływ dotychczasowych aktorów drugoplanowych jeszcze bardziej na prawo. Od PiS-u powoli, ale systematycznie, odłączają się najbardziej radykalni wyborcy o nacjonalistycznym światopoglądzie. Ten problem nie narodził się teraz, to długotrwały proces, który jednak mocno nasilił kryzys związany z ustawą o IPN. Ale to on jest powodem chaosu w przekazach PiS-u i niespójności w zachowaniach najwyższych polityków – z jednej strony usiłują oni bowiem rozwiązać kryzysy na forum międzynarodowym, z drugiej – zapanować nad kryzysem wewnętrznym.

Zdaję sobie sprawę z tego, że informacje o kryzysie „jednościowym” na prawicy jeszcze nie przeniknęły do mainstreamowych mediów. Kryzysu po prostu na zewnątrz nie widać. Ale jest on bardzo wyraźny w mediach społecznościowych – wszędzie tam, gdzie sieciowo spotykają się zwolennicy prawicy.

„Kwestia żydowska” wyzwoliła tlące się już wcześniej zapotrzebowanie nacjonalistów na znacznie mocniejsze działania niż te, które podejmuje PiS. Ale zaczęło się w styczniu – od reakcji polityków PiS na reportaż TVN 24 o neonazistach. Ich krytyczne opinie spotkały się z fatalnym odbiorem w organizacjach prawicowych – ONR zaczął głośno wspominać o konieczności założenia własnej partii. Temat jednak szybko przycichł, a sami nacjonaliści zaczęli przekonywać, że nie mają nic wspólnego z neonazistami. Potem jednak przyszła ustawa o IPN, gwałtowna reakcja Izraela i Stanów Zjednoczonych – i wtedy politycy PiS podjęli próby wyciszenia międzynarodowego konfliktu. O szczegółach nie mówiono zbyt szeroko. Ale w mediach, zwłaszcza radykalnie prawicowych, wychwytywano każdą informację na temat spotkań polsko-izraelskich, planowanych zmian ustawy, cytowano każdą wypowiedź na ten temat, m.in. o tym, że ustawa będzie martwa, bo prokuratura nie będzie ścigać na jej podstawie albo że w Polsce ma powstać muzeum chasydyzmu.

 

„Polską znowu rządzą Żydzi”

Wystarczyło kilka dni, by na prawicowych kontach, fanpage`ach i grupach na FB i TT pojawiły się memy  uderzające w prezydenta Andrzeja Dudę, posty zarzucające (cytuję) premierowi Morawieckiemu, że jest „bankierem, czyli – wiadomo – Żydem”, że „Polską znowu rządzą Żydzi”, a „dobra zmiana służy światowej żydowskiej mafii”.

Takich postów na Facebooku są dziś setki – i mimo że ustawa o IPN nie jest już dziś głównym tematem w mediach, w sieci ciągle wrze. Ostre głosy antyPiS pojawiają się także na tych kontach, które wcześniej jednoznacznie popierały Andrzeja Dudę i PiS (jednocześnie cały czas trwa tam intensywne oskarżanie opozycji, ale to akurat prawicowy standard). Tryumfy święci Stanisław Michalkiewicz i jego antysemickie – a teraz też antyPiS-owskie wypowiedz: filmy video z nagraniami Michalkiewicza rozchodzą się w sieci błyskawicznie.

Od razu zaznaczam – nie dotyczy to wszystkich zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. PiS wciąż ma wierny elektorat, który jest gotów za swoją partię walczyć do ostatniej kropli krwi. Część wyborców jednak wyraźnie oczekiwało od rządzących czegoś innego. PiS jest dla nich „za miękki”. To oni powoli odchodzą.

 

Mit zjednoczonej prawicy  za chwilę zniknie

Przyzwyczailiśmy się myśleć, iż PiS popiera cała polska prawica. Ale social media pokazują, że to już przeszłość. Ten mit zjednoczeniowy właśnie przechodzi w niebyt. Jestem przekonana, iż politycy PiS są tego świadomi – mają własne dane, prowadzą rozmowy, muszą to widzieć. Dlatego reagują histerycznie. Do tego w PiS wciąż obowiązuje teza, że da się grać kogo innego w polityce międzynarodowej, a kogo innego – wewnątrz kraju. Stąd chaos w przekazach, niespójności i błędy. Dlatego też wypowiedzi premiera czy prezydenta na użytek wewnętrzny są tak radykalne – mają trafiać właśnie do radykałów, uspokajać nastroje, pokazać, że PiS jest twardy, więc wciąż powinien być  pierwszym – i jedynym możliwym – wyborem każdego prawicowca.

To coraz trudniejsze, bo patrząc z prawicowej perspektywy, PiS nieuchronnie przesuwa się do centrum. To nie jest jego wybór, tylko determinanta czasu i sytuacji – z jednej strony PiS jest odsuwany od „prawej ściany” przez środowiska nacjonalistyczne (które żądają znaczniej bardziej radykalnej prawicy), z drugiej – na kierunek centrowy mocno naciskają partnerzy zewnętrzni. A bardziej centrowy, czyli de facto klasycznie prawicowo-konserwatywny PiS to koszmar Jarosława Kaczyńskiego – bo wtedy jego partia pozostaje wyłącznie przy swoim elektoracie, który nie gwarantuje dalszych zwycięstw wyborczych

 

Czy to może być płatna akcja?

Oczywiście warto się zastanawiać, czy to, co się dzieje w mediach społecznościowych, nie jest efektem jakiejś komercyjnej akcji lub akcji sterowanej z zewnątrz. W tym przypadku nie ma to jednak większego znaczenia – nawet gdyby to była płatna akcja rozpowszechniania treści antyPiS, dziś szerzy się ona na wyjątkowo podatnym gruncie. To nie boty czy fake`owe konta odpowiadają za wysoki poziom zaangażowania w tego typu treści – nawet jeśli to właśnie one „dorzucają do pieca”, produkując np. memy. Grupa Polaków o nacjonalistycznych poglądach jest rzeczywiście bardzo aktywna i zaangażowana – na razie przede wszystkim w sieci, choć wszyscy wiemy, że i w realu radzą sobie nieźle. Czy takich ludzi jest w Polsce dużo, czy to tylko nadmierna reprezentacja w social media? Nie wiemy, nikt tego dotychczas nie zbadał (a przynajmniej ja nie dotarłam do takich badań – jeśli są, będę wdzięczna za informację). W badaniach preferencji politycznych sprawdza się poziom poparcia dla partii, a nacjonaliści dziś swojej partii nie mają. Nawet Ruch Narodowy wyraźnie stracił na znaczeniu i radykałowie coraz rzadziej się z nim identyfikują. W sieci RN wyraźnie przegrywa z ONR-em, choć na razie nie ma organizacji, która odpowiadałaby większości nacjonalistów.

Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego rozpadu prawicy i przesunięć elektoratów nie widać dziś w sondażach – wyjaśniam: spadki poparcia dla PiS są widoczne, ale tak jak napisałam wcześniej, nie ma dziś ugrupowania, które mogłoby przejąć wyborców niezadowolonych ze „zbyt miękkiego PiS-u”. W sondażach ci wyborcy pozostają więc albo w grupie niezdecydowanych, albo nadal opowiadają się za PiS-em, bo nie mają alternatywy. Czy taka alternatywa powstanie? O tym, co można na ten temat wnioskować z analizy mediów społecznościowych, napiszę w następnym tekście.

PiS reaguje chaotycznie, bo spełnia się jego najczarniejszy scenariusz. Okazuje się, że to nie opozycja jest dziś dla niego największym zagrożeniem – tego wroga mają od dawna rozpoznanego. Koszmarem rządzących stają się natomiast radykałowie – niekontrolowalni, niezadowoleni i żądający znacznie więcej nacjonalizmu niż reprezentuje PiS. Hm, boję się to napisać… Ale może się okazać, że zatęsknimy za PiS-em.

 

UPDATE: DLA POTRZEBUJĄCYCH DANYCH ANALITYCZNYCH:

Przeanalizowałam ok. 300 kont na FB, 250 na Twitterze, ponad 60 grup otwartych na FB. Analizowałam content w okresie styczeń – marzec 2018, stosując do niego m.in analizę porównawczą, także w zestawieniu ilościowym (przy tych danych, przy których jest to możliwe) oraz czasowym (porównując content do treści wcześniejszych, aż do – w uzasadnionych przypadkach – 2015 r.). W powyższym tekście opisuję jednak określone zjawisko społeczne, dlatego nie koncentruję się na danych ilościowych, tylko na wnioskach wynikających z analizy contentu.

Morawiecki: Tusk w wersji PiS?

W grudniu wszyscy zastanawiali się, dlaczego Mateusz Morawiecki zastąpił Beatę Szydło na stanowisku premiera. Dziś, gdy obserwuję premiera wizerunkowo, coraz częściej mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński postawił go na czele rządu dla osiągnięcia jednego głównego celu: otóż Morawiecki miał zostać nowym Tuskiem. Nowym, lepszym, PiS-owskim Donaldem Tuskiem.

Zadanie – nie do wykonania.

Jedynym politykiem, którego dziś naprawdę obawia się Jarosław Kaczyński, jest Donald Tusk. Tusk ograł prezesa wielokrotnie, teraz zaś jest najwyżej umocowanym w międzynarodowej polityce Polakiem. To on (a nie ktokolwiek z polskiego rządu) dominuje w Brukseli, robi karierę, a na dodatek pozwala sobie na wyjątkowo celne – i bolesne komentarze nt. PiS. Choć daleko, wciąż jest obecny w polskiej polityce i nadal stanowi realne polityczne zagrożenie dla PiS-u, zwłaszcza gdy połączy siły z Platformą Obywatelską.

Tusk musi być swego rodzaju widmem dla Kaczyńskiego. Prezes próbuje się go pozbyć na różne sposoby, od lat, ale walka jest trudna, bo nawet wezwany na przesłuchanie Tusk potrafi tak rozegrać swój przyjazd do prokuratury, by politycznie na nim zyskać. Kaczyński wykorzystuje więc do swojej walki byłych współpracowników Tuska – aby nawet w razie przegranej bitwy przeciwnika przynajmniej zranić. Stąd unijna szarża z Jackiem Saryuszem-Wolskim, dramatycznie nieudana. A teraz – pomysł z Mateuszem Morawieckim.

 

Tę bitwę rozgrywa Jarosław Kaczyński

Morawiecki. Bankowiec, wysoki i szczupły, w nieźle skrojonych garniturach. Fachowiec, człowiek konkretu, a jednocześnie wierzący patriota z – co ważne w PiS – doskonałą historią rodzinną (w przeciwieństwie do słynnego „dziadka z Wehrmachtu”). Ekonomista, przedstawiciel elit (które podobno Kaczyński zamierza wymienić), zaznajomiony z unijnymi dyplomatami. Swobodnie mówi w języku angielskim, jest młodszy od Donalda. Na dodatek – jest absolwentem historii, tak samo jak były premier. No i  był doradcą Tuska, gdy ten rządził Polską! Z perspektywy prezesa – wymarzony człowiek do wygrania tej personalnej bitwy. Przynajmniej teoretycznie.

Jakie ma przewagi wg PiS-u? Przeanalizowałam przekaz, jaki politycy PiS prezentowali w mediach zaraz po ogłoszeniu nominacji. Wg nich  Morawiecki przede wszystkim ma wizję. W przeciwieństwie do Tuska, który zasłynął wszak z tego, że od budowania wizji państwa skutecznie się odcinał.  Poza tym obecny premier jest fachowcem w dziedzinie ekonomii oraz specjalistą od unijnych przepisów, w 1997 r. wydał nawet (jako współautor) podręcznik „Prawo europejskie”. Na kolejną jego „przewagę” wskazał Wojciech Reszczyński, redaktor TV Republika, który zaraz po zmianie premiera stwierdził: „Morawiecki to będzie pierwszy premier, który jest absolwentem historii i tę historię naprawdę zna”.  Jak rozumiem, ma to świadczyć o tym, że Tusk tej „prawdziwej” (wg PiS) historii Polski nie zna.

Mateusz Morawiecki  – w zamyśle prezesa – miał pokazać nie tylko Polakom, ale i całej Unii Europejskiej, że PiS też posiada polityków europejskiego formatu, którzy doskonale radzą sobie z językami obcymi, znają unijnych dyplomatów, a na dodatek są niekwestionowanymi fachowcami; że PiS ma polityków lepszych niż Tusk. Miał pomóc prezesowi wygrać z najbardziej znienawidzonym politycznym wrogiem, stając się kropką nad „i” w dziele PiS-owskiego sukcesu, tym razem na arenie europejskiej. Tym samym Kaczyński postawił przed Morawieckim bardzo trudne zadanie. Kazał mu być PiS-owskim Tuskiem, a nie wystarczająco dobrym premierem Morawieckim.  Czy premier to zadanie wypełnia?

 

Charyzma Tuska – nie do podrobienia

Już dziś wiadomo, że Morawiecki Tuskiem nigdy nie będzie. Podstawowy powód jest prosty: Morawiecki nie ma tego, czego Tuskowi zazdroszczą wszyscy politycy, od prawa do lewa – nieprawdopodobnej charyzmy, potężnej siły przyciągania, która sprawia, że jeden tweet byłego premiera rozgrzewa do czerwoności wszystkich polityków rządzącego ugrupowania, i gromadzi setki, jeśli nie tysiące lajków. Charyzmy, która pozwalała mu w pojedynkę stawać naprzeciw najbardziej zdeterminowanych przeciwników, i opanowywać najgorszy konflikt. Charyzmy, która powoduje, że wciąż to do niego porównuje się zarówno kolejnych przewodniczących Platformy, jak i premierów.

Mateusz Morawiecki zaś nie przyciąga. Ani to jego wina, ani wada – powiedzmy jasno, nikt w polskiej polityce nie przyciąga jak Tusk. Może w jakimś stopniu Robert Biedroń. Może też Bartosz Arłukowicz. Tyle.

Wracając do premierów –  najłatwiej zobaczyć różnicę, oceniając wizerunkowo obu panów. Niby mają podobne cechy: szczupli, sympatyczni, przystojni, w dopasowanych garniturach i dobrze dobranych krawatach. A jednak już podczas pierwszego, krótkiego kontaktu, także pośredniego, wygrywa Tusk. Czym? Uśmiechem. Takim prawdziwym, podczas którego zmienia się nie tylko układ warg, ale też mrużą się oczy. Po tym zresztą najłatwiej rozpoznać autentyczność uśmiechu – po przymrużonych oczach. Morawiecki uśmiecha się rzadko, a jeśli już, oczy nadal ma poważne, czasem – nieco przymknięte, jakby nieobecne. Nosi niezłe garnitury, ale to Tusk osiągnął perfekcyjną swobodę w ich noszeniu. Na zdjęciach widać też, że Tusk podczas witania się z ludźmi zdaje się ich zapraszać do kontaktu (uśmiechem, gestami rąk, mową całego ciała), podczas gdy Morawiecki pozostaje w sporym dystansie.

 

Drugiego Tuska nie będzie

Tusk też świetnie przemawia, a Mateusz Morawiecki ma z tym duży problem. Gdy sięgniemy pamięcią do przeszłości, przypomnimy sobie, że Tusk też nie zawsze to potrafił – jego dzisiejsze umiejętności retoryczne to efekt intensywnej pracy, a nie wrodzona cecha. Obecny premier też mógłby się w tym wyćwiczyć – zdaje się jednak nie ma na to zupełnie czasu. Mam wrażenie, że odkąd objął stanowisko, zajmuje się głównie gaszeniem pożarów, wywoływanych przez całe jego polityczne otoczenie. Wpadki w przemówieniach, nagraniach, spotach i tłumaczeniach w żadnym stopniu mu nie pomagają.

Wizerunkowe różnice to oczywiście wierzchołek góry lodowej. Różnic między Donaldem Tuskiem a Mateuszem Morawieckim są tysiące. Tu zwracam uwagę jedynie na te, które są najbardziej widoczne, a przez to oddziałują na największe grupy odbiorców. Podstawową umiejętnością polityka jest bowiem szybkie zdobywanie sympatii wyborców – Tusk posiadł ją w stopniu mistrzowskim. Morawiecki nigdy politykiem nie był, nie potrzebna mu była sympatia mas ani charyzma. Dziś, gdy został postawiony w sytuacji czysto politycznej, widać, że brakuje mu właśnie tego „relacyjnego” zaplecza.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Mateusz Morawiecki nie stanie się drugim Donaldem Tuskiem. Po ludzku: to dobrze, bo – mówiąc liberalnie – każdy ma prawo być sobą. 😉 Ale politycznie oznacza to, że obecny premier nie zadowoli prezesa, który i tym razem nie zdoła pokonać swego największego wroga. Czyli najważniejsza bitwa między Tuskiem a Kaczyńskim dopiero przed nami.

 

Dlaczego kobiety rezygnują z polityki? 8 powodów

Mamy ten jedyny czas w roku, kiedy temat kobiet w polityce jest ważny – okolice 8 marca. Poza marcem życie toczy się swoim rytmem, a kobiet w polityce wciąż jest dużo mniej niż mężczyzn. Od chwili, gdy zaczęłam zajmować się polityką – najpierw jako dziennikarka, potem działając w partii – przyglądałam się kobietom. Sama tworzyłam grupy kobiet, pytałam posłanki i radne z kilku partii o ich doświadczenia, czytałam wyniki badań, kibicowałam Kongresowi Kobiet, domagałam się od regionalnych mediów zauważenia kobiet w polityce nie tylko w marcu.

Dziś mogę już z dużą odpowiedzialnością napisać ten tekst – o przyczynach, które sprawiają, że nawet zainteresowane polityką kobiety często z niej rezygnują. To opowieść oparta na doświadczeniach wielu pań – ale także i moim.

Od razu zaznaczam – bywają miejsca i środowiska, w których jest inaczej. Są kobiety, które robią polityczne kariery, są takie, które doświadczają wsparcia wyżej postawionych polityków – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Ale to nadal jest mniejszość. Bywają też mężczyźni, dla których nawet w polityce najważniejsza jest rodzina i poświęcają jej dużo czasu, albo wspierają swoje żony polityczki, by mogły robić karierę. Tak się naprawdę zdarza! Ale to wciąż wyjątki potwierdzające regułę.

Dlaczego kobiety rezygnują z polityki?

  1. Bo dobra kobieta = uległa kobieta
    Jest taka przestrzeń w polityce, gdzie jest dużo kobiet. To biura: poselskie, partyjne – wszelkie, jakie istnieją. Na potrzeby tego tekstu policzyłam pracowników 113 pierwszych (alfabetycznie) posłów i posłanek obecnej kadencji. W ich biurach pracuje 212 kobiet i 175 mężczyzn. Czyli kobiety górą. Dla części mężczyzn praca w biurze poselskim jest punktem wyjścia do wyższej polityki. Wszyscy znamy polityków, którzy wcześniej asystowali innym politykom – znacznie rzadziej słychać o takich kobietach. Kobiety bowiem zaczynają przygodę w polityce od pracy w biurze – i bardzo często na niej kończą. Niekoniecznie dlatego, że tak chcą. W biurach są cenione – oddane, pracowite, lojalne, zaangażowane. Robią dobrą kawę. Nie skarżą się. Nie domagają się stanowisk. Mężczyźni zatrudnieni w biurach polityków bardzo często mają wielkie plany i ambicje. Kobiety też mają plany – ale tak samo jak ich koledzy, potrzebują wsparcia kogoś wyżej, by te polityczne plany zrealizować. I kiedy koledzy dostają takie wsparcie, one zazwyczaj nie. Dlaczego? Bo kobieta jest dobra, kiedy jest uległa, grzeczna i nie przejawia nadmiernych ambicji. To cechy cenione w wielu środowiskach. Cechy, które u mężczyzn uznawane są za właściwe – własne zdanie, ambicje, walka o swoje, bezpardonowość – u kobiet w polityce są wciąż uznawane za odpychające. Po co wspierać przemądrzałą egoistkę, kiedy lepiej – mądrego i zaradnego chłopaka?
  2. Bo polityka dla kobiet to wykonywanie „czarnej roboty”
    Poza biurami, już w czystej polityce, jest jeszcze jedna przestrzeń, gdzie kobiet jest wyjątkowo dużo. To stanowiska sekretarzy (lub podobne o innej nazwie) – stanowiska, na których zajmować się trzeba przede wszystkim dokumentami i bieżącymi kontaktami z członkami partii – czyli  całą papierologią i koordynacją. Sekretarze władz wyższych partyjnych szczebli mają biura (a w nich oczywiście sporo zatrudnionych kobiet), które uwalniają ich od niemiłego obowiązku, ale na niższych szczeblach sekretarze muszą to robić sami. I tam właśnie spotkamy bardzo dużo kobiet. Dokumenty w polityce to klasyczna czarna robota. A kobiety nie dość, że ją wykonają, to jeszcze zrobią ją dobrze, nie spóźnią się, nie będą narzekać. Są w tym świetne. Dlatego są sekretarzami, a ich koledzy – którzy mają czas na spotkania, rozmowy, debaty, wyjazdy (nie zajmują się przecież dokumentacją) – są przewodniczącymi. Taka różnica.
  3. Bo kobieta jaka jest, każdy widzi 
    Kobiety od zawsze są oceniane na podstawie wyglądu. Polityczki również. Jeśli chce się zaatakować kobietę pełniącą funkcję publiczną, najlepiej uderzyć w jej wygląd. Pierwsza Dama Anna Komorowska zbyt odbiegała od ogólnie przyjętych kanonów urody (dobrych głównie dla modelek) – co regularnie wykorzystywali przeciwnicy jej męża podczas kampanii, uderzając w nią bez zażenowania. U Pierwszej Damy Agaty Dudy oceniane są jej kreacje podczas spotkań i nawet poważne media zastanawiają się, czy nałożona po raz drugi garsonka to właściwy wybór. Beata Szydło oczywiście wyglądała zbyt męsko, Ewa Kopacz – również, choć jednak inaczej niż Beata Szydło. No ale – to nie było to. Tymczasem, jak wskazują badania prezentowane m.in. przez prof. Małgorzatę Fuszarę, aktywność kobiet w polityce to najczęściej efekt ich wcześniejszej aktywności społecznej lub naukowej, panie zaczynają angażować się w politykę w późniejszym wieku niż mężczyźni, nie są już więc 20-latkami w szczycie młodzieńczej urody, gdy wreszcie uda im się zająć eksponowane stanowisko. Choć nawet u młodych polityczek wygląd sprawia problemy – gdy na prezydenta kandydowała Magdalena Ogórek, znacznie ważniejszym newsem była jej sukienka na jednym ze spotkań niż to, co kandydatka miała do powiedzenia.
  4. Bo seksizm wciąż trzyma się mocno
    Młodszym kobietom w polityce również nie jest łatwo. Ich uroda prowokuje bowiem do seksistowskich zaczepek i żartów. Ostatnio sporo opowiedziały o tym posłanki – czytanie o tym, w jaki sposób traktowane są w Sejmie, jest zatrważające. Ale oczywiście dzieje się tak nie tylko w Sejmie, dzieje się tak wszędzie. Komplementy „jaki masz śliczny tyłeczek”, klepanie po pupie, odzywki w stylu „jak ci gorąco, to zdejmij sukieneczkę” itp. w niektórych środowiskach wciąż trzymają się mocno. Im bardziej konserwatywne środowisko, tym częściej kobiety są narażone na tego typu traktowanie – ale nie tylko. Do dziś pamiętam, jak w czasie przerwy w dość istotnych politycznych obradach, gdy na korytarzu z kolegami omawialiśmy sytuację, jeden z owych kolegów zdecydował się publicznie mnie skomplementować. „Ale piersi to Ty masz naprawdę ładne” – usłyszałam. Byłam jedyną kobietą w kilkunastoosobowym gronie. Koledzy zamilkli. Choć było im głupio, żaden nie zareagował. I nie, nie miałam wtedy zbyt dużego dekoltu ani przezroczystej bluzki.
  5. Bo mają mniej czasu
    Polityka pod względem terminów i harmonogramu działań jest sformatowana tak, by pasowała do męskiego stylu życia. Dziesiątki spotkań odbywają się popołudniami i wieczorami albo w weekendy, nawet gdy są to spotkania zamknięte, w gronie osób, które mogłyby spotkać się w ciągu dnia. Kobieta z dziećmi, zwłaszcza małymi, kobieta, która chce spędzać popołudnia i wolne dni z rodziną, nie mieści się w tym układzie. Po prostu – nie ma dla niej miejsca. Przebadała to prof. Małgorzata Fuszara wśród posłanek piątej kadencji Sejmu. Jedna z nich (posłanka PiS) mówiła: „kobiety mają na pewno gorzej. Przecież są obciążone obowiązkami. No, muszą prowadzić dom, muszą dbać o dzieci i tak dalej, i tak dalej… No, to jest jakby ich naturalna domena. A mężczyźni, no mogą powiedzieć: słuchaj – żonie – ja tu robię karierę polityczną, a ty się zajmujesz domem. I to jest naturalny podział. Nie zawsze kobieta może to powiedzieć mężowi, prawda?”[1]
    Kobiety, które próbują godzić karierę polityczną z wychowaniem dzieci, muszą się również liczyć z krytyką. Do dziś pamiętam artykuł o jednej z pań minister rządu PO/PSL, który ukazał się w ogólnopolskim tygodniku, gdy posłanka zakończyła swoją ministerialna karierę. Artykuł był bardzo krytyczny – krytykowano polityczkę za to, że nie była w pełni dyspozycyjna jako minister, ponieważ nie mogła uczestniczyć w wielu spotkaniach popołudniowych i wieczornych, gdyż… musiała albo odebrać dziecko z przedszkola, albo np. pójść do starszego dziecka do szkoły. Więc – nie nadawała się do funkcji ministra! Najbardziej przeraziło mnie jednak to, że ten artykuł napisała kobieta….
  6. Bo zbyt rzadko dostają wsparcie od innych kobiet
    I to pozwala płynnie przejść do kolejnego punktu: kobiety zbyt rzadko wspierają inne kobiety. Te, które zdobyły (często długą i samotną walką) wysokie polityczne stanowiska, rzadko czują potrzebę wspierania innych pań w drodze na szczyt. Wielokrotnie same kobiety jako lepszych i bardziej wartościowych wskazują innych mężczyzn, popierają ich nominacje i awanse. To zresztą zachowanie znane nie tylko w polityce. Szkoleniowcy (z różnych branż) opowiadają, że gdy w grupie szkoleniowej jest jeden mężczyzna i kilka kobiet, zawsze na zewnątrz grupę reprezentuje mężczyzna. I nie dlatego, że sam się tak do tego wyrywa – nie, wskazują go kobiety.
  7. Bo nie są pewne siebie
    Kobiety często nie są pewne swojej wartości. Genialnie walczą o innych, o ważne sprawy – ale nie o siebie. Mają też problemy ze sprzedawaniem siebie. Znają to dziennikarze: telefon do polityka prawie zawsze gwarantuje zdobycie jego wypowiedzi (niezależnie od tematu). Telefon do polityczki to często długie przekonywanie, by się jednak wypowiedziała,  oczekiwanie, aż się do tej wypowiedzi przygotuje, znajdzie potrzebne dane – choć wystarczy powiedzieć dwa okrągłe zdania. Kobiety robią tak, bo nie są pewna, czy powinny się na dany temat wypowiadać? Czy to w ogóle wypada? Podobne wątpliwości mają, gdy ktoś proponuje im jakąś funkcję. Czy na pewno sobie poradzą? A może jest ktoś lepszy? Mężczyźni często najpierw przyjmują propozycję, a potem zastanawiają się, jak sprostają zadaniu, kobiety odwrotnie. A gdy dojdą do wniosku, że nie sprostają – wiele rezygnuje.
  8. Bo mniej liczy się dla nich władza, a bardziej – konkretne zadanie do zrobienia Politolodzy dzielą wszystkich polityków na dwa typy – na tych, którzy idą do polityki, by zrealizować jakiś konkretny cel, i na tych, którzy chcą mieć władzę. Kobiety często (choć oczywiście nie zawsze) należą do tego pierwszego typu. Jest ważna sprawa do załatwienia. Aby ją załatwić, trzeba wejść do politycznych struktur i tam działać. Więc kandydują i działają. Władza jest raczej narzędziem niż celem. Dużo ważniejsze są dla nich relacje. Mężczyźni w polityce w razie wspólnego interesu potrafią odłożyć na półkę wzajemne animozje i zrealizować jakiś wspólny projekt. I w drugą stronę –potrafią usunąć z polityki długoletniego przyjaciela, jeśli poczują, że może być dla nich zagrożeniem. Kobiety raczej w ten sposób nie działają. Kiedy kogoś nie lubią – nie współpracują z nim. Kiedy się z kimś przyjaźnią – zachowanie dobrej relacji jest istotniejsze niż interes polityczny.

    Oczywiście, te zachowania też się zmieniają. Kobiety uczą się męskich reguł, jeśli dłużej działają w polityce. Bez nich nigdy by nie przerwały. To trochę tak, jak pojechać do kraju odmiennego od naszego kulturowo. Trzeba się nauczyć, jak się witać, jak obchodzić święta, jakich gestów nie robić etc. – inaczej nie da się funkcjonować. To samo robią kobiety wchodząc do polityki – uczą się męskich zasad. Najbardziej zmotywowane przejmują te zasady i działają zgodnie z nimi – co zresztą, choć skuteczne, wcale nie jest dobrze odbierane. Przypomnijcie sobie zwycięstwo Katarzyny Lubnauer nad Ryszardem Petru – i głosy oburzenia, gdy pojawiły się informacje, że kilka pań z Nowoczesnej dogadało się między sobą i ograły dotychczasowego lidera. Jedną z zagrywek było nieujawnianie się Lubnauer z zamiarem kandydowania – miała jeszcze w dniu wyborów zjeść śniadanie z Petru, a potem wystartować przeciwko niemu. To było zrobione klasycznie, wg znanych reguł polityki – ale tych męskich. I każdy polityk, który tak wywalczyłby swoje zwycięstwo, zasłużyłby na szacunek. Kobieta zasłużyła na ostrą krytykę.

    Czy ten polityczny świat się zmienia? Tak, ale powoli. Bo choć np. wielu polityków już wie, że konferencja, debata czy konwencja bez udziału kobiet źle wygląda, nadal część z nich „wystawia” kobiety jak paprotki: „żeby ładnie wyglądało”. Wciąż w wielu przypadkach pomija się kobiety (nawet na wysokich stanowiskach) w rozmowach, w których zapadają istotne decyzje personalne. Decyzje nadal podejmowane są podczas nieformalnych spotkań, kiedyś przy wódce, dziś zależnie od środowiska – czasem już przy whisky lub winie, wieczorem, po godzinach. To nadal nie są spotkania koedukacyjne.

    Oczywiście łatwiej jest kobietom w wielkich miastach, najłatwiej w Warszawie, bo zmiana zaczyna się od środowisk lewicowych i liberalnych, a w dużych miastach więcej jest kobiet aktywnych, z dużymi osiągnięciami zawodowymi, znającymi swoją wartość. Znacznie trudniej jest w mniejszych miejscowościach i na wsiach, gdzie kobiety nadal nie są traktowanie „na poważnie” w polityce. Wierzę, że to się zmieni i wierzę, że coraz więcej kobiet będzie zostawać w polityce i wprowadzać do niej także kobiece zasady. Ale jeszcze nie żyjemy w takim świecie. Jeszcze nie.

    Grafika: futurefemaleleader.com

[1] M. Fuszara, Kobiety w polityce, Warszawa 2006.

Czy rosyjskie boty obserwowały polskich polityków?

Czy rosyjskie boty obserwowały polskich polityków i dziennikarzy? Czy właśnie ze względu na rosyjskie powiązania tysiące kont w ciągu dwóch dni lutego zniknęły z Twittera? To bardzo prawdopodobne. Wszystko wydarzyło się w weekend, między 2 a 4 lutego.

19 stycznia. Twitter informuje, że zidentyfikował ponad 50 tysięcy zautomatyzowanych kont (botów), które w okresie wyborów prezydenckich w USA działały w powiązaniu z Rosją.

29 i 31 stycznia Twitter aktualizuje swoją informację, dodając szczegóły.  Zapewnia, że zidentyfikowane konta już nie istnieją.  Z informacji można wnioskować, że operacja związana z usuwaniem botów na Twitterze trwała przez wiele dni i być może trwa nadal.

Weekend między 2 a 4 lutego. Niektórzy polscy politycy i dziennikarze mogą zaobserwować nagły, duży spadek liczby swoich followersów. To samo dzieje się na kontach ukraińskich polityków. Zaledwie w ciągu dwóch dnia znika od kilku do kilkunastu tysięcy obserwujących. Radosław Sikorski 5 lutego ma o 13 tysięcy followersów mniej niż 2 lutego. Prezydent Andrzej Duda – 3 tysiące mniej. Donald Tusk – 10 tysięcy mniej. 

 

Followersi Radosława Sikorskiego:

 

Followersi Donalda Tuska:

 

Followersi Andrzeja Dudy:

 

Ten nagły spadek liczby obserwujących dotyczy tych polskich polityków, o których pisałam w listopadzie 2017  informując (na przykładzie konta Radosława Sikorskiego) o znaczącym i bardzo szybkim przyroście botów na polskim TT. Liczna grupa nowo założonych zautomatyzowanych kont obserwowała tylko kilku polskich polityków: Donalda Tuska, prezydenta Andrzeja Dudę i Radosława Sikorskiego, niektóre także Beatę Szydło, poza tym także Tomasza Lisa i TVN24 oraz konta polityków ukraińskich i amerykańskich.

Obserwowana przez mnie farma „światowych” botów była uśpiona, konta nie wykazywały żadnej aktywności, natomiast ich przyrost był znaczący – u Radosława Sikorskiego pojawiało się wówczas ok. 700 nowych followersów dziennie. Prawdopodobnie ich twórcy chcieli je wykorzystać do rozpowszechniania informacji związanych z polityką światową – świadczy o tym dobór obserwowanych na TT kont. I to właśnie na tych polskich kontach – ale tylko na tych –  między 2 a 4 lutego masowo znikali followersi.

Konto TVN24 przestało obserwować 11 tysięcy followersów, prawie tyle samo – Tomasza Lisa.

Followersi TVN24:

 

Followersi Tomasza Lisa:

 

Mniejszy spadek odnotowała Beata Szydło – o 1 tys. followersów. U innych polskich polityków, który „światowe boty” z listopada nie obserwowały, np. u Grzegorza Schetyny (wykres z prawej) czy premiera Morawieckiego (wykres z lewej) w ostatnim miesiącu nie widać żadnych spadków.

 

Ogromne zmiany widać natomiast na kontach ukraińskich – czyli będących w polu zainteresowań opisywanej farmy zautomatyzowanych kont. Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko 2 lutego miał 1 330 000 followersów, a 4 lutego – o 75 tysięcy mniej!

 

Liczba obserwujących konto parlamentu ukraińskiego (Verchovna Rada Ukrainy) w tym samym czasie spadła o 9 tysięcy.

 

Sprawdziłam w swoich materiałach, czy boty, które zaobserwowałam w listopadzie wśród followersów Radosława Sikorskiego, zniknęły z TT. Otóż nie ma tych kont, które miały zagraniczne nazwy użytkowników. Konta z polskimi nazwami pozostały.

 

Co się stało w pierwszy lutowy weekend? Możliwości są dwie: albo Twitter usunął konta, które uznał za podejrzane – a pamiętajmy, że obecnie Twitter usuwa konta zautomatyzowane, które ocenia jako powiązane z Rosją.  Albo twórca botów postanowił sam je usunąć, by nie wpadły w oko pracownikom Twittera. Co także może świadczyć (choć nie musi) o powiązaniu tych kont z Rosją – bo to właśnie te są dziś na celowniku TT. Każda z tych opcji pokazuje, że polska scena polityczna nie jest oderwana od wojny dezinformacyjnej, prowadzonej przez rosyjskie fabryki trolli na całym świecie. Nasi politycy i osoby wpływowe (influencerzy) znajdują się w tej przestrzeni oddziaływania tak samo jak politycy USA, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji czy Ukrainy. Wojna w sieci trwa.

Ps. Jak widać na wykresach, po spadku liczby obserwujących na tych samych kontach bardzo szybko pojawili się nowi. Jak wynika z analizy, wiele z nich to znów zautomatyzowane konta, tym razem założone w lutym 2018 r.

 

 

Słowniczek:

 BOTY – zautomatyzowane konta, tworzone za pomocą programu komputerowego, których aktywność w social media zależy od wcześniej zaprogramowanych reguł.